„Zaprawdę,
zaprawdę powiadam wam: Jeśli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię, nie obumrze,
zostanie samo jedno, ale jeśli obumrze, przynosi plon obfity.”
(J
12,24)
Oj!, naturo ludzka… egoistyczna, kapryśna,
niewierna, niewdzięczna i pyszna… siedzisz u źródła wody, której kroplami
karmisz i poisz ciało oraz duszę, rozkoszując się życiem, i w ogóle nie
doceniasz posiadanego przywileju. Zakorzeniasz się jedynie w przekonaniu, że
czerpanie korzyści z owych życiodajnych łask jest formą należącej ci się
własności. Rozrastasz się u źródła wody niczym chwast, którego wijące się
pnącza należy podciąć, skrócić lub w ogóle usunąć, byś nie zasłaniała pajęczyną
powoju drogocennego słońca…
Ileż prawdy o człowieku jest w wyżej przytoczonym
fragmencie Ewangelii według świętego Jana? Ileż bolesnej, szczerej, bo nagiej,
niczym nie zaretuszowanej i nie przypudrowanej prawdy?
Nie potrafimy docenić własnego bogactwa, gdyż
nieustannie i zachłannie rozglądamy się za wymarzoną zdobyczą, za okazją
sprzyjającą zwycięskiemu osiągnięciu zaplanowanego sukcesu, gdyż nie jesteśmy w
stanie poskromić rosnącego niebezpiecznie apetytu na posiadanie coraz to większej
ilości gromadzonych, chomikowanych błyskotek doczesnego świata. Pławimy się w
kolekcjonowaniu społecznych przywilejów oraz dobrodziejstw i zatracamy się w
pogoni za marnością nad marnościami. Nikt i nic nie jest w stanie nas powstrzymać
w owym niemal fizjologicznym pędzie za doczesnym bogactwem. Zakorzeniamy się bowiem
w przekonaniu, że jesteśmy w stanie zrobić wszystko, że „dla chcącego, nie ma
nic trudnego”, że sukces zależy wyłącznie od nas i od naszego psychicznego
nastawienia. Media podrzucają nam pod nogi, niczym stadu rozgdakanych hałaśliwie
kur, plugawe ziarna kłamstw i manipulacji, w chwilach kryzysu czy tragedii
(chociażby) rodzinnej w ogóle się nie sprawdzających, ponieważ właśnie w owych
momentach zwykłego ludzkiego rozczarowania i bezradności człowiek zderza się z
wewnętrzną pustką, rozgląda się dokoła i zauważa, iż jedyną posiadaną rzeczą w
jego życiu jest gniazdo wypchane po brzegi błyskotkami doczesnego świata, z których
nie da się czerpać wiary, siły, nadziei i miłości. Poczucie niemocy i
rozgoryczenia zaciskają się na sercu pętlą destrukcyjnej porażki, a w
konsekwencji depresji, podsuwającej szeptem wstrętu do życia najgorsze i
najbardziej haniebne rozwiązania. Narzekamy na cierpienie. Narzekamy na ból,
samotność, choroby, śmierć okradającą nas z możliwości bycia z ukochaną osobą,
od której obecności jesteśmy niemal uzależnieni jak kwiat od słońca i wody, od
ziemi i powietrza. Zderzamy się z tragediami codzienności wpisanymi w ludzką egzystencję
i upadamy na deski ringu brutalnie oraz całkowicie znokautowani przez los. Często
nie jesteśmy w stanie się podnieść. Często nie jesteśmy w stanie się ruszyć
uwięzieni w zakleszczeniu sideł, jakimi jest beznadziejność, bezradność, niemoc
i osamotnienie, ale… Czy właśnie cierpienie i ból, tęsknota i gorycz nie są
idealnym nawozem dla ludzkiej natury? Czy właśnie nie w obliczu tragedii
dojrzewamy, odkrywamy w sobie niezakłamane i szczere piękno – piękno nieprzerysowane
i niezdeformowane? Czy właśnie w momencie choroby, cierpienia, śmierci nie
wzrastamy, dostrzegając banały i drobiazgi otaczającego nas świata, którymi
potrafimy się cieszyć jak nigdy dotąd, jak mało czym? Czy w chwili owych
brutalnych kryzysów i porażek codziennego życia nie zaglądamy w głąb siebie
samych, nie chowamy się w sobie uciekając w intymność refleksji i wspomnień, nie
uważniej przysłuchujemy się umiłowanej osobie, często niedocenianej i
ignorowanej, nie bardziej mobilizujemy się do okazywania miłości i szacunku czy
do podnoszenia nawet najdrobniejszej kruszyny mijającego czasu – sekundy z niezwykle
pieczołowitą czcią oraz wdzięcznością?
Jak wszystko układa się pomyślnie, jak owocnie
wyrasta z podłoża realizowanych marzeń i planów, pędzimy gdzieś na oślep odarci
z uczuć, zaangażowania w relacje rodzinne czy w ogóle międzyludzkie… Żyjemy po
prostu połowicznie i powierzchownie. Pędzimy bowiem jak pociąg ekspresowy. Wiemy,
że pokonujemy olbrzymie odcinki drogi, zbliżając się sukcesywnie do wytyczonego
celu, ale nie widzimy mijanych momentów, okolic, sytuacji czy ludzi, bo obraz
za oknami gnającego szalenie pojazdu jest zamazany, niewyraźny, chwilowy i
odległy, bo obcy zmysłom. Przemierzamy więc własne życie pozbawieni wzroku,
smaku, słuchu, węchu, dotyku…
Niby jesteśmy, ale nas nie ma.
Dopiero w obliczu tragedii potrafimy szarpnąć za
hamulec, by zatrzymać rozpędzony szalenie pociąg. Dopiero w obliczu zbliżającej
się śmierci umiłowanej osoby jesteśmy w stanie zachwycić się banalną, „nic
nieznaczącą” chwilą wspólnie spędzonego czasu, który nie został nam dany na zawsze,
a podarowany hojnym gestem wyższej życzliwości – Boga. Dopiero w momencie
konieczności pożegnania się z życiem i z ukochanymi budzą się w nas zmysły o
wyostrzonej czujności i spostrzegawczości, potrafiące z ogromu kalejdoskopowego
otoczenia wyłowić mały szczegół, jak rosa na pajęczynie, kropla deszczu na
szybie, spojrzenie w oczy czy smak cytrynowej herbaty zaparzonej przez bliską
sercu osobę lub oddech śpiącego obok współmałżonka, wplatający się wstążką
wydychanego powietrza we włosy przy skroni… Dopiero wtedy uczymy się żyć,
uczymy się życia, poznając siebie samych a tym samym doświadczając Boga.
Oj!, ludzka naturo… krnąbrna, niepokorna, uparta,
nieposłuszna i egoistyczna… sama siebie pychą skazujesz na cierpienie, które „obumierającym
ziarnem pszenicy” rodzi w tobie „obfity plon”, byś „nie została sama jedna” w
człowieku, nieszczęśliwa, bezużyteczna i nikomu oraz niczemu niepotrzebna, a
byś mogła napoić się i nakarmić do syta Prawdą, Miłością, Wiarą, Nadzieją, a w
konsekwencji szczęściem, byś mogła być z Bogiem i w Bogu jak dziecię w bezpiecznych,
czułych ramionach Rodzica, jak niemowlę w serdecznym objęciu rozkochanej w
tobie Matki – Maryi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz