„Potem
Jezus świadom, że już wszystko się dokonało, aby się wypełniło Pismo, rzekł:
„Pragnę”. Stało tam naczynie pełne octu. Nałożono więc na hizop gąbkę nasączoną
octem i do ust Mu podano. A gdy Jezus skosztował octu, rzekł: „Dokonało się!” I
skłoniwszy głowę, oddał ducha.”
(J
19,28-30)
Oddał ducha… za mnie – za Judasza, Szymona Piotra i
Marię, których w sobie posiadam, którymi w jakimś stopniu jestem na co dzień.
Oddał za mnie ducha, „świadom, że już wszystko się dokonało”… Skonał za mnie w
cierpieniach, niemiłosiernych, niewyobrażalnych cierpieniach. Zginął za mnie na
krzyżu bez wahania, bez zastanowienia, bez osobistej korzyści, bez strachu o
Siebie Samego, bez jakiegokolwiek protestu czy pouczeniach na ustach. Oddał za
mnie ducha w cichości i w pokorze, nie wyrzekając się mnie, nie zaprzeczając
Prawdzie jak Szymon Piotr, nie porzucając mnie w sidłach potępienia dla
uniknięcia cierpienia i dla zachowania osobistej wygody jak Judasz Iskariota, a
pochylił się nade mną jak Maria i strumieniami Miłości obmył moje stopy, otarł
je własnym życiem, by mnie odkupić, uwolnić, uświęcić. Oddał za mnie ducha,
uniżając się a wywyższając mnie jakbym była kimś ważniejszym od Niego,… a
przecież w żadnej mierze Mu nie dorównuję, bo z każdym dniem udowadniam, że nie
potrafię tak pięknie, mocno, bezwarunkowo i ofiarnie kochać jak On Sam – Bóg. Oddał
za mnie ducha…
Panie Jezu Chryste dziś klęczę pod Twoim Krzyżem. Niegodnymi
palcami brudnych rąk podnoszę, zbieram każdą kroplę Twojej Przenajdroższej
Krwi, tuląc czerwone dłonie do serca, namaszczając je pocałunkami wdzięczności
i wzruszenia. Dziękczynno – błagalnym spojrzeniem dotykam Twojego umęczonego,
skatowanego Ciała. Dziś klęczę pod strumieniami Krwi i Wody wytryskających
zdrojem Miłosierdzia z Twojego przebitego boku…
Boże, mój Boże!,… nie jestem godna Twojej Miłości,
Twoich Ojcowskich Ramion, Twojego Poświęcenia i Ofiary… W żaden sposób nie
jestem godna i tym bardziej, tym mocniej wdzięczna za Twoje Rodzicielskie
Serce, w którym odnajduję własną godność, samą siebie jako dziecko Króla
królów, bezpieczeństwo i szczęście, wartość i sens, życie wieczne i świętość.
Ty, który tulisz mnie w ramionach jako Judasza, obsypując zmartwioną, pełną
samooskarżeń głowę Ojcowskimi pocałunkami, zapewniając, że nie gniewasz się na
mnie, że nie masz żalu, że przebaczasz, bo kochasz; Ty, który tulisz mnie w
ramionach jako Szymona Piotra, namaszczając pocałunkami Miłości łzawiące
wyrzutami sumienia żałobne oczy, zapewniając, że już wszystko będzie dobrze, że
nic złego się nie stało – budzisz we mnie Marię, kształtujesz ją we mnie i
udoskonalasz.
Dziś pragnę pod Twoim Krzyżem niczym Matka nasza
klęczeć, wtulając usta w Twoje pokryte i zbroczone Twoją Przenajdroższą Krwią
stopy, spoglądając na Ciebie Miłością rozpalaną prośbą o przebaczenie i
wdzięcznością za Miłosierdzie, za Ciebie i za wszystkich, których spotkałam
oraz poznałam i za wszystko, czego doświadczyłam i czego z każdą minutą
upływającego czasu doświadczam.
Cała Twoja Panie Jezu Chryste! Cała Twoja! – z tym
obumierającym we mnie Judaszem, z mężniejącym Szymonem Piotrem, z budzącą się
we mnie Marią. Cała Twoja!, teraz i – daj Boże! – na zawsze. Cała Twoja!, w
Maryi, z Maryją i przez Maryję. Cała Twoja!
„Rzekł
do Niego Szymon Piotr: Panie dokąd idziesz? Odpowiedział mu Jezus: Dokąd Ja
idę, ty teraz ze Mną pójść nie możesz, ale później pójdziesz. Powiedział Mu
Piotr: „Panie, dlaczego teraz nie mogę pójść za Tobą? Życie moje oddam za
Ciebie. Odpowiedział Jezus: Życie swoje oddasz za Mnie? Zaprawdę, zaprawdę,
powiadam ci: Kogut nie zapieje, aż ty trzy razy się Mnie wyprzesz.”
(J
13,36-38)
Czyż nie bywamy niekiedy jak święty Piotr – zakochani
bezgranicznie w Jezusie, porywczy w owej rozognionej, płomiennej miłości,
odważni, gotowi do działania, chętni zdobywać szczyty najtrudniejszych i
najpotężniejszych gór, mężni i impulsywni!, a w chwilach kryzysu codziennego
życia, w momencie strachu o siebie czy o bliskich… przerażeni, tchórzliwi,
słabi i w konsekwencji posiadanych ułomności cierpiący?...
Iluż z nas w chorobie, w bólu, w niepowodzeniach, w
niesprawiedliwościach otaczającego nas świata, w żałobie i w bezradności oraz w
niemocy, w kalectwie i w niepełnosprawności odwraca się od Boga, wątpiąc w Jego
Miłosierdzie i Wszechmoc lub po prostu obarczając Go winą za wszystkie ludzkie
nieszczęścia? Iluż z nas wówczas oskarża Ojca Niebieskiego o obojętność i
znieczulicę, wykrzykując gniewnie pretensjonalne pytanie: „Gdzie jesteś?!,
Gdzie teraz jesteś?!”? Iluż z nas?...
Łatwo jest kochać, kiedy nic nie zagraża sielance i
spokojności codziennego życia, kiedy los sprzyja ludzkim oczekiwaniom w
rodzinie i w pracy, w zdrowiu i w towarzystwie. Przyjemnie jest kochać, gdy
wszystko wokół jest uporządkowane, przyzwoite, bezpieczne i normalne, bo niemal
idealnie dopasowane do ogólnie przyjętego szablonu wzorowego społeczeństwa. Wówczas
z radosną, nieposkromioną ochotą pragniemy iść za Jezusem, naśladując Chrystusa
w czynach cudownych, niemożliwych i nierealnych w ludzkim wymiarze, ale w
Boskiej wszechmocy prostych i naturalnych. Wówczas zuchwale i pewnie wyciągamy
dłoń w kierunku kroczącego po jeziorze Pana, upominając się o przywileje i
zdolności, które są Jego przymiotami. Wówczas to właśnie wyznajemy bezgraniczne
oddanie, gotowość wiernego naśladowania Jezusa w działaniu. Ustami świętego
Piotra z poczuciem pewności wobec odczuwanej miłości i posiadanej odwagi wołamy
do Boga, żądając, by „kazał nam przyjść do siebie (nawet!, po niebezpiecznym,
zdradliwym dla człowieka podłożu) po wodzie!” (Mt 14,22-33), ale kiedy Pan
wysłuchuje naszej prośby, kiedy odpowiada: „Przyjdź!”, ruszamy zdecydowanym krokiem
w Jego kierunku i cudownie poruszamy się po tafli uśpionego jeziora z zadowoleniem
oraz rycerstwem wojowniczego ducha, ale tylko! do momentu, w którym to widok
silnego wiatru wzbudza w sercu lęk, płoszy zaufanie, jakie winniśmy pokładać w
Ojcu Niebieskim, kruszy wiarę, zabija nadzieję i w konsekwencji powoduje, że
zdradzeni przez własną, ludzką naturę zaczynamy tonąć w złowieszczej głębi
codziennych problemów, zmartwień, trudności, niepowodzeń i cierpień. Wówczas okazuje
się, iż wypełnia naszą duszę jedynie słomiany zapał naśladowania Chrystusa,
gasnący haniebnie w chwilach życiowych kryzysów, w stanach umęczenia. Owe pragnienie
odważnego i poddańczego pójścia za Jezusem szlakiem bezgranicznej, wiernej
miłości okazuje się nieobecne w momentach, w których pojawia się konieczność
zmierzenia się z silnym wiatrem bezwzględnie niesprzyjającego losu –
konieczność wzięcia na własne ramiona krzyża, na który nie wyrażamy zgody, sprzeciwiając
się obowiązkom dźwigania ciężaru niepowodzeń i cierpień. W akcie wspomnianej
niezgody i buntu wobec współuczestniczenia w Męce Pańskiej poprzez samodzielne
zmaganie się z osobistymi nieszczęściami doczesnej drogi „dobywamy miecz,
niczym Szymon Piotr, i uderzamy nim sługę arcykapłana, odcinając mu prawe ucho”
(J 18,10). Owym gestem odcinamy się od powołania do świętości. Nieświadomie
odrzucamy dar życia wiecznego. Nie rozumiemy bowiem, że cierpienie i obowiązek
dźwigania krzyża wszelkich niepowodzeń oraz trudności jest jedyną „ciasną bramą
i wąską drogą” (Mt 7,14) prowadzącymi do Królestwa Niebieskiego – nie ma innego
szlaku Zbawienia. Nie godzimy się na jakiekolwiek przykrości codziennego życia.
Bunt wobec męki i wobec cierpienia, wobec niepowodzeń i wobec trudności
przepełnia nasze serca tak wielką goryczą, że ślepo stajemy w obronie Jezusa
pięknego, wszechmocnego, uzdrawiającego i głoszącego Słowo Boże,
wskrzeszającego i karmiącego rybą oraz chlebem, pogrążonego w modlitwie i
współuczestniczącego z nami w wieczerzach. Wojowniczo próbujemy zachować przy
sobie Chrystusa niecierpiącego, bo walka przeciw męce, zmierzająca do
niedopuszczenia przelania Przenajdroższej Krwi czy wytryśnięcia Wody jako
zdroju Miłosierdzia, wydaje nam się słuszna i dobra. Tymczasem zderzamy się z
wolą Bożą, której celem jest Miłość i Zbawienie. Tymczasem zderzamy się z
naszą, paskudną niezdolnością do kochania, bowiem okazujemy się niegotowi w
żaden sposób do miłowania prawdziwego i szczerego. Ludzkie serce zdradza
wówczas własną nieumiejętność do odczuwania bezwarunkowej miłości. Człowiek okazuje
się niezdolny do kochania, które bardzo często wymaga ofiary i poświęcenia,
wywołuje ból i cierpienie, ale niszczy gniew, budząc wolność poprzez łatwość
przebaczania oraz odpuszczania win naszym winowajcom.
Czyż nie bywamy, jak święty Piotr, „ludźmi małej
wiary” (Mt 14,31)?
Tak bardzo „mocno” miłujemy Boga, tak bardzo „odważnie”
i „bezwarunkowo”, że stajemy się świadkami naszej wiary godnymi naśladowania,
ale zazwyczaj w dobie sielankowego i spokojnego życia, którego nurt
codzienności zdaje się rzeką mlekiem i miodem płynącą.
Czyż w sytuacjach, w których narażamy się na
niebezpieczeństwo, krytykę, szyderstwo i drwinę, nękanie czy odrzucenie
społeczne, nie zachowujemy się często niczym Szymon Piotr, który stojąc i
grzejąc się przy ogniu, zaczepiony pytaniem dociekliwie doszukującym się w nim
jednego z uczniów Jezusa, zaprzecza Prawdzie, mówiąc, że nie jest nim, który
zapytany przez krewnego Malchosa – sługi arcykapłana zaatakowanego mieczem
przez Piotra w ogrodzie za potokiem Cedron – ponownie zapiera się Chrystusa tuż
przed pianiem kura (J 18,25-27)?! Czyż nie jesteśmy do niego w jakikolwiek sposób
podobni?
Przechodzimy w życiu codziennym egzaminy naszej
wiary. W trudnościach i cierpieniach wypełniamy testy miłości – ludzkiego zaangażowania
w Boga i bycie z Bogiem. Unosimy się na skrzydłach pięknych doznań Miłosierdzia.
Kroczymy po uśpionej tafli jeziora, a kiedy wpadamy w wir i burze codziennych
spraw oraz obowiązków czy relacji międzyludzkich, poznajemy samych siebie w
niczym niezmąconej, przezroczystej prawdzie, patrząc często w lustrzane odbicie
łudząco podobne do rysów twarzy Szymona Piotra. Pragniemy kochać i w miłości
być podobni do Jezusa. Chcemy naśladować Chrystusa, ale często nie jesteśmy
gotowi do przyjęcia owego Bożego podobieństwa w Drodze Krzyżowej, jaką niekiedy
bywa nasze codzienne życie. Pragniemy Boga – życia w Nim i z Nim, rozkoszując
się pięknem czasu sprzed spotkania pojmanego i związanego Jezusa z Annaszem –
teściem Kajfasza, pełniącego urząd arcykapłański. Wówczas bowiem codzienność jest rzeką płynącą mlekiem i miodem a nie strumieniem Krwi i Wody, wytryskającymi jako zdrój
Miłosierdzia z boku ukrzyżowanego Chrystusa.
Czyż nie bywamy, jak Szymon Piotr, „ludźmi małej
wiary”?!...
„W
czasie wieczerzy z uczniami Jezus wzruszył się do głębi i tak oświadczył: „Zaprawdę,
zaprawdę, powiadam wam: Jeden z was mnie wyda.” Spoglądali uczniowie jeden na
drugiego, niepewni, o kim mówi. Jeden z Jego uczniów – ten, którego Jezus
miłował – spoczywał na Jego piersi. Jemu to dał znak Szymon Piotr i rzekł do
niego: „Kto to jest? O kim mówi?” Ten oparłszy się zaraz na piersi Jezusa,
rzekł do Niego: „Panie, któż to jest?” Jezus odparł: „To ten, dla którego
umoczę kawałek [chleba] i podam mu.” Umoczywszy więc kawałek [chleba], wziął i
podał Judaszowi, synowi Szymona Iskarioty. A po spożyciu kawałka [chleba]
wstąpił w niego szatan. Jezus zaś rzekł do niego: „Co masz uczynić, czyń prędzej!”
Nikt jednak z biesiadników nie rozumiał, dlaczego mu to powiedział. Ponieważ Judasz
miał pieczę nad trzosem, niektórzy sądzili, że Jezus powiedział do niego: „Zakup,
czego nam potrzeba na święto”, albo żeby dał coś ubogim. On więc po spożyciu
kawałka [chleba] zaraz wyszedł. A była noc.”
(J
13,21-30)
Zdrajca wzbudza odrazę i oburzenie. Dwulicowa natura
wyostrza naszą ostrożność. Wzbudza w nas podejrzliwość i wstręt. Brzydzimy się
zdrajców, a jednocześnie sami niejednokrotnie potrafimy zachować się w podobny
sposób, godny tylko Judasza Iskarioty.
Iluż z nas – wierzących uczestniczy w nabożeństwach
Mszy Świętej, iluż z nas przystępuje do Komunii Świętej, stając twarzą w twarz
z Jezusem, którego w rzeczywistości nie traktujemy poważnie?! Iluż z nas
wychodzi z Kościoła, wkraczając w szary, codzienny świat ze złością w sercu,
pretensją, gniewem, lenistwem, egoizmem lub z obojętnością wobec Bożych Przykazań
czy wobec Nauki Chrystusa? Iluż z nas staje przed Jezusem jak przed równym
sobie lub przed kimś niewiele znaczącym? Iluż z nas wpatruje się w Jego źrenice, spożywając
Jego Ciało i pijąc Jego Krew z lekceważeniem i pustką w sercu, które duchowym stanem
zgliszczy doskonale odzwierciedla ów Judaszowy pocałunek zdrady? Iluż z nas
obwarowuje usta słowami licznych modlitw, nieznajdujących w żaden sposób
odzwierciedlenia w czynach? Iluż z nas wygłasza kazania i pouczenia w ogóle nieadekwatne
do posiadanych myśli, uczuć oraz postępowań?
Drzemie w nas Judasz – nasza okropna skłonność do
grzechu, nasze umiłowanie komfortu.
Czyż niekiedy nie wybieramy osobistych korzyści,
własnej wygody, rezygnując z uczestnictwa we Mszy Świętej? Czyż nie przyjmujemy
wówczas woreczka srebrników? Czyż nie zdradzamy Chrystusa w imię własnych
przyjemności i korzyści? Czyż nie robimy niekiedy różnych rzeczy, kierując się
fałszywymi intencjami, osobistymi interesami czy przekonaniami, odrzucając tym
samym i ignorując wolę Boga Ojca Wszechmogącego? Wszystkim wówczas dookoła wydaje
się, że wszystko czynimy w celu „zakupu, czego potrzeba na święto, albo w celu
podarowania czegoś ubogim”, kiedy my tymczasem w masce dobroduszności w
mistrzowski, Judaszowy sposób wcielamy się w otoczenie oraz w wymagania
doczesnego świata. W pogoni za woreczkiem srebrników niszczymy obcasami
wartości bezcenne dla Boga a spisane w dziesięciu punktach Dekalogu, depczemy
Prawo i jednocześnie ranimy Ojca Niebieskiego. Zachłannie wyciągamy rękę po „umoczony
kawałek [chleba]”, jakby w przekonaniu, że ów kawałek po prostu nam się należy,
poczym zaraz „po spożyciu tegoż kawałka [chleba]” wychodzimy i wkraczamy w noc –
w ciemność i nicość, zatracając własne dusze.
Często zachowujemy się bezmyślnie i egoistycznie. W komforcie
i wygodzie, w pragnieniu posiadania i gromadzenia korzyści jedynie doczesnych
zdradzamy Boga, w którego towarzystwie chcemy przebywać, ale tylko i wyłącznie na
własnych warunkach. Budujemy pałace osobistego szczęścia w czasoprzestrzeni
przyziemnych spraw. W sukcesach i wzlotach pomyślności nie potrzebujemy Boga,
nie przeżywamy z Nim radości codziennego życia, uznając wszelkie osiągnięcia
jako dzieła osobistych możliwości, talentów, umiejętności czy pracowitości.
Niebezpiecznie wrastamy w przekonanie o własnej wystarczalności i wszechmocy. Zaciskamy
dłoń na woreczku srebrników, całujemy Jezusa uczestnictwem w niedzielnym
nabożeństwie czy w modlitwie lub w teatralnie wyreżyserowanej postawie
człowieka pobożnego, poczym wtapiamy się w strukturę świata doczesnego,
zapominając o Prawdzie.
Drzemie w nas Judasz – nasza okropna skłonność do
grzechu, nasza słabość rozkapryszonego, krnąbrnego ciała i niepokornej duszy,
nasza pycha.
Zasiadamy z Jezusem przy wspólnym stole do wspólnej
biesiady, a jednocześnie mową, uczynkiem i zaniedbaniem zdradzamy Boga,
wtapiając się w egoistyczny komfort zaspokajania własnych potrzeb. Topimy się w
przypływie intencji często odzwierciedlających zwykłe ludzkie zachcianki. Kształtujemy
świat według osobistych przekonań, a nie według woli Boga Ojca. Niebezpiecznie zakorzeniamy
się w przekonaniu o słuszności i prawości posiadanych poglądów lub odczuć. Wyrażamy
pewność, że to właśnie to!, a nie cokolwiek innego milsze jest Bogu. Patrzymy na
świat własnymi oczami. Nawet nie próbujemy spojrzeć na człowieka czy określone sytuacje
źrenicami Pana. Wszystko interpretujemy i analizujemy w kontekście szeroko
pojętej miłości, zapominając, że Bóg jest nie tylko Miłosierny, ale i Sprawiedliwy,
Mądry i Wszechmocny. Zdradzamy Jezusa zaufaniem, jakim darzymy własną, ludzką
naturę, chociaż ta często nas zawodzi, zaskakuje, zdradza i ośmiesza.
Drzemie w nas Judasz Iskariota.
Musimy być czujni i ostrożni wobec samych siebie, by
zaraz „po spożyciu kawałka [chleba]” – zaraz po czymś dobrym i pięknym nie
wyszedł z nas zdrajca i obłudnik. Musimy nieustannie stać na straży własnej
pokory i posłuszeństwa, by nie stać się Judaszem, synem, Szymona Iskarioty. Wszelkie
sukcesy i dobrodziejstwa doczesnego świata są pokusami, budzącymi w ludzkiej
naturze egoizm i pychę.
„Na sześć dni
przed Paschą Jezus przybył do Betanii, gdzie mieszkał Łazarz, którego Jezus
wskrzesił z martwych. Urządzono tam dla Niego ucztę. Marta usługiwała, a Łazarz
był jednym z zasiadających z Nim przy stole. Maria zaś wzięła funt
szlachetnego, drogocennego olejku nardowego i namaściła Jezusowi stopy, a
włosami swymi je otarła. A dom napełnił się wonią olejku. Na to rzekł Judasz
Iskariota, jeden z Jego uczniów, ten, który Go miał wydać: Czemu to nie
sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ich ubogim? Powiedział
zaś to nie dlatego, że dbał o biednych, ale ponieważ był złodziejem i mając
trzos, wykradał to, co składano. Na to rzekł Jezus: Zostaw ją! Przechowała to,
aby [Mnie namaścić] na dzień Mojego pogrzebu. Bo ubogich zawsze macie u siebie,
Mnie zaś nie zawsze macie.”
(J
12,1-8)
Iluż z nas bywa pouczanych przez „mądrych” w tłumie,
którzy wytyczają nam cele, narzucają obowiązki, przedstawiają oczekiwania i
żądania, nakazują i wymagają, powołując się na „słuszne” intencje owych
pouczeń, stanowiących ponoć odzwierciedlenie Bożej woli?! Iluż z nas
krytykowanych jest za egoizm czy zaniedbanie ustami Judasza Iskarioty?!...
Wielokrotnie zderzyłam się z zarzutem, że gdybym
szczerze była otwarta na Pana Boga, to poświęcałabym się drugiemu człowiekowi bez
wahania i zastanowienia całą sobą bez reszty – całą duszą i ciałem, to angażowałabym
się w sprawy słuszne i prawe, gdyż służące dobru ogółu i dbające o interesy
ogółu. Wielokrotnie byłam obrzucana oskarżeniami o zakłamanie i nieczystość
serca, bo odmawiałam spełniania przedstawianych mi oczekiwań z powodu owych społecznych
wymagań, wzbudzających we mnie wewnętrzny niepokój i zakłócających we mnie czystość
sumienia. Wielokrotnie byłam wytykana paluchami krytyki za brak miłości wobec
bliźniego, bo stawiałam i nadal stawiam na pierwszym, centralnym,
najważniejszym miejscu własnego życia Boga a nie człowieka. Wielokrotnie byłam obrzucana
szyderstwem z powodu braku poświęcenia się osobie potrzebującej pomocy (?!) –
poświęcenia wymagającego ode mnie rezygnacji z szacunku i miłości do samej
siebie, wymagającego ślepego i bezkompromisowego zaangażowania się w działanie
mające przecież na celu tworzenie dobra, które (niestety) w konsekwencji – ze względu
na fałszywe i nieczyste intencje – może okazać się zrobaczywiałym owocem zła.
Świat dziś zakłóca porządek wartości, zmieniając
kolejność obowiązków płynących z kontekstu przykazania miłości. Obecnie żąda
się miłowania bliźniego z poświęceniem siebie samego, a na końcu wskazuje się
Boga jako Tego najmniej ważnego i istotnego, jakby to nie od Niego wszyscy i
wszystko pochodziło oraz zależało. Dziś ustami Judasza Iskarioty wylicza się
konieczności, których wypełnianie wynosi człowieka na piedestał króla królów. Dziś
bowiem żąda się, by „sprzedać olejek nadrowy, będący dla mnie symbolem Miłości,
za trzysta denarów i by rozdać go ubogim”. Dziś świat pada na kolana przed
człowiekiem a nie przed Bogiem. Miłość jest sprzedawana i rozdawana ubogim jak
wszechobecny, pospolity towar. Olejku nardowego skąpi się natomiast Bogu, gdyż
jego wartość wydaje się zbyt cenna na takie „zmarnowanie” (?!). Ludziom wydaje
się, że służeniem drugiemu człowiekowi, że poświeceniem się i oddaniem się
drugiemu człowiekowi czynimy dobrze oraz mądrze, bo zgodnie z wolą Miłosiernego
Ojca Wszechmogącego, który na nas patrzy na pewno z podziwem i dumą. Tymczasem kolejność
naszego codziennego działania winna być podyktowana czystymi intencjami
szczerej miłości, wynikającej z przykazania, nakazującego nam „miłować Pana
Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem”!, a dopiero
w następnej części przedstawionego oczekiwania nakazuje nam „miłować bliźniego
swego jak siebie samego”.
Maria sprzeciwia się owemu światu. Kobieta odwraca
się bowiem od ludzi plecami, padając na kolana przed Jezusem. Drogocennym,
szlachetnym olejkiem nardowym – strumieniem szczerej własnej miłości – obmywa stopy
umiłowanego Pana, ocierając je włosami, a więc okazując Bogu najwyższą cześć i
oddając Mu chwałę poprzez uniżenie własnej osoby, przedstawiając siebie samą jako
niegodną wyróżnienia poddaną.
To jedno z najpiękniejszych wyznań Miłości w Piśmie
Świętym.
Nie ma bowiem nikogo i niczego ważniejszego niż Bóg.
On bowiem jest moim Celem, moją Drogą, moim Sensem, moim Źródłem, z którego
czerpię Wodę Życia. Wpatruję się tylko i wyłącznie w Niego – w Jego źrenice.
Wsłuchuję się tylko i wyłącznie w Niego – w Jego głos. Uczę się tylko i
wyłącznie od Niego. Podążam tylko i wyłącznie do Niego, by w Jego ramionach
stać się kimś lepszym, piękniejszym jak syn marnotrawny, który właśnie dopiero
w objęciach własnego Ojca odzyskuje godność i przywileje, szczęście i
bezpieczeństwo, odzyskuje Dom i Rodzinę. Bez Boga nie ma nic. On bowiem jest
Wszystkim. Musimy więc zwracać się całymi swoimi sercami, swoimi duszami i
swoimi umysłami do Boga. Musimy miłować Ojca Wszechmogącego ponad wszystkich i
ponad wszystko. Musimy być jak Maria klęcząca pod stopami Jezusa, obywająca Jego
nogi olejkiem własnej, szczerej, poddańczej i pięknej miłości oraz ocierająca
je włosami w akcie hołdu i czci…
Ubogich przecież zawsze mamy u siebie i zawsze możemy
czynić dobrze wobec biednych i potrzebujących, ale tylko wówczas!, kiedy będziemy
żyć w Bogu i z Bogiem.
Nie napoisz przecież spragnionego kroplami wody,
jeśli twoje serce jako gliniane naczynie nie będzie napełnione i wypełnione ową
wodą – Miłością. A, skąd zaczerpniesz wspomnianej wody – Miłości, jeśli nie u
Źródła tryskającego Życiodajnym napojem – Boga?
W każdym z nas jest Maria. Nie w każdym się jeszcze
zbudziła. Śpi może w pieleszach wygody doczesnego świata. Sen jej objawia się w
człowieku (nawet niewierzącym) ssaniem wewnętrznego głodu nieposkromionej
tęsknoty za Bogiem, którą to biedny wędrowiec – człowieczyna próbuje zaspokoić
pogonią za marnościami współczesnego czasu – za karierą, majątkiem, sukcesem, wykształceniem,
pracą, towarzystwem, za … błyskotką szeleszczącego pustką papierka po cukierku,
pozostawiającego po sobie jedynie rozczarowanie i pobudzającego głębszy apetyt
na dalsze poszukiwanie szczęścia.
W każdym z nas jest Maria.
Obudź ją w sobie i z zapałem wielkiej, płomiennej
wiary idź do Boga. Padnij do nóg Jezusa. Strumieniami prawdziwej, własnej
miłości obmyj Jego stopy, otrzyj je włosami, ucałuj rozradowanym sercem i ustami,
a szeptem szczerości wyznaj niczym syn marnotrawny wracający po okrutnej
tułaczce w łaski i w objęcia Ojca: „Panie, zgrzeszyłem przeciw Niebu i wobec Ciebie,
już nie jestem godzien nazywać się Twoim synem” (Łk 15,18) – wówczas poczujesz
na ramionach „najlepszą szatę, (w którą zostaniesz ubrany niczym dostojnik i
dziedzic), otrzymasz pierścień na rękę i sandały na nogi” (Łk 15,22); wówczas
odzyskasz godność i przywileje…
Bóg jest najważniejszy! Nie ma nikogo i niczego poza
oraz ponad Nim. Bóg jest najważniejszy!, a nie człowiek – „ubogich bowiem
zawsze mamy u siebie”.
„Zaprawdę,
zaprawdę powiadam wam: Jeśli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię, nie obumrze,
zostanie samo jedno, ale jeśli obumrze, przynosi plon obfity.”
(J
12,24)
Oj!, naturo ludzka… egoistyczna, kapryśna,
niewierna, niewdzięczna i pyszna… siedzisz u źródła wody, której kroplami
karmisz i poisz ciało oraz duszę, rozkoszując się życiem, i w ogóle nie
doceniasz posiadanego przywileju. Zakorzeniasz się jedynie w przekonaniu, że
czerpanie korzyści z owych życiodajnych łask jest formą należącej ci się
własności. Rozrastasz się u źródła wody niczym chwast, którego wijące się
pnącza należy podciąć, skrócić lub w ogóle usunąć, byś nie zasłaniała pajęczyną
powoju drogocennego słońca…
Ileż prawdy o człowieku jest w wyżej przytoczonym
fragmencie Ewangelii według świętego Jana? Ileż bolesnej, szczerej, bo nagiej,
niczym nie zaretuszowanej i nie przypudrowanej prawdy?
Nie potrafimy docenić własnego bogactwa, gdyż
nieustannie i zachłannie rozglądamy się za wymarzoną zdobyczą, za okazją
sprzyjającą zwycięskiemu osiągnięciu zaplanowanego sukcesu, gdyż nie jesteśmy w
stanie poskromić rosnącego niebezpiecznie apetytu na posiadanie coraz to większej
ilości gromadzonych, chomikowanych błyskotek doczesnego świata. Pławimy się w
kolekcjonowaniu społecznych przywilejów oraz dobrodziejstw i zatracamy się w
pogoni za marnością nad marnościami. Nikt i nic nie jest w stanie nas powstrzymać
w owym niemal fizjologicznym pędzie za doczesnym bogactwem. Zakorzeniamy się bowiem
w przekonaniu, że jesteśmy w stanie zrobić wszystko, że „dla chcącego, nie ma
nic trudnego”, że sukces zależy wyłącznie od nas i od naszego psychicznego
nastawienia. Media podrzucają nam pod nogi, niczym stadu rozgdakanych hałaśliwie
kur, plugawe ziarna kłamstw i manipulacji, w chwilach kryzysu czy tragedii
(chociażby) rodzinnej w ogóle się nie sprawdzających, ponieważ właśnie w owych
momentach zwykłego ludzkiego rozczarowania i bezradności człowiek zderza się z
wewnętrzną pustką, rozgląda się dokoła i zauważa, iż jedyną posiadaną rzeczą w
jego życiu jest gniazdo wypchane po brzegi błyskotkami doczesnego świata, z których
nie da się czerpać wiary, siły, nadziei i miłości. Poczucie niemocy i
rozgoryczenia zaciskają się na sercu pętlą destrukcyjnej porażki, a w
konsekwencji depresji, podsuwającej szeptem wstrętu do życia najgorsze i
najbardziej haniebne rozwiązania. Narzekamy na cierpienie. Narzekamy na ból,
samotność, choroby, śmierć okradającą nas z możliwości bycia z ukochaną osobą,
od której obecności jesteśmy niemal uzależnieni jak kwiat od słońca i wody, od
ziemi i powietrza. Zderzamy się z tragediami codzienności wpisanymi w ludzką egzystencję
i upadamy na deski ringu brutalnie oraz całkowicie znokautowani przez los. Często
nie jesteśmy w stanie się podnieść. Często nie jesteśmy w stanie się ruszyć
uwięzieni w zakleszczeniu sideł, jakimi jest beznadziejność, bezradność, niemoc
i osamotnienie, ale… Czy właśnie cierpienie i ból, tęsknota i gorycz nie są
idealnym nawozem dla ludzkiej natury? Czy właśnie nie w obliczu tragedii
dojrzewamy, odkrywamy w sobie niezakłamane i szczere piękno – piękno nieprzerysowane
i niezdeformowane? Czy właśnie w momencie choroby, cierpienia, śmierci nie
wzrastamy, dostrzegając banały i drobiazgi otaczającego nas świata, którymi
potrafimy się cieszyć jak nigdy dotąd, jak mało czym? Czy w chwili owych
brutalnych kryzysów i porażek codziennego życia nie zaglądamy w głąb siebie
samych, nie chowamy się w sobie uciekając w intymność refleksji i wspomnień, nie
uważniej przysłuchujemy się umiłowanej osobie, często niedocenianej i
ignorowanej, nie bardziej mobilizujemy się do okazywania miłości i szacunku czy
do podnoszenia nawet najdrobniejszej kruszyny mijającego czasu – sekundy z niezwykle
pieczołowitą czcią oraz wdzięcznością?
Jak wszystko układa się pomyślnie, jak owocnie
wyrasta z podłoża realizowanych marzeń i planów, pędzimy gdzieś na oślep odarci
z uczuć, zaangażowania w relacje rodzinne czy w ogóle międzyludzkie… Żyjemy po
prostu połowicznie i powierzchownie. Pędzimy bowiem jak pociąg ekspresowy. Wiemy,
że pokonujemy olbrzymie odcinki drogi, zbliżając się sukcesywnie do wytyczonego
celu, ale nie widzimy mijanych momentów, okolic, sytuacji czy ludzi, bo obraz
za oknami gnającego szalenie pojazdu jest zamazany, niewyraźny, chwilowy i
odległy, bo obcy zmysłom. Przemierzamy więc własne życie pozbawieni wzroku,
smaku, słuchu, węchu, dotyku…
Niby jesteśmy, ale nas nie ma.
Dopiero w obliczu tragedii potrafimy szarpnąć za
hamulec, by zatrzymać rozpędzony szalenie pociąg. Dopiero w obliczu zbliżającej
się śmierci umiłowanej osoby jesteśmy w stanie zachwycić się banalną, „nic
nieznaczącą” chwilą wspólnie spędzonego czasu, który nie został nam dany na zawsze,
a podarowany hojnym gestem wyższej życzliwości – Boga. Dopiero w momencie
konieczności pożegnania się z życiem i z ukochanymi budzą się w nas zmysły o
wyostrzonej czujności i spostrzegawczości, potrafiące z ogromu kalejdoskopowego
otoczenia wyłowić mały szczegół, jak rosa na pajęczynie, kropla deszczu na
szybie, spojrzenie w oczy czy smak cytrynowej herbaty zaparzonej przez bliską
sercu osobę lub oddech śpiącego obok współmałżonka, wplatający się wstążką
wydychanego powietrza we włosy przy skroni… Dopiero wtedy uczymy się żyć,
uczymy się życia, poznając siebie samych a tym samym doświadczając Boga.
Oj!, ludzka naturo… krnąbrna, niepokorna, uparta,
nieposłuszna i egoistyczna… sama siebie pychą skazujesz na cierpienie, które „obumierającym
ziarnem pszenicy” rodzi w tobie „obfity plon”, byś „nie została sama jedna” w
człowieku, nieszczęśliwa, bezużyteczna i nikomu oraz niczemu niepotrzebna, a
byś mogła napoić się i nakarmić do syta Prawdą, Miłością, Wiarą, Nadzieją, a w
konsekwencji szczęściem, byś mogła być z Bogiem i w Bogu jak dziecię w bezpiecznych,
czułych ramionach Rodzica, jak niemowlę w serdecznym objęciu rozkochanej w
tobie Matki – Maryi.
„W
Jerozolimie zaś jest przy Owczej Bramie sadzawka, nazwana po hebrajsku Betesda,
mająca pięć krużganków. Leżało w nich mnóstwo chorych: niewidomych, chromych,
sparaliżowanych. Znajdował się tam pewien człowiek, który już od lat
trzydziestu ośmiu cierpiał na swoją chorobę. Gdy Jezus ujrzał go leżącego i
poznał, że czeka już dłuższy czas, rzekł do niego: „Czy chcesz wyzdrowieć?”
Odpowiedział Mu chory: „Panie, nie mam człowieka, aby mnie wprowadził do
sadzawki, gdy nastąpi poruszenie wody. W czasie kiedy ja dochodzę, inny
wstępuje przede mną.” Rzekł do niego Jezus: „Wstań, weź swoje nosze i chodź!”
Natychmiast wyzdrowiał ów człowiek, wziął swoje nosze i chodził.”
(J
5,1-16)
Moja Betesda…
Słowa przytoczonej Ewangelii według świętego Jana
przywołują wspomnienia. Na dźwięk odczytywanej historii spoglądam w lustro.
Patrzę w źrenice przeszłości. Widzę cierpienie, które jest rozpaczą,
zwątpienie, samotność, paraliż ciała i duszę chromą, niewidomą, nieszczęśliwą,
a cierpliwie siedzącą w krużganku sadzawki, wypełnionej wodą uzdrowienia, wodą
Życia. Widzę siebie w tłumie kłębiących się, przeciskających się ludzi,
wijących się niczym sploty węży – każdy pełznie w kierunku osobistego celu.
Nikt na nikogo nie zwraca uwagi. Nikt na nikogo nie może liczyć, na nikim
polegać. Wszyscy wypełniający krużganki sadzawki pragną zanurzenia we własnym
szczęściu. Przeciskają się między sobą, wyprzedzają i popychają wzajemnie, ścigają
się w pierwszeństwie i w przywilejach, kiedy tylko nastąpi poruszenie wody.
Wielokrotnie zawiodłam się na człowieku. Rozczarowanie
i żal karmiły mnie smakiem gorzkich emocji, biczowały bólem przykrych doświadczeń,
osłabiając i odzierając z poczucia własnej wartości oraz godności. Wpatrując się
w człowieka, skazywałam samą siebie na poniżenie, samotność, odtrącenie i
niezrozumienie. Wzrastało wówczas we mnie przekonanie, że w ogóle nie pasuję do
danego towarzystwa, że określone środowisko nie jest mi przeznaczone. Życie wydawało
mi się niekiedy przekleństwem. Nie umiałam bowiem zdystansować się do
człowieka. Nie potrafiłam działać trzeźwo i rozsądnie. Zawsze bardzo
emocjonalnie angażowałam się w życie i potrzeby bliźniego, nawet!, kosztem
samej siebie. Widząc człowieka wymagającego pomocy, nie potrafiłam nigdy
przejść obok obojętnie. Pochylałam się nad nim, angażując się całą duszą i
całym ciałem w pracę nad poprawieniem sytuacji bliźniego, nad udzieleniem mu
niezbędnej pomocy. Często jednak byłam wykorzystywana, przeżuwana, a następnie
wypluwana i opluwana – rzadko zadowolona z owoców poświęconego czasu czy
ofiarowanego wysiłku. Chowałam się wówczas w zaciszu samotności i opatrywałam
rany poranień łzami rozgoryczenia oraz rozczarowania. Czułam się wykorzystana i
oszukana, jak również nikomu niepotrzebna. Siedziałam z chorobą duszy oraz
ciała w krużganku sadzawki, pochłonięta przez tłum, trawiona przez samotność,
sparaliżowana bólem gorzkiego rozczarowania i oślepiona przeżywaniem, wręcz
kontemplowaniem osobistego nieszczęścia. Byłam jak biblijny człowiek, „który
już od lat trzydziestu ośmiu cierpiał na swoją chorobę”. Siedziałam w krużganku
sadzawki i cierpiałam, bo nie miałam nikogo, kto mógłby mnie wprowadzić do
wody, bym doznała uzdrowienia. Różnica między mną a owym chorym z Ewangelii
według świętego Jana tkwi tylko w tym, że ja zostałam dotykiem Pana nawrócona w
wieku trzydziestu czterech lat a nie, jak on, w wieku trzydziestu ośmiu.
Dziś wpatruję się w Jezusa. Dziś doskonale wiem, że
na ludziach nie można polegać, nie można w nich pokładać nadziei, że nie można
im bezgranicznie ufać czy im się bezwzględnie poświęcać, zaniedbując samego
siebie, a tym samym – jak to kiedyś uświadomił mi sługa Boży – nie przestrzegając
przykazania miłości poprzez właśnie! zaniedbywanie miłości do siebie samego,
która winna być współmierna do miłości do bliźniego. Dziś jestem bogatsza o
doświadczenia. Dziś jestem wpatrzona w Boga a spoglądająca na człowieka,
rozkochana w Ojcu Niebieskim, a dopiero przez Niego w sobie i w bliźnim. Dziś
doskonale wiem, że JEDYNYM w tłumie kłębiących się ludzi, który mnie zauważa i
który mi się bacznie przygląda z troskliwością oraz współczuciem, który
dostrzega oraz zna moje problemy i potrzeby, jest Jezus. To On właśnie
przeciska się przez ów zagęszczony tłum. Podchodzi do mnie, nachyla się nade
mną i pyta, „czy chcę wyzdrowieć”, a kiedy otrzymuje moją zgodę, wprowadza mnie
do sadzawki, w której „następuje poruszenie wody”. Nie ma nikogo innego. Jest tylko
Bóg. Dziś bowiem doskonale wiem, że na ludziach nie można polegać, nie można w
nich pokładać nadziei, że nie można im bezgranicznie ufać czy im się
bezwzględnie poświęcać. Dziś wiem również, że nie mogę wierzyć nawet samej
sobie. Jestem bowiem słaba i grzeszna. Niekiedy samą siebie zaskakuję i rozczarowuję.
Zawodzi mnie moja kapryśna i nieprzewidywalna natura. Zdradza mnie i oszukuje.
Ileż razy obiecuję sobie, że już nigdy więcej nie
powtórzę danego grzechu?; ileż razy wmawiam sobie, że jestem w stanie zrobić
coś naprawdę bezbłędnie?,… poczym budzę się w upadku, podnoszę wzrok i
spostrzegam w sobie winę własnej porażki. Potrafię więc sama siebie zdradzić,
sama siebie rozczarować.
Chora i cierpiąca idę w kierunku sadzawki. Rozglądam
się, w którym krużganku – w którym konfesjonale jest Jezus Chrystus. Podchodzę do
Niego, klękam i wypowiadam szeptem osobiste pragnienie: „Panie, chcę wyzdrowieć”,
a On wówczas podprowadza mnie do sadzawki i wprowadza do wody oczyszczenia oraz
uzdrowienia, gdy następuje jej poruszenie, czyli szczera skrucha i szczera pokuta.
Nie ma nic piękniejszego w życiu człowieka jak
zanurzenie się w toni Bożego przebaczenia i Miłosierdzia. Człowiek staje w Prawdzie
i w Miłości zdrowy, szczęśliwy, rozkochany w sobie na nowo i w ludziach,
rozmiłowany w życiu, wzmocniony w cierpieniu, uskrzydlony nadzieją, podbudowany
wiarą i namaszczony poczuciem bezpieczeństwa. Nie ma nic piękniejszego jak
pojednanie z Ojcem Niebieskim – jak powrót marnotrawnego dziecka, wtulającego
się ufnie w ramiona Miłosiernego Rodzica…
Betesda – sakrament pokuty.
Korzystajmy z owej łaski jak najczęściej. Zanurzajmy
się w wodach Bożego Miłosierdzia, by wyzdrowieć i by odnaleźć Miłość oraz
prawdziwe szczęście człowieka. Wspierajmy się z nadzieją i wiarą na ramieniu
Jezusa, aby móc podejść do wód sadzawki, aby móc się zanurzyć w toni jej
oczyszczenia i umocnienia.
Siedzisz w krużganku mrocznego, samotnego życia? Cierpisz
i zmagasz się z okrutnym bólem, wypatrując nadziei w poczuciu niemocy i
bezradności od wielu lat? Nie masz człowieka, „aby wprowadził cię
do sadzawki, gdy nastąpi poruszenie wody”?
Wesprzyj się na ramieniu Jezusa i pozwól się
poprowadzić. Wówczas zostaniesz wprowadzony do sadzawki o nazwie Betesda. Zanurzysz
ciało i duszę w toni oczyszczenia oraz umocnienia, gdy tylko poczujesz w sercu
szczere poruszenie wody – skruchy i pokuty. Zostaniesz uzdrowiony. Odnajdziesz wówczas
Miłość i prawdziwe szczęście, siłę płynącą z wiary i nadziei. Wówczas „ciemność
nie będzie ciemna wokół ciebie a noc tak, jak dzień zajaśnieje”.
Nie mogłam dłużej spać. Dusza we mnie tak bardzo!
się raduje, tańcząc i wielbiąc Pana Boga, że pociąga za sobą posłuszne ciało,
które podąża za rytmem odczuwanego szczęścia w iście uskrzydlony sposób.
Wstałam więc o 4:37 rano. Zaparzyłam kawę. Odsunęłam rolety i rozejrzałam się
wokół,… a świat jeszcze pogrążony w głębokim, spokojnym śnie tonie w ciemności
poprzekłuwanej jedynie szpileczkami jasności, iskrzącej i ukradkiem wysuwającej
się spod kapeluszy przydrożnych latarni.
Boże jakie to wszystko jest piękne i tajemnicze,
jakie ekscytujące i przerażające zarazem...
Wielki Post zaczęłam w bardzo burzliwy sposób.
Stanęłam pod lawiną sytuacji, które całkowicie odarły mnie z radości,
ogołociły, które wyrwały mnie z towarzystwa, ze środowiska i skazały na
poczucie bolesnej samotności oraz wyizolowania, które napełniły mnie goryczą i
żalem… Czułam się brzydka, brudna, naga i wystawiona na publiczne pośmiewisko. Tonęłam
w przekonaniu, że nie znajduję żadnego schronienia w ludzkim zrozumieniu. Wszelkie
nieporozumienia i klęski w relacjach z bliźnimi rozdrapywałam rachunkiem
własnego sumienia. Grzęzłam w wątpliwościach i samooskarżeniach…. Czułam się
tak potwornie, jakby mi ktoś wyrwał z klatki piersiowej i zmiażdżył serce silną
dłonią bezwzględnej brutalności. Nie umiałam znaleźć bezpiecznego miejsca dla
poranionej duszy i ciała, w którym mogłabym się schować przed całym światem. Topiłam
się w wewnętrznych, rwących strumieniach gorzkiego i dławiącego smutku…
W tym właśnie momencie – w momencie duchowego
kryzysu i cierpienia otrzymałam mały, ale jakże treściwy telegram od Pana Boga,
który słowami przypomnienia serdecznego ks. Grzegorza, zachęcającego mnie do
przeżywania własnych trudności wewnętrznych i emocjonalnych w kontekście Męki
Pana naszego Jezusa Chrystusa, wyszeptał krótkie zapewnienie i pocieszenie
zarazem: „Jestem”. Wspomniana wiadomość, nadana przez wyżej wymienionego
kapłana, została dopełniona opisem cierpień, jakich okrucieństwo i brutalność
przedstawiła Luisa Piccarreta, wzdychając do Boga z ogromnym wzruszeniem i
współczuciem: „jesteś nagi, ale stale przyodziewasz się – widzę Cię przybranego
w Krew…” („24 godziny Meki Pańskiej”, str. 76).
Następnego dnia włączyłam konferencję o. Augustyna
Pelanowskiego. Wybrałam temat, który wydawał się niezwykle bardzo do mnie
pasować – „Wszystkie nasze dobre czyny jak skrwawiona szmata”…
Nie myliłam się absolutnie. W wypowiadanych słowach
widziałam własne, lustrzane odbicie, czując jeszcze większą i coraz większą
wdzięczność wobec Boga za Jego Miłość, za Jego Mądrość, której ludzkie
zdolności rozumowania czy logicznego myślenia w żaden sposób nie są w stanie
odsłonić choćby w mizernej drobince Wszechmocnej Potęgi Ojca Niebieskiego. Przepełniła
mnie również wdzięczność za łaskę, jaką otrzymałam, a jaka zmieniła mnie z
osoby narzekającej i pretensjonalnej w osobę wytrwałą i szukającą pocieszenia w
ukrzyżowanych, umęczonych ramionach Jezusa Chrystusa. Kiedyś bowiem byłam
dziewczyną zbuntowaną, wykrzykującą w złości i bólu oskarżenia, przedstawiające
Boga jako obojętnego na ludzkie niepowodzenia oraz cierpienia i egoistycznego,
bo żądającego od człowieka bezwzględnej miłości i wymagającego bezwzględnego
poświęcenia. Dziś jestem kobietą widzącą odwrotnie. Ludzi dziś (w tym siebie
oczywiście) postrzegam jako egoistycznych i egocentrycznych, wymagających i
żądających, rozkapryszonych i gniewnych; Boga zaś jako cierpliwego i bezgranicznie
kochającego Ojca, cierpliwie znoszącego bunt naszej grzesznej i słabej natury…
Poczułam w sercu ogień żywej miłości i wdzięczności
zarazem.
Jak bardzo nie zasługujemy na tę Wielką, Ofiarną
Miłość!, bo sami nie jesteśmy zdolni do kochania – prawdziwego, szczerego,
oddanego i ufnego kochania. W chwilach codziennych kryzysów żądamy i oczekujemy
wiele, nie dając nic w zamian lub ofiarowując mizerne marności wydłubywane ze
skarbonki ludzkich przyzwyczajeń oraz skłonności. Często biegniemy przed
oblicze Ojca Niebieskiego z osobistym interesem – z listą próśb i intencji, a
rzadko z bukietem dziękczynienia i wdzięczności. Pragniemy Miłości, pragniemy
wyznań i doznań Miłości, ale sami nie jesteśmy tak hojni i wylewni jak byśmy
chcieli, by Bóg był wobec nas jako Swoich dzieci.
Poczułam w sercu ogromną wdzięczność. Okres bardzo
trudnych dla mnie przeżyć duchowych, których doznałam u progu Środy
Popielcowej, pomógł mi bowiem poznać ciężar niezwykle bolesnej samotności
Samego Boga – Boga porzuconego i odrzuconego przez ludzi. Cierpienie, zadawane
przez umiłowane dzieci, pogardzające Ojcowskim Sercem i Miłością, jest (wydaje
mi się) najgorsze. Stan samotności i odrzucenia, pogardy i izolacji… Trudno
sobie wyobrazić ogrom owego ciężaru, jakim każdego dnia człowiek przygniata
Serce Ojca Niebieskiego…
Wieczorem wyszłam na zewnątrz.
Ziemia pachniała deszczem a wiatr świeżością i
czystością niczym wybielone, wykrochmalone pranie unoszące się na sznurkach
żaglami nadziei. Dzień powoli zasypiał, ustępując miejsca budzącej się nocy. W przestrzeni
zaś unosił się śpiew kosów, które tak bardzo lubię za ich wierne trwanie w
modlitwie porannej i wieczornej, wysławiającej Boga za dar stworzenia, za dobro
i za łaskę życia… Wsłuchałam się w ptasi trel. Wtopiłam się w śpiew kosów.
Dołączyłam z wielką radością do ich dziękczynnej pieśni uwielbienia, czując
szczerą wdzięczność i prawdziwą Miłość…
Dziś moje serce śpiewa niczym rozmodlony kos. Dziś moje serce jest jak kos w modlitwie porannej i wieczornej - dziękczynnej pieśni uwielbienia.
Obcy wokół mnie rozpościera się świat… Przemykam
jego drogami niczym duch. Wszystko wokół wydaje się coraz bardziej obce,
niezrozumiałe, zdeformowane, zakorzenione w szpetocie obrzydliwości. Echo dudni
w przestrzeni kazaniami, które wydają mi się często nadinterpretacją Bożego
Słowa, upraszczającego wypowiedzi Stwórcy i dopasowującego Prawo Kamiennych
Tablic w dłoniach Mojżesza do zwykłych ludzkich potrzeb. Zapis Ojcowskiej
Mądrości i Miłości, mający na celu godne ukształtowanie człowieka w stanie świętości
oraz bezpieczeństwa, wydaje się być rozbudowywany refleksjami, stanowiącymi w
konsekwencji wynik głębokich analiz znaków czasów doczesnego świata, a nie przekazu
i sensu owego zapisu Ojcowskiej Mądrości i Miłości. Poszczególne nakazy
Dekalogu bywają rozszerzane różnorodnymi wyjaśnieniami, mającymi na celu
okazanie wyrozumiałości i współczucia dla sytuacji, w której znajduje się biedny
współczesny człowieczyna. Ludzie wydają się sami siebie rozgrzeszać i usprawiedliwiać
poprzez analizę osobistych interesów oraz warunków życiowych, które stają się
kartą przetargową w zdobyciu całkowitego uniewinnienia i odpustu grzechów. Wydają
się również nadużywać przykazania miłości, na fundamentach którego budowana
jest tolerancja i obowiązek miłosiernego (?!) pochylania się nad człowiekiem w
każdym jego wyborze, w każdej decyzji, w każdym działaniu bez względu na
intencje rodzącej się ludzkiej aktywności. Wydają się także nadużywać Bożego
Miłosierdzia, usprawiedliwiając Ojcowską Miłością wszelkie czyny i wszelkie
wypowiedzi. Zapis Kamiennych Tablic w dłoniach Mojżesza odczytywany jest dziś (mam
wrażenie) pod kątem ludzkiej natury, a nie w kontekście Bożej Mądrości i Woli. Nadużywaniem
przykazania miłości i Ojcowskiego Miłosierdzia zmusza się wiernych przede
wszystkim! do kochania człowieka i do wyrozumiałości oraz pobłażliwości wobec
jego słabości, jak i skłonności do popełniania grzechów. Dziś (mam wrażenie)
ludzie spychają z tronu Króla i zajmują bezczelnie Jego miejsce, uzurpując
sobie bezwarunkowe i bezgraniczne prawo do samo osądzania i samo rozgrzeszania.
