Nie mogłam dłużej spać. Dusza we mnie tak bardzo!
się raduje, tańcząc i wielbiąc Pana Boga, że pociąga za sobą posłuszne ciało,
które podąża za rytmem odczuwanego szczęścia w iście uskrzydlony sposób.
Wstałam więc o 4:37 rano. Zaparzyłam kawę. Odsunęłam rolety i rozejrzałam się
wokół,… a świat jeszcze pogrążony w głębokim, spokojnym śnie tonie w ciemności
poprzekłuwanej jedynie szpileczkami jasności, iskrzącej i ukradkiem wysuwającej
się spod kapeluszy przydrożnych latarni.
Boże jakie to wszystko jest piękne i tajemnicze,
jakie ekscytujące i przerażające zarazem...
Wielki Post zaczęłam w bardzo burzliwy sposób.
Stanęłam pod lawiną sytuacji, które całkowicie odarły mnie z radości,
ogołociły, które wyrwały mnie z towarzystwa, ze środowiska i skazały na
poczucie bolesnej samotności oraz wyizolowania, które napełniły mnie goryczą i
żalem… Czułam się brzydka, brudna, naga i wystawiona na publiczne pośmiewisko. Tonęłam
w przekonaniu, że nie znajduję żadnego schronienia w ludzkim zrozumieniu. Wszelkie
nieporozumienia i klęski w relacjach z bliźnimi rozdrapywałam rachunkiem
własnego sumienia. Grzęzłam w wątpliwościach i samooskarżeniach…. Czułam się
tak potwornie, jakby mi ktoś wyrwał z klatki piersiowej i zmiażdżył serce silną
dłonią bezwzględnej brutalności. Nie umiałam znaleźć bezpiecznego miejsca dla
poranionej duszy i ciała, w którym mogłabym się schować przed całym światem. Topiłam
się w wewnętrznych, rwących strumieniach gorzkiego i dławiącego smutku…
W tym właśnie momencie – w momencie duchowego
kryzysu i cierpienia otrzymałam mały, ale jakże treściwy telegram od Pana Boga,
który słowami przypomnienia serdecznego ks. Grzegorza, zachęcającego mnie do
przeżywania własnych trudności wewnętrznych i emocjonalnych w kontekście Męki
Pana naszego Jezusa Chrystusa, wyszeptał krótkie zapewnienie i pocieszenie
zarazem: „Jestem”. Wspomniana wiadomość, nadana przez wyżej wymienionego
kapłana, została dopełniona opisem cierpień, jakich okrucieństwo i brutalność
przedstawiła Luisa Piccarreta, wzdychając do Boga z ogromnym wzruszeniem i
współczuciem: „jesteś nagi, ale stale przyodziewasz się – widzę Cię przybranego
w Krew…” („24 godziny Meki Pańskiej”, str. 76).
Następnego dnia włączyłam konferencję o. Augustyna
Pelanowskiego. Wybrałam temat, który wydawał się niezwykle bardzo do mnie
pasować – „Wszystkie nasze dobre czyny jak skrwawiona szmata”…
Nie myliłam się absolutnie. W wypowiadanych słowach
widziałam własne, lustrzane odbicie, czując jeszcze większą i coraz większą
wdzięczność wobec Boga za Jego Miłość, za Jego Mądrość, której ludzkie
zdolności rozumowania czy logicznego myślenia w żaden sposób nie są w stanie
odsłonić choćby w mizernej drobince Wszechmocnej Potęgi Ojca Niebieskiego. Przepełniła
mnie również wdzięczność za łaskę, jaką otrzymałam, a jaka zmieniła mnie z
osoby narzekającej i pretensjonalnej w osobę wytrwałą i szukającą pocieszenia w
ukrzyżowanych, umęczonych ramionach Jezusa Chrystusa. Kiedyś bowiem byłam
dziewczyną zbuntowaną, wykrzykującą w złości i bólu oskarżenia, przedstawiające
Boga jako obojętnego na ludzkie niepowodzenia oraz cierpienia i egoistycznego,
bo żądającego od człowieka bezwzględnej miłości i wymagającego bezwzględnego
poświęcenia. Dziś jestem kobietą widzącą odwrotnie. Ludzi dziś (w tym siebie
oczywiście) postrzegam jako egoistycznych i egocentrycznych, wymagających i
żądających, rozkapryszonych i gniewnych; Boga zaś jako cierpliwego i bezgranicznie
kochającego Ojca, cierpliwie znoszącego bunt naszej grzesznej i słabej natury…
Poczułam w sercu ogień żywej miłości i wdzięczności
zarazem.
Jak bardzo nie zasługujemy na tę Wielką, Ofiarną
Miłość!, bo sami nie jesteśmy zdolni do kochania – prawdziwego, szczerego,
oddanego i ufnego kochania. W chwilach codziennych kryzysów żądamy i oczekujemy
wiele, nie dając nic w zamian lub ofiarowując mizerne marności wydłubywane ze
skarbonki ludzkich przyzwyczajeń oraz skłonności. Często biegniemy przed
oblicze Ojca Niebieskiego z osobistym interesem – z listą próśb i intencji, a
rzadko z bukietem dziękczynienia i wdzięczności. Pragniemy Miłości, pragniemy
wyznań i doznań Miłości, ale sami nie jesteśmy tak hojni i wylewni jak byśmy
chcieli, by Bóg był wobec nas jako Swoich dzieci.
Poczułam w sercu ogromną wdzięczność. Okres bardzo
trudnych dla mnie przeżyć duchowych, których doznałam u progu Środy
Popielcowej, pomógł mi bowiem poznać ciężar niezwykle bolesnej samotności
Samego Boga – Boga porzuconego i odrzuconego przez ludzi. Cierpienie, zadawane
przez umiłowane dzieci, pogardzające Ojcowskim Sercem i Miłością, jest (wydaje
mi się) najgorsze. Stan samotności i odrzucenia, pogardy i izolacji… Trudno
sobie wyobrazić ogrom owego ciężaru, jakim każdego dnia człowiek przygniata
Serce Ojca Niebieskiego…
Wieczorem wyszłam na zewnątrz.
Ziemia pachniała deszczem a wiatr świeżością i
czystością niczym wybielone, wykrochmalone pranie unoszące się na sznurkach
żaglami nadziei. Dzień powoli zasypiał, ustępując miejsca budzącej się nocy. W przestrzeni
zaś unosił się śpiew kosów, które tak bardzo lubię za ich wierne trwanie w
modlitwie porannej i wieczornej, wysławiającej Boga za dar stworzenia, za dobro
i za łaskę życia… Wsłuchałam się w ptasi trel. Wtopiłam się w śpiew kosów.
Dołączyłam z wielką radością do ich dziękczynnej pieśni uwielbienia, czując
szczerą wdzięczność i prawdziwą Miłość…
Dziś moje serce śpiewa niczym rozmodlony kos. Dziś moje serce jest jak kos w modlitwie porannej i wieczornej - dziękczynnej pieśni uwielbienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz