piątek, 30 marca 2018

WIELKI TYDZIEŃ - cz.IV


IV.                   IZABELA



„Potem Jezus świadom, że już wszystko się dokonało, aby się wypełniło Pismo, rzekł: „Pragnę”. Stało tam naczynie pełne octu. Nałożono więc na hizop gąbkę nasączoną octem i do ust Mu podano. A gdy Jezus skosztował octu, rzekł: „Dokonało się!” I skłoniwszy głowę, oddał ducha.”
(J 19,28-30)

Oddał ducha… za mnie – za Judasza, Szymona Piotra i Marię, których w sobie posiadam, którymi w jakimś stopniu jestem na co dzień. Oddał za mnie ducha, „świadom, że już wszystko się dokonało”… Skonał za mnie w cierpieniach, niemiłosiernych, niewyobrażalnych cierpieniach. Zginął za mnie na krzyżu bez wahania, bez zastanowienia, bez osobistej korzyści, bez strachu o Siebie Samego, bez jakiegokolwiek protestu czy pouczeniach na ustach. Oddał za mnie ducha w cichości i w pokorze, nie wyrzekając się mnie, nie zaprzeczając Prawdzie jak Szymon Piotr, nie porzucając mnie w sidłach potępienia dla uniknięcia cierpienia i dla zachowania osobistej wygody jak Judasz Iskariota, a pochylił się nade mną jak Maria i strumieniami Miłości obmył moje stopy, otarł je własnym życiem, by mnie odkupić, uwolnić, uświęcić. Oddał za mnie ducha, uniżając się a wywyższając mnie jakbym była kimś ważniejszym od Niego,… a przecież w żadnej mierze Mu nie dorównuję, bo z każdym dniem udowadniam, że nie potrafię tak pięknie, mocno, bezwarunkowo i ofiarnie kochać jak On Sam – Bóg. Oddał za mnie ducha…
Panie Jezu Chryste dziś klęczę pod Twoim Krzyżem. Niegodnymi palcami brudnych rąk podnoszę, zbieram każdą kroplę Twojej Przenajdroższej Krwi, tuląc czerwone dłonie do serca, namaszczając je pocałunkami wdzięczności i wzruszenia. Dziękczynno – błagalnym spojrzeniem dotykam Twojego umęczonego, skatowanego Ciała. Dziś klęczę pod strumieniami Krwi i Wody wytryskających zdrojem Miłosierdzia z Twojego przebitego boku…
Boże, mój Boże!,… nie jestem godna Twojej Miłości, Twoich Ojcowskich Ramion, Twojego Poświęcenia i Ofiary… W żaden sposób nie jestem godna i tym bardziej, tym mocniej wdzięczna za Twoje Rodzicielskie Serce, w którym odnajduję własną godność, samą siebie jako dziecko Króla królów, bezpieczeństwo i szczęście, wartość i sens, życie wieczne i świętość. Ty, który tulisz mnie w ramionach jako Judasza, obsypując zmartwioną, pełną samooskarżeń głowę Ojcowskimi pocałunkami, zapewniając, że nie gniewasz się na mnie, że nie masz żalu, że przebaczasz, bo kochasz; Ty, który tulisz mnie w ramionach jako Szymona Piotra, namaszczając pocałunkami Miłości łzawiące wyrzutami sumienia żałobne oczy, zapewniając, że już wszystko będzie dobrze, że nic złego się nie stało – budzisz we mnie Marię, kształtujesz ją we mnie i udoskonalasz.
Dziś pragnę pod Twoim Krzyżem niczym Matka nasza klęczeć, wtulając usta w Twoje pokryte i zbroczone Twoją Przenajdroższą Krwią stopy, spoglądając na Ciebie Miłością rozpalaną prośbą o przebaczenie i wdzięcznością za Miłosierdzie, za Ciebie i za wszystkich, których spotkałam oraz poznałam i za wszystko, czego doświadczyłam i czego z każdą minutą upływającego czasu doświadczam.
Cała Twoja Panie Jezu Chryste! Cała Twoja! – z tym obumierającym we mnie Judaszem, z mężniejącym Szymonem Piotrem, z budzącą się we mnie Marią. Cała Twoja!, teraz i – daj Boże! – na zawsze. Cała Twoja!, w Maryi, z Maryją i przez Maryję. Cała Twoja!




czwartek, 29 marca 2018

WIELKI TYDZIEŃ - cz.III


III.                   ŚWIĘTY PIOTR

„Rzekł do Niego Szymon Piotr: Panie dokąd idziesz? Odpowiedział mu Jezus: Dokąd Ja idę, ty teraz ze Mną pójść nie możesz, ale później pójdziesz. Powiedział Mu Piotr: „Panie, dlaczego teraz nie mogę pójść za Tobą? Życie moje oddam za Ciebie. Odpowiedział Jezus: Życie swoje oddasz za Mnie? Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci: Kogut nie zapieje, aż ty trzy razy się Mnie wyprzesz.”
(J 13,36-38)

Czyż nie bywamy niekiedy jak święty Piotr – zakochani bezgranicznie w Jezusie, porywczy w owej rozognionej, płomiennej miłości, odważni, gotowi do działania, chętni zdobywać szczyty najtrudniejszych i najpotężniejszych gór, mężni i impulsywni!, a w chwilach kryzysu codziennego życia, w momencie strachu o siebie czy o bliskich… przerażeni, tchórzliwi, słabi i w konsekwencji posiadanych ułomności cierpiący?...
Iluż z nas w chorobie, w bólu, w niepowodzeniach, w niesprawiedliwościach otaczającego nas świata, w żałobie i w bezradności oraz w niemocy, w kalectwie i w niepełnosprawności odwraca się od Boga, wątpiąc w Jego Miłosierdzie i Wszechmoc lub po prostu obarczając Go winą za wszystkie ludzkie nieszczęścia? Iluż z nas wówczas oskarża Ojca Niebieskiego o obojętność i znieczulicę, wykrzykując gniewnie pretensjonalne pytanie: „Gdzie jesteś?!, Gdzie teraz jesteś?!”? Iluż z nas?...
Łatwo jest kochać, kiedy nic nie zagraża sielance i spokojności codziennego życia, kiedy los sprzyja ludzkim oczekiwaniom w rodzinie i w pracy, w zdrowiu i w towarzystwie. Przyjemnie jest kochać, gdy wszystko wokół jest uporządkowane, przyzwoite, bezpieczne i normalne, bo niemal idealnie dopasowane do ogólnie przyjętego szablonu wzorowego społeczeństwa. Wówczas z radosną, nieposkromioną ochotą pragniemy iść za Jezusem, naśladując Chrystusa w czynach cudownych, niemożliwych i nierealnych w ludzkim wymiarze, ale w Boskiej wszechmocy prostych i naturalnych. Wówczas zuchwale i pewnie wyciągamy dłoń w kierunku kroczącego po jeziorze Pana, upominając się o przywileje i zdolności, które są Jego przymiotami. Wówczas to właśnie wyznajemy bezgraniczne oddanie, gotowość wiernego naśladowania Jezusa w działaniu. Ustami świętego Piotra z poczuciem pewności wobec odczuwanej miłości i posiadanej odwagi wołamy do Boga, żądając, by „kazał nam przyjść do siebie (nawet!, po niebezpiecznym, zdradliwym dla człowieka podłożu) po wodzie!” (Mt 14,22-33), ale kiedy Pan wysłuchuje naszej prośby, kiedy odpowiada: „Przyjdź!”, ruszamy zdecydowanym krokiem w Jego kierunku i cudownie poruszamy się po tafli uśpionego jeziora z zadowoleniem oraz rycerstwem wojowniczego ducha, ale tylko! do momentu, w którym to widok silnego wiatru wzbudza w sercu lęk, płoszy zaufanie, jakie winniśmy pokładać w Ojcu Niebieskim, kruszy wiarę, zabija nadzieję i w konsekwencji powoduje, że zdradzeni przez własną, ludzką naturę zaczynamy tonąć w złowieszczej głębi codziennych problemów, zmartwień, trudności, niepowodzeń i cierpień. Wówczas okazuje się, iż wypełnia naszą duszę jedynie słomiany zapał naśladowania Chrystusa, gasnący haniebnie w chwilach życiowych kryzysów, w stanach umęczenia. Owe pragnienie odważnego i poddańczego pójścia za Jezusem szlakiem bezgranicznej, wiernej miłości okazuje się nieobecne w momentach, w których pojawia się konieczność zmierzenia się z silnym wiatrem bezwzględnie niesprzyjającego losu – konieczność wzięcia na własne ramiona krzyża, na który nie wyrażamy zgody, sprzeciwiając się obowiązkom dźwigania ciężaru niepowodzeń i cierpień. W akcie wspomnianej niezgody i buntu wobec współuczestniczenia w Męce Pańskiej poprzez samodzielne zmaganie się z osobistymi nieszczęściami doczesnej drogi „dobywamy miecz, niczym Szymon Piotr, i uderzamy nim sługę arcykapłana, odcinając mu prawe ucho” (J 18,10). Owym gestem odcinamy się od powołania do świętości. Nieświadomie odrzucamy dar życia wiecznego. Nie rozumiemy bowiem, że cierpienie i obowiązek dźwigania krzyża wszelkich niepowodzeń oraz trudności jest jedyną „ciasną bramą i wąską drogą” (Mt 7,14) prowadzącymi do Królestwa Niebieskiego – nie ma innego szlaku Zbawienia. Nie godzimy się na jakiekolwiek przykrości codziennego życia. Bunt wobec męki i wobec cierpienia, wobec niepowodzeń i wobec trudności przepełnia nasze serca tak wielką goryczą, że ślepo stajemy w obronie Jezusa pięknego, wszechmocnego, uzdrawiającego i głoszącego Słowo Boże, wskrzeszającego i karmiącego rybą oraz chlebem, pogrążonego w modlitwie i współuczestniczącego z nami w wieczerzach. Wojowniczo próbujemy zachować przy sobie Chrystusa niecierpiącego, bo walka przeciw męce, zmierzająca do niedopuszczenia przelania Przenajdroższej Krwi czy wytryśnięcia Wody jako zdroju Miłosierdzia, wydaje nam się słuszna i dobra. Tymczasem zderzamy się z wolą Bożą, której celem jest Miłość i Zbawienie. Tymczasem zderzamy się z naszą, paskudną niezdolnością do kochania, bowiem okazujemy się niegotowi w żaden sposób do miłowania prawdziwego i szczerego. Ludzkie serce zdradza wówczas własną nieumiejętność do odczuwania bezwarunkowej miłości. Człowiek okazuje się niezdolny do kochania, które bardzo często wymaga ofiary i poświęcenia, wywołuje ból i cierpienie, ale niszczy gniew, budząc wolność poprzez łatwość przebaczania oraz odpuszczania win naszym winowajcom.
Czyż nie bywamy, jak święty Piotr, „ludźmi małej wiary” (Mt 14,31)?
Tak bardzo „mocno” miłujemy Boga, tak bardzo „odważnie” i „bezwarunkowo”, że stajemy się świadkami naszej wiary godnymi naśladowania, ale zazwyczaj w dobie sielankowego i spokojnego życia, którego nurt codzienności zdaje się rzeką mlekiem i miodem płynącą.
Czyż w sytuacjach, w których narażamy się na niebezpieczeństwo, krytykę, szyderstwo i drwinę, nękanie czy odrzucenie społeczne, nie zachowujemy się często niczym Szymon Piotr, który stojąc i grzejąc się przy ogniu, zaczepiony pytaniem dociekliwie doszukującym się w nim jednego z uczniów Jezusa, zaprzecza Prawdzie, mówiąc, że nie jest nim, który zapytany przez krewnego Malchosa – sługi arcykapłana zaatakowanego mieczem przez Piotra w ogrodzie za potokiem Cedron – ponownie zapiera się Chrystusa tuż przed pianiem kura (J 18,25-27)?! Czyż nie jesteśmy do niego w jakikolwiek sposób podobni?
Przechodzimy w życiu codziennym egzaminy naszej wiary. W trudnościach i cierpieniach wypełniamy testy miłości – ludzkiego zaangażowania w Boga i bycie z Bogiem. Unosimy się na skrzydłach pięknych doznań Miłosierdzia. Kroczymy po uśpionej tafli jeziora, a kiedy wpadamy w wir i burze codziennych spraw oraz obowiązków czy relacji międzyludzkich, poznajemy samych siebie w niczym niezmąconej, przezroczystej prawdzie, patrząc często w lustrzane odbicie łudząco podobne do rysów twarzy Szymona Piotra. Pragniemy kochać i w miłości być podobni do Jezusa. Chcemy naśladować Chrystusa, ale często nie jesteśmy gotowi do przyjęcia owego Bożego podobieństwa w Drodze Krzyżowej, jaką niekiedy bywa nasze codzienne życie. Pragniemy Boga – życia w Nim i z Nim, rozkoszując się pięknem czasu sprzed spotkania pojmanego i związanego Jezusa z Annaszem – teściem Kajfasza, pełniącego urząd arcykapłański. Wówczas bowiem codzienność jest rzeką płynącą mlekiem i miodem a nie strumieniem Krwi i Wody, wytryskającymi jako zdrój Miłosierdzia z boku ukrzyżowanego Chrystusa.
Czyż nie bywamy, jak Szymon Piotr, „ludźmi małej wiary”?!...



wtorek, 27 marca 2018

WIELKI TYDZIEŃ - cz.II


II.                   JUDASZ

„W czasie wieczerzy z uczniami Jezus wzruszył się do głębi i tak oświadczył: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeden z was mnie wyda.” Spoglądali uczniowie jeden na drugiego, niepewni, o kim mówi. Jeden z Jego uczniów – ten, którego Jezus miłował – spoczywał na Jego piersi. Jemu to dał znak Szymon Piotr i rzekł do niego: „Kto to jest? O kim mówi?” Ten oparłszy się zaraz na piersi Jezusa, rzekł do Niego: „Panie, któż to jest?” Jezus odparł: „To ten, dla którego umoczę kawałek [chleba] i podam mu.” Umoczywszy więc kawałek [chleba], wziął i podał Judaszowi, synowi Szymona Iskarioty. A po spożyciu kawałka [chleba] wstąpił w niego szatan. Jezus zaś rzekł do niego: „Co masz uczynić, czyń prędzej!” Nikt jednak z biesiadników nie rozumiał, dlaczego mu to powiedział. Ponieważ Judasz miał pieczę nad trzosem, niektórzy sądzili, że Jezus powiedział do niego: „Zakup, czego nam potrzeba na święto”, albo żeby dał coś ubogim. On więc po spożyciu kawałka [chleba] zaraz wyszedł. A była noc.”
(J 13,21-30)

Zdrajca wzbudza odrazę i oburzenie. Dwulicowa natura wyostrza naszą ostrożność. Wzbudza w nas podejrzliwość i wstręt. Brzydzimy się zdrajców, a jednocześnie sami niejednokrotnie potrafimy zachować się w podobny sposób, godny tylko Judasza Iskarioty.
Iluż z nas – wierzących uczestniczy w nabożeństwach Mszy Świętej, iluż z nas przystępuje do Komunii Świętej, stając twarzą w twarz z Jezusem, którego w rzeczywistości nie traktujemy poważnie?! Iluż z nas wychodzi z Kościoła, wkraczając w szary, codzienny świat ze złością w sercu, pretensją, gniewem, lenistwem, egoizmem lub z obojętnością wobec Bożych Przykazań czy wobec Nauki Chrystusa? Iluż z nas staje przed Jezusem jak przed równym sobie lub przed kimś niewiele znaczącym? Iluż  z nas wpatruje się w Jego źrenice, spożywając Jego Ciało i pijąc Jego Krew z lekceważeniem i pustką w sercu, które duchowym stanem zgliszczy doskonale odzwierciedla ów Judaszowy pocałunek zdrady? Iluż z nas obwarowuje usta słowami licznych modlitw, nieznajdujących w żaden sposób odzwierciedlenia w czynach? Iluż z nas wygłasza kazania i pouczenia w ogóle nieadekwatne do posiadanych myśli, uczuć oraz postępowań?
Drzemie w nas Judasz – nasza okropna skłonność do grzechu, nasze umiłowanie komfortu.
Czyż niekiedy nie wybieramy osobistych korzyści, własnej wygody, rezygnując z uczestnictwa we Mszy Świętej? Czyż nie przyjmujemy wówczas woreczka srebrników? Czyż nie zdradzamy Chrystusa w imię własnych przyjemności i korzyści? Czyż nie robimy niekiedy różnych rzeczy, kierując się fałszywymi intencjami, osobistymi interesami czy przekonaniami, odrzucając tym samym i ignorując wolę Boga Ojca Wszechmogącego? Wszystkim wówczas dookoła wydaje się, że wszystko czynimy w celu „zakupu, czego potrzeba na święto, albo w celu podarowania czegoś ubogim”, kiedy my tymczasem w masce dobroduszności w mistrzowski, Judaszowy sposób wcielamy się w otoczenie oraz w wymagania doczesnego świata. W pogoni za woreczkiem srebrników niszczymy obcasami wartości bezcenne dla Boga a spisane w dziesięciu punktach Dekalogu, depczemy Prawo i jednocześnie ranimy Ojca Niebieskiego. Zachłannie wyciągamy rękę po „umoczony kawałek [chleba]”, jakby w przekonaniu, że ów kawałek po prostu nam się należy, poczym zaraz „po spożyciu tegoż kawałka [chleba]” wychodzimy i wkraczamy w noc – w ciemność i nicość, zatracając własne dusze.
Często zachowujemy się bezmyślnie i egoistycznie. W komforcie i wygodzie, w pragnieniu posiadania i gromadzenia korzyści jedynie doczesnych zdradzamy Boga, w którego towarzystwie chcemy przebywać, ale tylko i wyłącznie na własnych warunkach. Budujemy pałace osobistego szczęścia w czasoprzestrzeni przyziemnych spraw. W sukcesach i wzlotach pomyślności nie potrzebujemy Boga, nie przeżywamy z Nim radości codziennego życia, uznając wszelkie osiągnięcia jako dzieła osobistych możliwości, talentów, umiejętności czy pracowitości. Niebezpiecznie wrastamy w przekonanie o własnej wystarczalności i wszechmocy. Zaciskamy dłoń na woreczku srebrników, całujemy Jezusa uczestnictwem w niedzielnym nabożeństwie czy w modlitwie lub w teatralnie wyreżyserowanej postawie człowieka pobożnego, poczym wtapiamy się w strukturę świata doczesnego, zapominając o Prawdzie.
Drzemie w nas Judasz – nasza okropna skłonność do grzechu, nasza słabość rozkapryszonego, krnąbrnego ciała i niepokornej duszy, nasza pycha.
Zasiadamy z Jezusem przy wspólnym stole do wspólnej biesiady, a jednocześnie mową, uczynkiem i zaniedbaniem zdradzamy Boga, wtapiając się w egoistyczny komfort zaspokajania własnych potrzeb. Topimy się w przypływie intencji często odzwierciedlających zwykłe ludzkie zachcianki. Kształtujemy świat według osobistych przekonań, a nie według woli Boga Ojca. Niebezpiecznie zakorzeniamy się w przekonaniu o słuszności i prawości posiadanych poglądów lub odczuć. Wyrażamy pewność, że to właśnie to!, a nie cokolwiek innego milsze jest Bogu. Patrzymy na świat własnymi oczami. Nawet nie próbujemy spojrzeć na człowieka czy określone sytuacje źrenicami Pana. Wszystko interpretujemy i analizujemy w kontekście szeroko pojętej miłości, zapominając, że Bóg jest nie tylko Miłosierny, ale i Sprawiedliwy, Mądry i Wszechmocny. Zdradzamy Jezusa zaufaniem, jakim darzymy własną, ludzką naturę, chociaż ta często nas zawodzi, zaskakuje, zdradza i ośmiesza.
Drzemie w nas Judasz Iskariota.
Musimy być czujni i ostrożni wobec samych siebie, by zaraz „po spożyciu kawałka [chleba]” – zaraz po czymś dobrym i pięknym nie wyszedł z nas zdrajca i obłudnik. Musimy nieustannie stać na straży własnej pokory i posłuszeństwa, by nie stać się Judaszem, synem, Szymona Iskarioty. Wszelkie sukcesy i dobrodziejstwa doczesnego świata są pokusami, budzącymi w ludzkiej naturze egoizm i pychę.
Drzemie w nas Judasz Iskariota.



WIELKI TYDZIEŃ - cz.I


I.                   MARIA

Na sześć dni przed Paschą Jezus przybył do Betanii, gdzie mieszkał Łazarz, którego Jezus wskrzesił z martwych. Urządzono tam dla Niego ucztę. Marta usługiwała, a Łazarz był jednym z zasiadających z Nim przy stole. Maria zaś wzięła funt szlachetnego, drogocennego olejku nardowego i namaściła Jezusowi stopy, a włosami swymi je otarła. A dom napełnił się wonią olejku. Na to rzekł Judasz Iskariota, jeden z Jego uczniów, ten, który Go miał wydać: Czemu to nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ich ubogim? Powiedział zaś to nie dlatego, że dbał o biednych, ale ponieważ był złodziejem i mając trzos, wykradał to, co składano. Na to rzekł Jezus: Zostaw ją! Przechowała to, aby [Mnie namaścić] na dzień Mojego pogrzebu. Bo ubogich zawsze macie u siebie, Mnie zaś nie zawsze macie.”
(J 12,1-8)

Iluż z nas bywa pouczanych przez „mądrych” w tłumie, którzy wytyczają nam cele, narzucają obowiązki, przedstawiają oczekiwania i żądania, nakazują i wymagają, powołując się na „słuszne” intencje owych pouczeń, stanowiących ponoć odzwierciedlenie Bożej woli?! Iluż z nas krytykowanych jest za egoizm czy zaniedbanie ustami Judasza Iskarioty?!...
Wielokrotnie zderzyłam się z zarzutem, że gdybym szczerze była otwarta na Pana Boga, to poświęcałabym się drugiemu człowiekowi bez wahania i zastanowienia całą sobą bez reszty – całą duszą i ciałem, to angażowałabym się w sprawy słuszne i prawe, gdyż służące dobru ogółu i dbające o interesy ogółu. Wielokrotnie byłam obrzucana oskarżeniami o zakłamanie i nieczystość serca, bo odmawiałam spełniania przedstawianych mi oczekiwań z powodu owych społecznych wymagań, wzbudzających we mnie wewnętrzny niepokój i zakłócających we mnie czystość sumienia. Wielokrotnie byłam wytykana paluchami krytyki za brak miłości wobec bliźniego, bo stawiałam i nadal stawiam na pierwszym, centralnym, najważniejszym miejscu własnego życia Boga a nie człowieka. Wielokrotnie byłam obrzucana szyderstwem z powodu braku poświęcenia się osobie potrzebującej pomocy (?!) – poświęcenia wymagającego ode mnie rezygnacji z szacunku i miłości do samej siebie, wymagającego ślepego i bezkompromisowego zaangażowania się w działanie mające przecież na celu tworzenie dobra, które (niestety) w konsekwencji – ze względu na fałszywe i nieczyste intencje – może okazać się zrobaczywiałym owocem zła.
Świat dziś zakłóca porządek wartości, zmieniając kolejność obowiązków płynących z kontekstu przykazania miłości. Obecnie żąda się miłowania bliźniego z poświęceniem siebie samego, a na końcu wskazuje się Boga jako Tego najmniej ważnego i istotnego, jakby to nie od Niego wszyscy i wszystko pochodziło oraz zależało. Dziś ustami Judasza Iskarioty wylicza się konieczności, których wypełnianie wynosi człowieka na piedestał króla królów. Dziś bowiem żąda się, by „sprzedać olejek nadrowy, będący dla mnie symbolem Miłości, za trzysta denarów i by rozdać go ubogim”. Dziś świat pada na kolana przed człowiekiem a nie przed Bogiem. Miłość jest sprzedawana i rozdawana ubogim jak wszechobecny, pospolity towar. Olejku nardowego skąpi się natomiast Bogu, gdyż jego wartość wydaje się zbyt cenna na takie „zmarnowanie” (?!). Ludziom wydaje się, że służeniem drugiemu człowiekowi, że poświeceniem się i oddaniem się drugiemu człowiekowi czynimy dobrze oraz mądrze, bo zgodnie z wolą Miłosiernego Ojca Wszechmogącego, który na nas patrzy na pewno z podziwem i dumą. Tymczasem kolejność naszego codziennego działania winna być podyktowana czystymi intencjami szczerej miłości, wynikającej z przykazania, nakazującego nam „miłować Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem”!, a dopiero w następnej części przedstawionego oczekiwania nakazuje nam „miłować bliźniego swego jak siebie samego”.
Maria sprzeciwia się owemu światu. Kobieta odwraca się bowiem od ludzi plecami, padając na kolana przed Jezusem. Drogocennym, szlachetnym olejkiem nardowym – strumieniem szczerej własnej miłości – obmywa stopy umiłowanego Pana, ocierając je włosami, a więc okazując Bogu najwyższą cześć i oddając Mu chwałę poprzez uniżenie własnej osoby, przedstawiając siebie samą jako niegodną wyróżnienia poddaną.
To jedno z najpiękniejszych wyznań Miłości w Piśmie Świętym.
Nie ma bowiem nikogo i niczego ważniejszego niż Bóg. On bowiem jest moim Celem, moją Drogą, moim Sensem, moim Źródłem, z którego czerpię Wodę Życia. Wpatruję się tylko i wyłącznie w Niego – w Jego źrenice. Wsłuchuję się tylko i wyłącznie w Niego – w Jego głos. Uczę się tylko i wyłącznie od Niego. Podążam tylko i wyłącznie do Niego, by w Jego ramionach stać się kimś lepszym, piękniejszym jak syn marnotrawny, który właśnie dopiero w objęciach własnego Ojca odzyskuje godność i przywileje, szczęście i bezpieczeństwo, odzyskuje Dom i Rodzinę. Bez Boga nie ma nic. On bowiem jest Wszystkim. Musimy więc zwracać się całymi swoimi sercami, swoimi duszami i swoimi umysłami do Boga. Musimy miłować Ojca Wszechmogącego ponad wszystkich i ponad wszystko. Musimy być jak Maria klęcząca pod stopami Jezusa, obywająca Jego nogi olejkiem własnej, szczerej, poddańczej i pięknej miłości oraz ocierająca je włosami w akcie hołdu i czci…
Ubogich przecież zawsze mamy u siebie i zawsze możemy czynić dobrze wobec biednych i potrzebujących, ale tylko wówczas!, kiedy będziemy żyć w Bogu i z Bogiem.
Nie napoisz przecież spragnionego kroplami wody, jeśli twoje serce jako gliniane naczynie nie będzie napełnione i wypełnione ową wodą – Miłością. A, skąd zaczerpniesz wspomnianej wody – Miłości, jeśli nie u Źródła tryskającego Życiodajnym napojem – Boga?
W każdym z nas jest Maria. Nie w każdym się jeszcze zbudziła. Śpi może w pieleszach wygody doczesnego świata. Sen jej objawia się w człowieku (nawet niewierzącym) ssaniem wewnętrznego głodu nieposkromionej tęsknoty za Bogiem, którą to biedny wędrowiec – człowieczyna próbuje zaspokoić pogonią za marnościami współczesnego czasu – za karierą, majątkiem, sukcesem, wykształceniem, pracą, towarzystwem, za … błyskotką szeleszczącego pustką papierka po cukierku, pozostawiającego po sobie jedynie rozczarowanie i pobudzającego głębszy apetyt na dalsze poszukiwanie szczęścia.
W każdym z nas jest Maria.
Obudź ją w sobie i z zapałem wielkiej, płomiennej wiary idź do Boga. Padnij do nóg Jezusa. Strumieniami prawdziwej, własnej miłości obmyj Jego stopy, otrzyj je włosami, ucałuj rozradowanym sercem i ustami, a szeptem szczerości wyznaj niczym syn marnotrawny wracający po okrutnej tułaczce w łaski i w objęcia Ojca: „Panie, zgrzeszyłem przeciw Niebu i wobec Ciebie, już nie jestem godzien nazywać się Twoim synem” (Łk 15,18) – wówczas poczujesz na ramionach „najlepszą szatę, (w którą zostaniesz ubrany niczym dostojnik i dziedzic), otrzymasz pierścień na rękę i sandały na nogi” (Łk 15,22); wówczas odzyskasz godność i przywileje…
Bóg jest najważniejszy! Nie ma nikogo i niczego poza oraz ponad Nim. Bóg jest najważniejszy!, a nie człowiek – „ubogich bowiem zawsze mamy u siebie”.
W każdym z nas jest Maria.



środa, 21 marca 2018

NAWÓZ


„Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Jeśli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię, nie obumrze, zostanie samo jedno, ale jeśli obumrze, przynosi plon obfity.”
(J 12,24)
Oj!, naturo ludzka… egoistyczna, kapryśna, niewierna, niewdzięczna i pyszna… siedzisz u źródła wody, której kroplami karmisz i poisz ciało oraz duszę, rozkoszując się życiem, i w ogóle nie doceniasz posiadanego przywileju. Zakorzeniasz się jedynie w przekonaniu, że czerpanie korzyści z owych życiodajnych łask jest formą należącej ci się własności. Rozrastasz się u źródła wody niczym chwast, którego wijące się pnącza należy podciąć, skrócić lub w ogóle usunąć, byś nie zasłaniała pajęczyną powoju drogocennego słońca…
Ileż prawdy o człowieku jest w wyżej przytoczonym fragmencie Ewangelii według świętego Jana? Ileż bolesnej, szczerej, bo nagiej, niczym nie zaretuszowanej i nie przypudrowanej prawdy?
Nie potrafimy docenić własnego bogactwa, gdyż nieustannie i zachłannie rozglądamy się za wymarzoną zdobyczą, za okazją sprzyjającą zwycięskiemu osiągnięciu zaplanowanego sukcesu, gdyż nie jesteśmy w stanie poskromić rosnącego niebezpiecznie apetytu na posiadanie coraz to większej ilości gromadzonych, chomikowanych błyskotek doczesnego świata. Pławimy się w kolekcjonowaniu społecznych przywilejów oraz dobrodziejstw i zatracamy się w pogoni za marnością nad marnościami. Nikt i nic nie jest w stanie nas powstrzymać w owym niemal fizjologicznym pędzie za doczesnym bogactwem. Zakorzeniamy się bowiem w przekonaniu, że jesteśmy w stanie zrobić wszystko, że „dla chcącego, nie ma nic trudnego”, że sukces zależy wyłącznie od nas i od naszego psychicznego nastawienia. Media podrzucają nam pod nogi, niczym stadu rozgdakanych hałaśliwie kur, plugawe ziarna kłamstw i manipulacji, w chwilach kryzysu czy tragedii (chociażby) rodzinnej w ogóle się nie sprawdzających, ponieważ właśnie w owych momentach zwykłego ludzkiego rozczarowania i bezradności człowiek zderza się z wewnętrzną pustką, rozgląda się dokoła i zauważa, iż jedyną posiadaną rzeczą w jego życiu jest gniazdo wypchane po brzegi błyskotkami doczesnego świata, z których nie da się czerpać wiary, siły, nadziei i miłości. Poczucie niemocy i rozgoryczenia zaciskają się na sercu pętlą destrukcyjnej porażki, a w konsekwencji depresji, podsuwającej szeptem wstrętu do życia najgorsze i najbardziej haniebne rozwiązania. Narzekamy na cierpienie. Narzekamy na ból, samotność, choroby, śmierć okradającą nas z możliwości bycia z ukochaną osobą, od której obecności jesteśmy niemal uzależnieni jak kwiat od słońca i wody, od ziemi i powietrza. Zderzamy się z tragediami codzienności wpisanymi w ludzką egzystencję i upadamy na deski ringu brutalnie oraz całkowicie znokautowani przez los. Często nie jesteśmy w stanie się podnieść. Często nie jesteśmy w stanie się ruszyć uwięzieni w zakleszczeniu sideł, jakimi jest beznadziejność, bezradność, niemoc i osamotnienie, ale… Czy właśnie cierpienie i ból, tęsknota i gorycz nie są idealnym nawozem dla ludzkiej natury? Czy właśnie nie w obliczu tragedii dojrzewamy, odkrywamy w sobie niezakłamane i szczere piękno – piękno nieprzerysowane i niezdeformowane? Czy właśnie w momencie choroby, cierpienia, śmierci nie wzrastamy, dostrzegając banały i drobiazgi otaczającego nas świata, którymi potrafimy się cieszyć jak nigdy dotąd, jak mało czym? Czy w chwili owych brutalnych kryzysów i porażek codziennego życia nie zaglądamy w głąb siebie samych, nie chowamy się w sobie uciekając w intymność refleksji i wspomnień, nie uważniej przysłuchujemy się umiłowanej osobie, często niedocenianej i ignorowanej, nie bardziej mobilizujemy się do okazywania miłości i szacunku czy do podnoszenia nawet najdrobniejszej kruszyny mijającego czasu – sekundy z niezwykle pieczołowitą czcią oraz wdzięcznością?
Jak wszystko układa się pomyślnie, jak owocnie wyrasta z podłoża realizowanych marzeń i planów, pędzimy gdzieś na oślep odarci z uczuć, zaangażowania w relacje rodzinne czy w ogóle międzyludzkie… Żyjemy po prostu połowicznie i powierzchownie. Pędzimy bowiem jak pociąg ekspresowy. Wiemy, że pokonujemy olbrzymie odcinki drogi, zbliżając się sukcesywnie do wytyczonego celu, ale nie widzimy mijanych momentów, okolic, sytuacji czy ludzi, bo obraz za oknami gnającego szalenie pojazdu jest zamazany, niewyraźny, chwilowy i odległy, bo obcy zmysłom. Przemierzamy więc własne życie pozbawieni wzroku, smaku, słuchu, węchu, dotyku…
Niby jesteśmy, ale nas nie ma.
Dopiero w obliczu tragedii potrafimy szarpnąć za hamulec, by zatrzymać rozpędzony szalenie pociąg. Dopiero w obliczu zbliżającej się śmierci umiłowanej osoby jesteśmy w stanie zachwycić się banalną, „nic nieznaczącą” chwilą wspólnie spędzonego czasu, który nie został nam dany na zawsze, a podarowany hojnym gestem wyższej życzliwości – Boga. Dopiero w momencie konieczności pożegnania się z życiem i z ukochanymi budzą się w nas zmysły o wyostrzonej czujności i spostrzegawczości, potrafiące z ogromu kalejdoskopowego otoczenia wyłowić mały szczegół, jak rosa na pajęczynie, kropla deszczu na szybie, spojrzenie w oczy czy smak cytrynowej herbaty zaparzonej przez bliską sercu osobę lub oddech śpiącego obok współmałżonka, wplatający się wstążką wydychanego powietrza we włosy przy skroni… Dopiero wtedy uczymy się żyć, uczymy się życia, poznając siebie samych a tym samym doświadczając Boga.
Oj!, ludzka naturo… krnąbrna, niepokorna, uparta, nieposłuszna i egoistyczna… sama siebie pychą skazujesz na cierpienie, które „obumierającym ziarnem pszenicy” rodzi w tobie „obfity plon”, byś „nie została sama jedna” w człowieku, nieszczęśliwa, bezużyteczna i nikomu oraz niczemu niepotrzebna, a byś mogła napoić się i nakarmić do syta Prawdą, Miłością, Wiarą, Nadzieją, a w konsekwencji szczęściem, byś mogła być z Bogiem i w Bogu jak dziecię w bezpiecznych, czułych ramionach Rodzica, jak niemowlę w serdecznym objęciu rozkochanej w tobie Matki – Maryi.



czwartek, 15 marca 2018

BETESDA


„W Jerozolimie zaś jest przy Owczej Bramie sadzawka, nazwana po hebrajsku Betesda, mająca pięć krużganków. Leżało w nich mnóstwo chorych: niewidomych, chromych, sparaliżowanych. Znajdował się tam pewien człowiek, który już od lat trzydziestu ośmiu cierpiał na swoją chorobę. Gdy Jezus ujrzał go leżącego i poznał, że czeka już dłuższy czas, rzekł do niego: „Czy chcesz wyzdrowieć?” Odpowiedział Mu chory: „Panie, nie mam człowieka, aby mnie wprowadził do sadzawki, gdy nastąpi poruszenie wody. W czasie kiedy ja dochodzę, inny wstępuje przede mną.” Rzekł do niego Jezus: „Wstań, weź swoje nosze i chodź!” Natychmiast wyzdrowiał ów człowiek, wziął swoje nosze i chodził.”
(J 5,1-16)
Moja Betesda…
Słowa przytoczonej Ewangelii według świętego Jana przywołują wspomnienia. Na dźwięk odczytywanej historii spoglądam w lustro. Patrzę w źrenice przeszłości. Widzę cierpienie, które jest rozpaczą, zwątpienie, samotność, paraliż ciała i duszę chromą, niewidomą, nieszczęśliwą, a cierpliwie siedzącą w krużganku sadzawki, wypełnionej wodą uzdrowienia, wodą Życia. Widzę siebie w tłumie kłębiących się, przeciskających się ludzi, wijących się niczym sploty węży – każdy pełznie w kierunku osobistego celu. Nikt na nikogo nie zwraca uwagi. Nikt na nikogo nie może liczyć, na nikim polegać. Wszyscy wypełniający krużganki sadzawki pragną zanurzenia we własnym szczęściu. Przeciskają się między sobą, wyprzedzają i popychają wzajemnie, ścigają się w pierwszeństwie i w przywilejach, kiedy tylko nastąpi poruszenie wody.
Wielokrotnie zawiodłam się na człowieku. Rozczarowanie i żal karmiły mnie smakiem gorzkich emocji, biczowały bólem przykrych doświadczeń, osłabiając i odzierając z poczucia własnej wartości oraz godności. Wpatrując się w człowieka, skazywałam samą siebie na poniżenie, samotność, odtrącenie i niezrozumienie. Wzrastało wówczas we mnie przekonanie, że w ogóle nie pasuję do danego towarzystwa, że określone środowisko nie jest mi przeznaczone. Życie wydawało mi się niekiedy przekleństwem. Nie umiałam bowiem zdystansować się do człowieka. Nie potrafiłam działać trzeźwo i rozsądnie. Zawsze bardzo emocjonalnie angażowałam się w życie i potrzeby bliźniego, nawet!, kosztem samej siebie. Widząc człowieka wymagającego pomocy, nie potrafiłam nigdy przejść obok obojętnie. Pochylałam się nad nim, angażując się całą duszą i całym ciałem w pracę nad poprawieniem sytuacji bliźniego, nad udzieleniem mu niezbędnej pomocy. Często jednak byłam wykorzystywana, przeżuwana, a następnie wypluwana i opluwana – rzadko zadowolona z owoców poświęconego czasu czy ofiarowanego wysiłku. Chowałam się wówczas w zaciszu samotności i opatrywałam rany poranień łzami rozgoryczenia oraz rozczarowania. Czułam się wykorzystana i oszukana, jak również nikomu niepotrzebna. Siedziałam z chorobą duszy oraz ciała w krużganku sadzawki, pochłonięta przez tłum, trawiona przez samotność, sparaliżowana bólem gorzkiego rozczarowania i oślepiona przeżywaniem, wręcz kontemplowaniem osobistego nieszczęścia. Byłam jak biblijny człowiek, „który już od lat trzydziestu ośmiu cierpiał na swoją chorobę”. Siedziałam w krużganku sadzawki i cierpiałam, bo nie miałam nikogo, kto mógłby mnie wprowadzić do wody, bym doznała uzdrowienia. Różnica między mną a owym chorym z Ewangelii według świętego Jana tkwi tylko w tym, że ja zostałam dotykiem Pana nawrócona w wieku trzydziestu czterech lat a nie, jak on, w wieku trzydziestu ośmiu.
Dziś wpatruję się w Jezusa. Dziś doskonale wiem, że na ludziach nie można polegać, nie można w nich pokładać nadziei, że nie można im bezgranicznie ufać czy im się bezwzględnie poświęcać, zaniedbując samego siebie, a tym samym – jak to kiedyś uświadomił mi sługa Boży – nie przestrzegając przykazania miłości poprzez właśnie! zaniedbywanie miłości do siebie samego, która winna być współmierna do miłości do bliźniego. Dziś jestem bogatsza o doświadczenia. Dziś jestem wpatrzona w Boga a spoglądająca na człowieka, rozkochana w Ojcu Niebieskim, a dopiero przez Niego w sobie i w bliźnim. Dziś doskonale wiem, że JEDYNYM w tłumie kłębiących się ludzi, który mnie zauważa i który mi się bacznie przygląda z troskliwością oraz współczuciem, który dostrzega oraz zna moje problemy i potrzeby, jest Jezus. To On właśnie przeciska się przez ów zagęszczony tłum. Podchodzi do mnie, nachyla się nade mną i pyta, „czy chcę wyzdrowieć”, a kiedy otrzymuje moją zgodę, wprowadza mnie do sadzawki, w której „następuje poruszenie wody”. Nie ma nikogo innego. Jest tylko Bóg. Dziś bowiem doskonale wiem, że na ludziach nie można polegać, nie można w nich pokładać nadziei, że nie można im bezgranicznie ufać czy im się bezwzględnie poświęcać. Dziś wiem również, że nie mogę wierzyć nawet samej sobie. Jestem bowiem słaba i grzeszna. Niekiedy samą siebie zaskakuję i rozczarowuję. Zawodzi mnie moja kapryśna i nieprzewidywalna natura. Zdradza mnie i oszukuje.
Ileż razy obiecuję sobie, że już nigdy więcej nie powtórzę danego grzechu?; ileż razy wmawiam sobie, że jestem w stanie zrobić coś naprawdę bezbłędnie?,… poczym budzę się w upadku, podnoszę wzrok i spostrzegam w sobie winę własnej porażki. Potrafię więc sama siebie zdradzić, sama siebie rozczarować.
Chora i cierpiąca idę w kierunku sadzawki. Rozglądam się, w którym krużganku – w którym konfesjonale jest Jezus Chrystus. Podchodzę do Niego, klękam i wypowiadam szeptem osobiste pragnienie: „Panie, chcę wyzdrowieć”, a On wówczas podprowadza mnie do sadzawki i wprowadza do wody oczyszczenia oraz uzdrowienia, gdy następuje jej poruszenie, czyli szczera skrucha i szczera pokuta.
Nie ma nic piękniejszego w życiu człowieka jak zanurzenie się w toni Bożego przebaczenia i Miłosierdzia. Człowiek staje w Prawdzie i w Miłości zdrowy, szczęśliwy, rozkochany w sobie na nowo i w ludziach, rozmiłowany w życiu, wzmocniony w cierpieniu, uskrzydlony nadzieją, podbudowany wiarą i namaszczony poczuciem bezpieczeństwa. Nie ma nic piękniejszego jak pojednanie z Ojcem Niebieskim – jak powrót marnotrawnego dziecka, wtulającego się ufnie w ramiona Miłosiernego Rodzica…
Betesda – sakrament pokuty.
Korzystajmy z owej łaski jak najczęściej. Zanurzajmy się w wodach Bożego Miłosierdzia, by wyzdrowieć i by odnaleźć Miłość oraz prawdziwe szczęście człowieka. Wspierajmy się z nadzieją i wiarą na ramieniu Jezusa, aby móc podejść do wód sadzawki, aby móc się zanurzyć w toni jej oczyszczenia i umocnienia.
Siedzisz w krużganku mrocznego, samotnego życia? Cierpisz i zmagasz się z okrutnym bólem, wypatrując nadziei w poczuciu niemocy i bezradności od wielu lat? Nie masz człowieka, „aby wprowadził cię do sadzawki, gdy nastąpi poruszenie wody”?
Wesprzyj się na ramieniu Jezusa i pozwól się poprowadzić. Wówczas zostaniesz wprowadzony do sadzawki o nazwie Betesda. Zanurzysz ciało i duszę w toni oczyszczenia oraz umocnienia, gdy tylko poczujesz w sercu szczere poruszenie wody – skruchy i pokuty. Zostaniesz uzdrowiony. Odnajdziesz wówczas Miłość i prawdziwe szczęście, siłę płynącą z wiary i nadziei. Wówczas „ciemność nie będzie ciemna wokół ciebie a noc tak, jak dzień zajaśnieje”.
Betesda – sakrament pokuty.



wtorek, 13 marca 2018

ŚPIEW SERCA


Nie mogłam dłużej spać. Dusza we mnie tak bardzo! się raduje, tańcząc i wielbiąc Pana Boga, że pociąga za sobą posłuszne ciało, które podąża za rytmem odczuwanego szczęścia w iście uskrzydlony sposób. Wstałam więc o 4:37 rano. Zaparzyłam kawę. Odsunęłam rolety i rozejrzałam się wokół,… a świat jeszcze pogrążony w głębokim, spokojnym śnie tonie w ciemności poprzekłuwanej jedynie szpileczkami jasności, iskrzącej i ukradkiem wysuwającej się spod kapeluszy przydrożnych latarni.
Boże jakie to wszystko jest piękne i tajemnicze, jakie ekscytujące i przerażające zarazem...
Wielki Post zaczęłam w bardzo burzliwy sposób. Stanęłam pod lawiną sytuacji, które całkowicie odarły mnie z radości, ogołociły, które wyrwały mnie z towarzystwa, ze środowiska i skazały na poczucie bolesnej samotności oraz wyizolowania, które napełniły mnie goryczą i żalem… Czułam się brzydka, brudna, naga i wystawiona na publiczne pośmiewisko. Tonęłam w przekonaniu, że nie znajduję żadnego schronienia w ludzkim zrozumieniu. Wszelkie nieporozumienia i klęski w relacjach z bliźnimi rozdrapywałam rachunkiem własnego sumienia. Grzęzłam w wątpliwościach i samooskarżeniach…. Czułam się tak potwornie, jakby mi ktoś wyrwał z klatki piersiowej i zmiażdżył serce silną dłonią bezwzględnej brutalności. Nie umiałam znaleźć bezpiecznego miejsca dla poranionej duszy i ciała, w którym mogłabym się schować przed całym światem. Topiłam się w wewnętrznych, rwących strumieniach gorzkiego i dławiącego smutku…
W tym właśnie momencie – w momencie duchowego kryzysu i cierpienia otrzymałam mały, ale jakże treściwy telegram od Pana Boga, który słowami przypomnienia serdecznego ks. Grzegorza, zachęcającego mnie do przeżywania własnych trudności wewnętrznych i emocjonalnych w kontekście Męki Pana naszego Jezusa Chrystusa, wyszeptał krótkie zapewnienie i pocieszenie zarazem: „Jestem”. Wspomniana wiadomość, nadana przez wyżej wymienionego kapłana, została dopełniona opisem cierpień, jakich okrucieństwo i brutalność przedstawiła Luisa Piccarreta, wzdychając do Boga z ogromnym wzruszeniem i współczuciem: „jesteś nagi, ale stale przyodziewasz się – widzę Cię przybranego w Krew…” („24 godziny Meki Pańskiej”, str. 76).
Następnego dnia włączyłam konferencję o. Augustyna Pelanowskiego. Wybrałam temat, który wydawał się niezwykle bardzo do mnie pasować – „Wszystkie nasze dobre czyny jak skrwawiona szmata”…
Nie myliłam się absolutnie. W wypowiadanych słowach widziałam własne, lustrzane odbicie, czując jeszcze większą i coraz większą wdzięczność wobec Boga za Jego Miłość, za Jego Mądrość, której ludzkie zdolności rozumowania czy logicznego myślenia w żaden sposób nie są w stanie odsłonić choćby w mizernej drobince Wszechmocnej Potęgi Ojca Niebieskiego. Przepełniła mnie również wdzięczność za łaskę, jaką otrzymałam, a jaka zmieniła mnie z osoby narzekającej i pretensjonalnej w osobę wytrwałą i szukającą pocieszenia w ukrzyżowanych, umęczonych ramionach Jezusa Chrystusa. Kiedyś bowiem byłam dziewczyną zbuntowaną, wykrzykującą w złości i bólu oskarżenia, przedstawiające Boga jako obojętnego na ludzkie niepowodzenia oraz cierpienia i egoistycznego, bo żądającego od człowieka bezwzględnej miłości i wymagającego bezwzględnego poświęcenia. Dziś jestem kobietą widzącą odwrotnie. Ludzi dziś (w tym siebie oczywiście) postrzegam jako egoistycznych i egocentrycznych, wymagających i żądających, rozkapryszonych i gniewnych; Boga zaś jako cierpliwego i bezgranicznie kochającego Ojca, cierpliwie znoszącego bunt naszej grzesznej i słabej natury…
Poczułam w sercu ogień żywej miłości i wdzięczności zarazem.
Jak bardzo nie zasługujemy na tę Wielką, Ofiarną Miłość!, bo sami nie jesteśmy zdolni do kochania – prawdziwego, szczerego, oddanego i ufnego kochania. W chwilach codziennych kryzysów żądamy i oczekujemy wiele, nie dając nic w zamian lub ofiarowując mizerne marności wydłubywane ze skarbonki ludzkich przyzwyczajeń oraz skłonności. Często biegniemy przed oblicze Ojca Niebieskiego z osobistym interesem – z listą próśb i intencji, a rzadko z bukietem dziękczynienia i wdzięczności. Pragniemy Miłości, pragniemy wyznań i doznań Miłości, ale sami nie jesteśmy tak hojni i wylewni jak byśmy chcieli, by Bóg był wobec nas jako Swoich dzieci.
Poczułam w sercu ogromną wdzięczność. Okres bardzo trudnych dla mnie przeżyć duchowych, których doznałam u progu Środy Popielcowej, pomógł mi bowiem poznać ciężar niezwykle bolesnej samotności Samego Boga – Boga porzuconego i odrzuconego przez ludzi. Cierpienie, zadawane przez umiłowane dzieci, pogardzające Ojcowskim Sercem i Miłością, jest (wydaje mi się) najgorsze. Stan samotności i odrzucenia, pogardy i izolacji… Trudno sobie wyobrazić ogrom owego ciężaru, jakim każdego dnia człowiek przygniata Serce Ojca Niebieskiego…
Wieczorem wyszłam na zewnątrz.
Ziemia pachniała deszczem a wiatr świeżością i czystością niczym wybielone, wykrochmalone pranie unoszące się na sznurkach żaglami nadziei. Dzień powoli zasypiał, ustępując miejsca budzącej się nocy. W przestrzeni zaś unosił się śpiew kosów, które tak bardzo lubię za ich wierne trwanie w modlitwie porannej i wieczornej, wysławiającej Boga za dar stworzenia, za dobro i za łaskę życia… Wsłuchałam się w ptasi trel. Wtopiłam się w śpiew kosów. Dołączyłam z wielką radością do ich dziękczynnej pieśni uwielbienia, czując szczerą wdzięczność i prawdziwą Miłość…
Dziś moje serce śpiewa niczym rozmodlony kos. Dziś moje serce jest jak kos w modlitwie porannej i wieczornej - dziękczynnej pieśni uwielbienia.



