środa, 31 stycznia 2018

MIŁOSIERNY SAMARYTANIN


„Pewien człowiek schodził z Jeruzalem do Jerycha i wpadł w ręce zabójców. Ci nie tylko go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy go na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, wędrując, również przyszedł na to miejsce. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: „Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał”. Kto z tych trzech okazał się według ciebie bliźnim tego, który wpadł w ręce zabójców?”
(Łk 10,30-37)
Życie człowieka jest jak droga z Jeruzalem do Jerycha – od momentu narodzenia schodzimy szlakiem przemijania w kierunku gasnącego dnia skarłowaciałej od ciężaru płomienia świecy naszego ludzkiego pobytu na ziemi. Niektórzy idą ostrożnie i znacznie wolniej niż współtowarzysze wędrówki doczesności, którym czas zdaje się płynąć znacznie szybciej i znacznie bardziej niepostrzeżenie. Niektórzy pędzą na oślep, nie zwracając uwagi na nikogo i na nic, jakby prąd codziennej przyjemności unosił ich na powierzchni błędnego przekonania, że u podnóża wyprawy mijającego życia czeka początek czegoś wspaniałego, bo płynącego mlekiem i miodem ludzkich oczekiwań spełnianych przez szczodry los. Niektórzy też – mimo wszystko – potrafią się zatrzymać, by z pozycji osobistych doświadczeń, jak z lotu ptaka, spojrzeć na panoramę przeszłości i teraźniejszości z nadzieją na przyszłość.
Tak rzadko stać nas na dukat osobistego czasu, by spojrzeć mijanej osobie w oczy, porozmawiać, wysłuchać jej, by poznać ją poprzez lekturę historii, przedstawianej szczerą wypowiedzią czy zwierzeniem. Przechodzimy zazwyczaj obojętni i oziębli. Ciskamy w mijaną na ulicy osobę wzrokiem pogardy lub wyraźnej niechęci, dezaprobaty. Przelotne spojrzenie daje nam już prawo do oceniania i osądzania, wznoszonych jedynie na fundamentach pierwszego wrażenia. Budujemy w sercu dystans, obwarowując się murem szorstkości, wierząc w niezakłamanie posiadanej intuicji, dzięki której mamy tzw. „nosa do ludzi”.
Schodzimy z Jeruzalem do Jerycha…
Spotkałam małego chłopca, leżącego przy drodze. Widziałam jego głębokie, krwawiące cierpieniem rany ciała i duszy. Drżał ze strachu, schowany pod kocem, ukrywający się przed oprawcą, przerażony i osamotniony, okradziony z imienia, przeklęty przez ojca i ochrzczony wulgaryzmami, odarty z godności i obnażony szyderstwem ludzkiego okrucieństwa, sączącego się jadem z martwych, bo niewspółczujących serc. Bał się wyjść z ukrycia i… nadal się boi. Nie ma nic i nie ma nikogo. Dźwiga w sobie przekonanie, że jest niepotrzebny, zbyteczny, że jest toksyczną przyczyną wszelkich nieszczęść, że jest uosobieniem zła. Życie sprawia mu przeokropny ból.
Pochylam się nad nim, obmywając jego rany oliwą modlitwy i winem nadziei pokładanej w Bogu. Tak bardzo mi przykro, tak potwornie mi żal… Wsadzam go w swoje serce i każdego dnia zawożę do gospody Pana. Wręczam Bogu dwa denary własnej ofiary (niewielkiej) i proszę, by się nim zajął, a gdy będzie trzeba, spłacę dług mierzony wartością uzyskanej łaski, wyproszonej korzyści.
Módlmy się, proszę, za uzdrowienie duchowe tego chłopca, który nadal przeraźliwie krzykiem rozpaczy woła o pomoc. Podarujmy Gospodarzowi dwa denary pacierza w jego intencji. Bardzo proszę.
Spotykam piękną dziewczynę smutną i poranioną. Nie poznała smaku beztroskiego dzieciństwa. Karmiona strachem i trudami, jakie powinien dźwigać na prężnych barkach dorosły człowiek, nie potrafi uwolnić się z sideł przeszłości, zakleszczonych na jej nogach i wbitych metalowymi zębami w krwawiące boleśnie kostki – sideł obowiązku wypełniania roli ojca i matki wobec własnego rodzeństwa. Widzę ją wciśniętą w pancerz krzaczastych gałęzi, szeleszczących liśćmi, za którymi się ukrywa, bo nie ma odwagi wyjść na spotkanie, bo nie ma zaufania do ludzi, bo boi się rozczarowania i cierpienia jakie mogliby jej zadać przygodnie spotykani wędrowcy/
Pochylam się nad nią, obmywając jej rany oliwą modlitwy i winem nadziei pokładanej w Bogu, a ona wyciąga do mnie dłoń, w której trzyma kromkę chleba, by się podzielić – choć sama ma tylko tyle, a ona pochyla się nade mną i serdecznością opatruje moje poranienia, prosząc Pana o ich zabliźnienie. Wsadzam ją w moje serce i każdego dnia zawożę do gospody…
Módlmy się, proszę, za uzdrowienie tej dziewczyny, by uwolnić ją od koszmarnych wspomnień, by uskrzydlić jej duszę odwagą, aby mogła wydobyć się z cienia. Podarujmy Gospodarzowi dwa denary pacierza w jej intencji. Bardzo proszę.
Spotykam młodą kobietę dławiącą się bólem odrzucenia przez matkę, okradzioną z miłości, skazaną na samotność i odartą z poczucia własnej wartości. Widzę w niej małą dziewczynkę w warkoczach z rękoma wzniesionymi w górę i skierowanymi w stronę przechodniów, z rękoma żebrzącymi o akceptację i ciepło serc… - tak bardzo pragnie wtulić się w kochające ramiona, tak bardzo pragnie poczuć spokój bezpieczeństwa, tak przeraźliwie boi się samotności.
Pochylam się nad nią, obmywając jej rany oliwą modlitwy i winem nadziei pokładanej w Bogu, a ona wtula się we mnie i przyjacielską wiernością obcałowuje moje poranienia, wypraszając u Pana dla mnie łaskę uzdrowienia.
Módlmy się, proszę, za uzdrowienie tej kobiety, by ugasić pragnienie miłości jej serca i by wrócić jej poczucie wartości. Podarujmy Gospodarzowi dwa denary pacierzy w jej intencji. Bardzo proszę.
Tak wielu mijamy ludzi. Tak wielu oceniamy powierzchownie jak książkę, do której się nie zagląda z powodu zniszczonych czy nieefektownie wykonanych okładek. Tak wielu odrzucamy z powodu ich pochodzenia czy doświadczeń, wykształcenia czy innych, banalnych i nic nie znaczących rzeczy, na które spoglądamy z wyostrzoną ostrożnością, pobudzając w swoich sercach wstręt i pogardę. Tak wielu potrafimy nazwać, ochrzcić obraźliwym określeniem, wyrywając z ich dusz to, co piękne i co miłe Bogu, a wyrwane brutalnie przez ludzką okrutność sprawiające Ojcu Niebieskiemu ból.
Czy jest w tobie Miłosierny Samarytanin? Czy potrafisz go w sobie odnaleźć i zachęcić do współpracy?
Schodzisz z Jeruzalem do Jerycha. Idziesz szlakiem przemijania, przemierzając własne życie w wyznaczonym przeznaczeniem kierunku. Busola i drogowskazy Bożych Przykazań wskazują ci drogę. Przypadkiem mijasz pewnego człowieka, który wpadł w ręce zabójców, który został odarty z szat godności, poraniony i zdeptany, przeklęty i okradziony z miłości, który cierpi i leży na pół umarły… Czy zobaczysz go i miniesz? Czy raczej zatrzymasz się, pochylisz nad nim, obmyjesz jego rany oliwą modlitwy i winem nadziei pokładanej w Bogu? Czy wsadzisz go do swojego serca, by każdego dnia choć dwoma dukatami pacierza opłacić mu pobyt w gospodzie uzdrowienia ciała oraz duszy?
Módlmy się za cierpiące dzieci, które nie zaznają w codziennym życiu miłości, które karmione są strachem, nienawiścią, pogardą, odrzuceniem i poczuciem bezwartościowości, którym odbierane jest prawo do wspomnień beztroskiego, szczęśliwego dzieciństwa, które są przeklinane i które są okradane z imion, przysługujących im z tytułu chrztu a zastępowanych wulgarnymi wyzwiskami.
One nigdy nie dorastają. Wegetują w codzienności i dławią się wstrętem do samych siebie lub strachem, paraliżującym w nich Boże piękno stworzenia. One często błądzą po omacku i w więzieniu dorosłego ciała, uderzają pięściami w ściany osobistej niewoli, rozpaczliwie błagając, by ktoś wreszcie zaświecił światło, przeganiając ciemność wciąż obecnej, koszmarnej przeszłości, by ktoś uchylił drzwi lub okna dla wstążeczki świeżego powietrza. One płaczą, dławiąc się goryczą. Obolałymi rączkami uderzają w ściany lochu, którym jest „dojrzałość”. Wołają błagalnym, przeraźliwym krzykiem, żebrząc o pomoc… Niekiedy bezsilne i zmęczone płaczem usypiają, niezauważalne i powolnie umierające. Osuwają się na zimną posadzkę samotności i konają w bólu poranień.
Módlmy się za dzieci i te jeszcze dorastające, jak i te uwięzione w dorosłym ciele. Nie wyrażajmy zgody na ich eutanazję. Dziecko bez miłości umiera, jest niczym kiełkujące nasionko, które (niekochane!) nie potrafi z pękającej łupiny dojrzewania wypuścić listków dłoni, łodygi kręgosłupa moralności i wrażliwości, kwiatu radosnej i szczęśliwej twarzy zwróconej w stronę słońca – w stronę Pana, które gaśnie niczym płomień ukrytego w ziemi talentu. Każdego dnia (chociaż przez dwa tygodnie) dwoma denarami pacierza złóżmy ofiarę Gospodarzowi, by oliwą modlitwy i winem nadziei pokładanej w Bogu wyprosić u Ojca Niebieskiego łaskę uzdrowienia. Zaangażowaniem w modlitwę zaświećmy cierpiącym, skrzywdzonym czy krzywdzonym dzieciom światło nadziei, przegońmy demoniczną ciemność i koszmary przeszłości, uśnieżmy ból, oswójmy strach, pochylmy się nad przerażonym chłopcem lub szlochającą dziewczynką, dłonią odgarnijmy włosy z ich czoła, błogosławiąc pocałunkiem serdeczności na dobranoc i spoglądając z miłością do bliźniego spójrzmy w ich oczy, szepcząc zapewnienie: już dobrze, już dobrze… nie jesteś sama… nie jesteś sam…
Pan Jezus prosi nas, byśmy przyprowadzali do Niego dzieci i pozwalali im przychodzić, by wtulały się w ramiona Ojca Niebieskiego (Mk 10,13-16).
Módlmy się więc za dzieci, ofiarowując każdego dnia dwa denary pacierza Bogu, który może je uzdrowić.


czwartek, 25 stycznia 2018

SIEW ŻYTA

„Po swoim zmartwychwstaniu Jezus ukazał się Jedenastu i powiedział do nich: „Idźcie i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu. Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony. Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: W imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają zdrowie”.
Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Boga. Oni zaś poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdzał naukę znakami, które jej towarzyszyły.
(Mk 16,15-20)
Ilu z nas tak szczerze, głęboko, z zaangażowaniem ciała i ducha, z oddaniem i wiarą, z miłością i nadzieją zastanawiało się nad tym, czego oczekuje od nas Bóg, czego pragnie Jezus Chrystus? Ilu z nas zatrzymało się w biegu szalonego, mozolnego życia, nie zwracając uwagi na rwący nurt codzienności, by stanąć z Ojcem Niebieskim oko w oko i by wsłuchać się w Jego głos, zdradzający Rodzicielskie zamiary wobec naszej skromnej osoby?...
Egocentryzm wydaje się dziś stanowić centralny i najważniejszy punkt religijny, w odniesieniu do którego słowa Pisma Świętego, jako Bożego przekazu, są odczytywane i interpretowane według osobistych potrzeb. Dziś fala charyzmatycznych pragnień zdaje się zalewać świat. Dziś bowiem pożądanie posiadania darów uzdrawiania, oczyszczania, wypędzania złych duchów, mówienia językami wydaje się wypływać z wewnętrznej potrzeby bycia kimś wyjątkowym, wpływowym i twórczym zarazem. W owym pożądaniu większość wydaje się mocno koncentrować na modlitwie o wyszczególnione wyżej dary Ducha Świętego dla zaspokojenia osobistych ambicji czy pragnień, bo tak bardzo chęć bycia podobnym do Jezusa w kwestii Jego wrodzonej wszechmocy (tak oczywistej dla Syna Bożego) rozpiera ludzkie serce, urastając niemal do rozmiarów pychy. W owym pożądaniu człowiek zatraca kolejność zależności, którą przedstawia dzisiejsza Ewangelia według świętego Marka (Mk 16,15-20) a którą wypowiadają usta Chrystusa, zwracającego się do nas słowami, jakże ważnego apelu: „Idźcie i głoście Ewangelię (!) wszelkiemu stworzeniu, (aby każdy) kto uwierzy i przyjmie chrzest, został zbawiony” (Mk 16,15-16). Dary zaś „wyrzucania złych duchów w imię Jezusa, mówienia nowymi językami, brania do rąk węży czy spożywania zatrutych napojów bez narażenia zdrowia i życia lub uzdrawiania chorych to znaki towarzyszące oraz potwierdzające głoszoną naukę” (Mk 16,17-20).
Zapominamy o tej, jakże niezwykle ważnej zależności.
Zauważyłam, że w Kościele mnożą się wierni koncentrujący się przede wszystkim na darach, które bardzo pragną otrzymać, by uzdrawiać, uzyskiwać wypraszane łaski, wyrzucać złe duchy, mówić nowymi językami… Głoszenie Ewangelii nie cieszy się aż taką popularnością.
Owszem widoczna jest pomoc oferowana chromym, nieszczęśliwym w formie modlitwy wstawienniczej, której intencją jest usunięcie cierpienia, uwolnienie od chorób, od bólu ciała czy ducha, ale brak w tej rozpowszechniającej się „usłudze” zaangażowania w rolę przede wszystkim siewcy, naśladującego Chrystusa nie tylko w czynieniu cudów, ale również w dźwiganiu krzyża.
Tracimy przymierze z Bogiem niewypełnianiem Jego woli, niesłuchaniem Jego słów.
Pan Jezus nawołuje nas do głoszenia Ewangelii wszelkiemu stworzeniu, ale przede wszystkim zwraca się do nas z prośbą, byśmy „szli raczej do owiec, które poginęły z domu Izraela” (Mt 10,5), tłumacząc, że dobry pasterz, posiadający sto owiec, z których zabłąka się jedna, zostawia dziewięćdziesiąt dziewięć na górach i idzie szukać tej błąkającej się (Mt 18,12-14), a jednocześnie zaznaczając, iż „Sam jest posłany (właśnie do tych) tylko owiec, które poginęły z domu Izraela” (Mt 15,24).
Czyż przytoczone słowa nie ustalają konkretnej, klarownej, bardzo przejrzystej hierarchii wartości, stawiając na pierwszym miejscu dbałość o brata i siostrę – o dzieci Boga, o wierzących i ochrzczonych a zagubionych? Czyż nieobecność bliźniego w Domu Ojca Niebieskiego, jakim tu na ziemi jest Kościół, nie powinna nas zasmucać i inspirować do działania, do głoszenia Ewangelii a w następnej kolejności do „wyrzucania złych duchów w imię Jezusa Chrystusa, mówienia nowymi językami, uzdrawiania chorych”? Czyż nie powinniśmy bardziej skoncentrować się na zasiewaniu zboża wśród współbraci niż na czynieniu cudów, co stanowi jedynie element uzupełniający głoszoną naukę? Czyż nie powinniśmy wypełniać woli Chrystusa, proszącego nas, byśmy głosili Ewangelię?
Dobra Nowina winna być siana ziarnem słów Pisma Świętego wszędzie naszym postępowaniem, naszą postawą wobec drugiego człowieka, bowiem najlepszą treścią nauki jest świadectwo naszego życia. Idźmy więc i głośmy Ewangelię wszelkiemu stworzeniu, naśladując Chrystusa, który wchodził w tłum, mijał pogan, świadczył i mówił o Bogu pokorą oraz cierpliwością, skromnością i milczeniem, myślami i przypowieściami. Nie narzucał się i nie nachodził ludzi. Nie wywierał na nich żadnego nacisku ani przymusu. Szedł cichy i pokorny, nie zaczepiając nikogo, nie pouczając i nie napominając. Wchodził w tłumy uczonych w piśmie i w tłumy prostaczków, w tłumy wiernych i pogan, w tłumy bogatych i biednych, w tłumy zdrowych i chorych. Głosił słowo Boże i rzucał ziarna Miłości, jakby wypuszczał w błękitną przestrzeń stada trzepoczących wolnością gołębi. Nie żądał. Siał i czekał cierpliwie.
To ludzie szli za Nim z pragnieniem poznania Boga, doświadczenia Boga, z powodu czystej niekiedy ciekawości, z potrzeby doznania miłości i posiadania piękniejszego życia, czego doskonałym przykładem jest chociażby Zacheusz, „który był zwierzchnikiem celników i był bardzo bogaty, który chciał koniecznie zobaczyć Jezusa (…), który pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, gdyż tamtędy miał przechodzić” (Łk 19,2-4). Chrystus nie był nigdy obojętny wobec tych właśnie spragnionych. Wyczuwając w ich sercach potężne płomienie wiary, pochylał się nad nimi jak troskliwy Ojciec nad dzieckiem, co potwierdza piękny obraz spotkania Jezusa z kobietą kananejską, uniżającą się przed Nim, „padającą Mu do nóg i proszącą” (Mt 15,21-28) o litość. W takich chwilach szczerego pragnienia Boga, rozpalającego serce ludzkie – serce pogańskie, nigdy nie był obojętny. Wołał wówczas „zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu” (Łk 19,5).
My – dzieci Boga Ojca Wszechmogącego, wierzący i ochrzczeni – jesteśmy niczym płachta, którą Gospodarz przewiązuje się, nabiera do niej z worka Pisma Świętego tyle żyta, ile może ona tylko udźwignąć. To z nas wyrzucane są dłonią Siewcy ziarna Prawdy na ziemię urodzajną lub leżącą odłogiem. To od nas tak wiele zależy.