Dziś człowiek nie patrzy i nie ocenia świata oraz współbraci poprzez Prawo
Dekalogu. Dziś po prostu Prawo Dekalogu odczytywane jest przez treść ludzkich
potrzeb. Dziś klękamy przed człowiekiem a nie przed Bogiem…
Przepełnia mnie gorycz.
Jeżeli Biblia nazywa homoseksualizm „obrzydliwością”
(Kpł 18,22), to na jakiej podstawie kardynał Reinhard Marx zażądał, „aby
Kościół katolicki przeprosił gejów za swój wielowiekowy negatywny stosunek do
pederastii”?!, to z tytułu jakiego przywileju papież Franciszek podczas
spotkania z dziennikarzami na pokładzie samolotu, którym wracał do Watykanu z
pielgrzymki do Armenii, poparł wyżej wymienionego kardynała, zaznaczając, iż „należy
(nie tylko przeprosić, ale nawet!) gejów prosić o przebaczenie” (https://wpolityce.pl/kosciol/299989)?!
Jeżeli Bóg bezkompromisowo i bezdyskusyjnie wyraźną granicą oddziela dobro od
zła, nazywając „obrzydliwością” grzechy przeciw naturze, to dlaczego człowiek
zanurza się w mętnej i bluźnierczej (według mnie) wodzie wątpliwości? Z tytułu
jakiego przywileju uzurpujemy sobie prawo do przepraszania i proszenia o
przebaczenie grzeszników?!... Czyżbyśmy uznawali, że Bóg – Ten, który zniszczył
Sodomę i Gomorę na skutek niegodziwości ich mieszkańców – jest omylny i niezdolny
do bycia sprawiedliwym?!
Nie potępiam homoseksualistów jako ludzi. Nie czuję
jednak potrzeby, by przepraszać ich i prosić o przebaczenie za to, że prowadzą
grzeszne życie. Nie patrzę na człowieka przez pryzmat jego czynów, gdyż każdy
ma prawo wtulić się w Ojcowskie ramiona Miłosiernego Boga. Nie skazuję człowieka
na potępienie z powodu postępków, ponieważ każdy może dostąpić łaski
przebaczenia i odpuszczenia grzechów w sakramencie pokuty – w przymierzu pojednania
z Panem. Nie zamierzam jednak przepraszać i prosić o przebaczenie kogoś za jego
grzechy, bo to jakbym uznała Boga za omylnego i jakbym odwróciła się od
własnego Miłosiernego Ojca Niebieskiego plecami, klęcząc przed grzesznym
człowiekiem. Nie zamierzam pochylać się nad istotą ludzką w wyrozumiałości i
pobłażliwości wobec jej natury, bo uważam, że taką postawą mogę jedynie
utwierdzić grzesznika w przekonaniu dokonywania słusznych wyborów i prowadzenia
słusznych działań, zabijając w nim pragnienie prawdziwego bycia z Bogiem i w
Bogu poprzez wyrzeczenie się wszystkiego, co od złego pochodzi.
Czyż zdradzany mąż powinien przeprosić i prosić o
przebaczenie rozwiązłą żonę za jej niewierność wobec siebie samego, za to, że
ona cudzołoży i dopuszcza się nierządu, bo jest po prostu dżentelmenem?! Czy powinien
przeprosić i prosić o przebaczenie, akceptując stan obrzydliwego i niegodziwego
życia małżeńskiego?
Boże, mój Boże!, dokąd my zmierzamy?! Czyżbyśmy
budowali własną Wieżę Babel?! Czyżby oddech objawień Matki Bożej w Akita,
przepowiadającej, że „kardynałowie wystąpią przeciw kardynałom, biskupi przeciw
biskupom”, dotykał zatrważającym chłodem ludzkiego karku współczesnego życia?,
bo przecież są jeszcze kapłani oddani bardziej Bogu niż człowiekowi, a przez
Boga i w Bogu posługujący Jego dzieciom...
Czuję wokół brud deformacji i obłudy. Widzę Królewski
Tron, na którym zasiadają ludzie a nie Bóg. Widzę rzeszę pasterzy Jezusowej
trzody, którym bliższe jest serce człowieka, bo o jego względy dbają z większym
zaangażowaniem i oddaniem, niż Serce Ojca Niebieskiego, od którego z kolei żąda
się uległości i przebaczenia, powołując się na płonącą w Nim Miłość. Fundamenty
świata podmywa fala bluźnierczej tolerancji i wyrozumiałości, współczucia i nadinterpretacji.
Bożym Miłosierdziem szasta się na prawo i na lewo jak przepustką do Raju na
placu targowym.
Takie mam wrażenie!,… a może jestem w błędzie?...
Może to ja jestem ta obłudna i niewierna, pozbawiona wrażliwego serca, nie
potrafiąca wypełnić codziennym życiem przykazania miłości, nie rozumiejąca w
ogóle Pana Boga i Ojcowskiego Miłosierdzia?...
Topię się w ogromnie wątpliwości. Duszę się drobiazgową
spostrzegawczością. Męczy mnie wewnętrzny żar potrzeby zachowania szczególnej
ostrożności wobec wszystkich i wszystkiego, bo świat zalewa fala starogreckiej
swobody i tolerancji, starogreckich zasad i wygody, starogreckiego piękna
codziennego życia, kształtowanego na wzór obiecanego Raju, którego już nie
potrafimy się doczekać i który z powodu zniewalającej nas niecierpliwości próbujemy
stworzyć tu i teraz! na czasoprzestrzeni doczesnego świata. Czuję się bezdomna
i obca. Czuję się konsumowana i trawiona przez głód bycia blisko Boga, przez
tęsknotę za Nim i wrażenie, że zbyt mało robię, aby wspomniany głód zaspokoić,
że zbyt mizernie się staram, aby być blisko Ojca Niebieskiego, po prostu sobie
nie radzę…
Wpatruję się w źrenice słońca i księżyca. Rozmarzonym
wzrokiem głaszczę trawniki i budzące się na nich kielichy kwiatów. Wpatruję się
w warkocze drzew i wplecioną w nie wstążkę wiatru. Wsłuchuję się w szczebiot i
trel ptaków, w plusk i szum wody i… wówczas dotykam dłoni Boga, przez Jego
dzieło czuję ciepło Ojcowskich rąk, ale to wciąż za mało, bo dusza pragnie
więcej, znacznie więcej. Tęsknię i coraz bardziej, coraz mocniej tęsknię. Szukam
kropel wody by ostudzić pragnienie. Szukam bratniej duszy, by oswoić tęsknotę. Potrzebuję
pasterza, który, kiedy zagubi mu się choćby jedna owca, zostawi w bezpiecznym
miejscu dziewięćdziesiąt dziewięć, by odnaleźć właśnie tę jedną równie cenną i
wyjątkową jak pozostałe, który będzie miał serce wypalone Ojcowską Miłością,
przepełnione Bożym Miłosierdziem i Bożą Mądrością, który mnie będzie pasł w
Imię Jezusa Chrystusa, prowadził w Jego Imię na Jego chwałę do Królestwa
Niebieskiego wąską drogą oraz ciasną bramą - potrzebuję folusznika, by wybielił moją duszę…
Szukam kropel wody, by ostudzić pragnienie. Szukam
bratniej duszy, by oswoić tęsknotę.