wtorek, 6 marca 2018

CZAS POSUCHY


Obcy wokół mnie rozpościera się świat… Przemykam jego drogami niczym duch. Wszystko wokół wydaje się coraz bardziej obce, niezrozumiałe, zdeformowane, zakorzenione w szpetocie obrzydliwości. Echo dudni w przestrzeni kazaniami, które wydają mi się często nadinterpretacją Bożego Słowa, upraszczającego wypowiedzi Stwórcy i dopasowującego Prawo Kamiennych Tablic w dłoniach Mojżesza do zwykłych ludzkich potrzeb. Zapis Ojcowskiej Mądrości i Miłości, mający na celu godne ukształtowanie człowieka w stanie świętości oraz bezpieczeństwa, wydaje się być rozbudowywany refleksjami, stanowiącymi w konsekwencji wynik głębokich analiz znaków czasów doczesnego świata, a nie przekazu i sensu owego zapisu Ojcowskiej Mądrości i Miłości. Poszczególne nakazy Dekalogu bywają rozszerzane różnorodnymi wyjaśnieniami, mającymi na celu okazanie wyrozumiałości i współczucia dla sytuacji, w której znajduje się biedny współczesny człowieczyna. Ludzie wydają się sami siebie rozgrzeszać i usprawiedliwiać poprzez analizę osobistych interesów oraz warunków życiowych, które stają się kartą przetargową w zdobyciu całkowitego uniewinnienia i odpustu grzechów. Wydają się również nadużywać przykazania miłości, na fundamentach którego budowana jest tolerancja i obowiązek miłosiernego (?!) pochylania się nad człowiekiem w każdym jego wyborze, w każdej decyzji, w każdym działaniu bez względu na intencje rodzącej się ludzkiej aktywności. Wydają się także nadużywać Bożego Miłosierdzia, usprawiedliwiając Ojcowską Miłością wszelkie czyny i wszelkie wypowiedzi. Zapis Kamiennych Tablic w dłoniach Mojżesza odczytywany jest dziś (mam wrażenie) pod kątem ludzkiej natury, a nie w kontekście Bożej Mądrości i Woli. Nadużywaniem przykazania miłości i Ojcowskiego Miłosierdzia zmusza się wiernych przede wszystkim! do kochania człowieka i do wyrozumiałości oraz pobłażliwości wobec jego słabości, jak i skłonności do popełniania grzechów. Dziś (mam wrażenie) ludzie spychają z tronu Króla i zajmują bezczelnie Jego miejsce, uzurpując sobie bezwarunkowe i bezgraniczne prawo do samo osądzania i samo rozgrzeszania. Dziś człowiek nie patrzy i nie ocenia świata oraz współbraci poprzez Prawo Dekalogu. Dziś po prostu Prawo Dekalogu odczytywane jest przez treść ludzkich potrzeb. Dziś klękamy przed człowiekiem a nie przed Bogiem…
Przepełnia mnie gorycz.
Jeżeli Biblia nazywa homoseksualizm „obrzydliwością” (Kpł 18,22), to na jakiej podstawie kardynał Reinhard Marx zażądał, „aby Kościół katolicki przeprosił gejów za swój wielowiekowy negatywny stosunek do pederastii”?!, to z tytułu jakiego przywileju papież Franciszek podczas spotkania z dziennikarzami na pokładzie samolotu, którym wracał do Watykanu z pielgrzymki do Armenii, poparł wyżej wymienionego kardynała, zaznaczając, iż „należy (nie tylko przeprosić, ale nawet!) gejów prosić o przebaczenie” (https://wpolityce.pl/kosciol/299989)?! Jeżeli Bóg bezkompromisowo i bezdyskusyjnie wyraźną granicą oddziela dobro od zła, nazywając „obrzydliwością” grzechy przeciw naturze, to dlaczego człowiek zanurza się w mętnej i bluźnierczej (według mnie) wodzie wątpliwości? Z tytułu jakiego przywileju uzurpujemy sobie prawo do przepraszania i proszenia o przebaczenie grzeszników?!... Czyżbyśmy uznawali, że Bóg – Ten, który zniszczył Sodomę i Gomorę na skutek niegodziwości ich mieszkańców – jest omylny i niezdolny do bycia sprawiedliwym?!
Nie potępiam homoseksualistów jako ludzi. Nie czuję jednak potrzeby, by przepraszać ich i prosić o przebaczenie za to, że prowadzą grzeszne życie. Nie patrzę na człowieka przez pryzmat jego czynów, gdyż każdy ma prawo wtulić się w Ojcowskie ramiona Miłosiernego Boga. Nie skazuję człowieka na potępienie z powodu postępków, ponieważ każdy może dostąpić łaski przebaczenia i odpuszczenia grzechów w sakramencie pokuty – w przymierzu pojednania z Panem. Nie zamierzam jednak przepraszać i prosić o przebaczenie kogoś za jego grzechy, bo to jakbym uznała Boga za omylnego i jakbym odwróciła się od własnego Miłosiernego Ojca Niebieskiego plecami, klęcząc przed grzesznym człowiekiem. Nie zamierzam pochylać się nad istotą ludzką w wyrozumiałości i pobłażliwości wobec jej natury, bo uważam, że taką postawą mogę jedynie utwierdzić grzesznika w przekonaniu dokonywania słusznych wyborów i prowadzenia słusznych działań, zabijając w nim pragnienie prawdziwego bycia z Bogiem i w Bogu poprzez wyrzeczenie się wszystkiego, co od złego pochodzi.
Czyż zdradzany mąż powinien przeprosić i prosić o przebaczenie rozwiązłą żonę za jej niewierność wobec siebie samego, za to, że ona cudzołoży i dopuszcza się nierządu, bo jest po prostu dżentelmenem?! Czy powinien przeprosić i prosić o przebaczenie, akceptując stan obrzydliwego i niegodziwego życia małżeńskiego?
Boże, mój Boże!, dokąd my zmierzamy?! Czyżbyśmy budowali własną Wieżę Babel?! Czyżby oddech objawień Matki Bożej w Akita, przepowiadającej, że „kardynałowie wystąpią przeciw kardynałom, biskupi przeciw biskupom”, dotykał zatrważającym chłodem ludzkiego karku współczesnego życia?, bo przecież są jeszcze kapłani oddani bardziej Bogu niż człowiekowi, a przez Boga i w Bogu posługujący Jego dzieciom...
Czuję wokół brud deformacji i obłudy. Widzę Królewski Tron, na którym zasiadają ludzie a nie Bóg. Widzę rzeszę pasterzy Jezusowej trzody, którym bliższe jest serce człowieka, bo o jego względy dbają z większym zaangażowaniem i oddaniem, niż Serce Ojca Niebieskiego, od którego z kolei żąda się uległości i przebaczenia, powołując się na płonącą w Nim Miłość. Fundamenty świata podmywa fala bluźnierczej tolerancji i wyrozumiałości, współczucia i nadinterpretacji. Bożym Miłosierdziem szasta się na prawo i na lewo jak przepustką do Raju na placu targowym.
Takie mam wrażenie!,… a może jestem w błędzie?... Może to ja jestem ta obłudna i niewierna, pozbawiona wrażliwego serca, nie potrafiąca wypełnić codziennym życiem przykazania miłości, nie rozumiejąca w ogóle Pana Boga i Ojcowskiego Miłosierdzia?...
Topię się w ogromnie wątpliwości. Duszę się drobiazgową spostrzegawczością. Męczy mnie wewnętrzny żar potrzeby zachowania szczególnej ostrożności wobec wszystkich i wszystkiego, bo świat zalewa fala starogreckiej swobody i tolerancji, starogreckich zasad i wygody, starogreckiego piękna codziennego życia, kształtowanego na wzór obiecanego Raju, którego już nie potrafimy się doczekać i który z powodu zniewalającej nas niecierpliwości próbujemy stworzyć tu i teraz! na czasoprzestrzeni doczesnego świata. Czuję się bezdomna i obca. Czuję się konsumowana i trawiona przez głód bycia blisko Boga, przez tęsknotę za Nim i wrażenie, że zbyt mało robię, aby wspomniany głód zaspokoić, że zbyt mizernie się staram, aby być blisko Ojca Niebieskiego, po prostu sobie nie radzę…
Wpatruję się w źrenice słońca i księżyca. Rozmarzonym wzrokiem głaszczę trawniki i budzące się na nich kielichy kwiatów. Wpatruję się w warkocze drzew i wplecioną w nie wstążkę wiatru. Wsłuchuję się w szczebiot i trel ptaków, w plusk i szum wody i… wówczas dotykam dłoni Boga, przez Jego dzieło czuję ciepło Ojcowskich rąk, ale to wciąż za mało, bo dusza pragnie więcej, znacznie więcej. Tęsknię i coraz bardziej, coraz mocniej tęsknię. Szukam kropel wody by ostudzić pragnienie. Szukam bratniej duszy, by oswoić tęsknotę. Potrzebuję pasterza, który, kiedy zagubi mu się choćby jedna owca, zostawi w bezpiecznym miejscu dziewięćdziesiąt dziewięć, by odnaleźć właśnie tę jedną równie cenną i wyjątkową jak pozostałe, który będzie miał serce wypalone Ojcowską Miłością, przepełnione Bożym Miłosierdziem i Bożą Mądrością, który mnie będzie pasł w Imię Jezusa Chrystusa, prowadził w Jego Imię na Jego chwałę do Królestwa Niebieskiego wąską drogą oraz ciasną bramą - potrzebuję folusznika, by wybielił moją duszę…
Szukam kropel wody, by ostudzić pragnienie. Szukam bratniej duszy, by oswoić tęsknotę.