Ile jesteś w stanie udźwignąć? Czy stać cię, by iść w świat własnego codziennego życia i głosić Ewangelię wszelkiemu stworzeniu myślą, słowem, postępowaniem, przykładem? Ile żyta potrafisz unieść, by Bóg mógł zasiać ziarna Prawdy w sercach zbłąkanych owiec i w sercach pogan? Czy czujesz smutek z powodu Kościołów, które pustoszeją z dnia na dzień coraz bardziej i bardziej, opuszczane oraz porzucane przez ochrzczonych i z jakiegoś powodu być może już niewierzących? Czy posiadasz pragnienie serca, by pozostawić dziewięćdziesiąt dziewięć owiec na górach i by pójść szukać tej jednej błądzącej? Czy raczej pragniesz działać w uszczuplającej się lub zawężonej grupie, wykorzystując owocnie otrzymane dary do wyrzucania złych duchów, uzdrawiania, mówienia nowymi językami, czynienia cudów w imię Jezusa Chrystusa?...

Jesteśmy niczym płachta, którą Gospodarz przewiązuje się, nabiera do niej z worka Pisma Świętego tyle żyta, ile może ona tylko udźwignąć. „Prośmy więc nie za światem a za tymi, których Pan Bóg nam dał, ponieważ są Jego” (J 17,9), głośmy Ewangelię, naśladując Jezusa własnym życiem w radości i w smutku, w zdrowiu i w chorobie. Traktujmy charyzmaty jako znaki, które jedynie towarzyszą i potwierdzają głoszoną naukę – Dobrą Nowinę. Wypełniajmy wolę Boga, urzeczywistniajmy Jego słowo, by „wejść do królestwa niebieskiego” (Mt 7,21-23), by nie stracić przymierza z Panem.

wtorek, 23 stycznia 2018

ZŁOTY CIELEC

„A gdy lud widział, że Mojżesz opóźniał swój powrót z góry, zebrał się przed Aronem i powiedział do niego: „Uczyń nam boga, który by szedł przed nami, bo nie wiemy, co się stało z Mojżeszem, tym mężem, który nas wyprowadził z ziemi egipskiej”. Aron powiedział im: „Pozdejmujcie złote kolczyki, które są w uszach waszych żon, waszych synów i córek, i przynieście je do mnie”. I zdjął cały lud złote kolczyki, które miał w uszach, i zaniósł je do Arona. A wziąwszy je z ich rąk, nakazał im przetopić i uczynić z tego posąg cielca odlany z metalu. I powiedział: „Izraelu, oto bóg twój, który cię wyprowadził z ziemi egipskiej”. A widząc to, Aron kazał postawić ołtarz przed nim i powiedział: „Jutro będzie uroczystość ku czci Pana”. Wstawszy wcześnie rano, dokonali całopalenia i złożyli ofiary biesiadne. I usiadł lud, aby jeść i pić, i wstali, żeby się bawić.”
(Wj 32,1-7)
Być może… zbyt szerokie mam źrenice, dopatrujące się rzeczy, których istnienie nic w życie człowieka nie wnosi, niczemu nie zagraża, nie ma żadnego znaczenia. Być może… zdolność postrzegania moich oczu jest niczym lupa powiększająca banały do rozmiarów przerażających i zatrważających. Być może… mam naturę zbyt troskliwą i wręcz przesadnie nadopiekuńczą.
Przeraża mnie to, co się dzieje – to, co zdaje się burzą pustynną, zacierającą wyrazistość obrazu Boga, nauki Chrystusa.
Ludzie smagani biczem codziennego trudu, ciężarem obowiązków balansujących na granicy cudu pogodzenia życia rodzinnego z zawodowym, polityki wprowadzającej chaos i zatracającej wartości sprzedawane za dukaty gumowej tolerancji, odzierającej człowieka z godności i degradującej go do poziomu znajdującego się pod śladami zwierząt, zaszczuwani medialnym bełkotem i medialną propagandą oraz wiadomościami pełnymi dominującego zła w ogóle nie szukają pocieszenia w Bogu. Na słowa Jezusa, który troskliwie wzywa wszystkich utrudzonych i obciążonych, by przyszli do Niego, gdyż pragnie ich pokrzepić (Mt 11,28), są głusi i obojętni. U podnóża góry, jakim jest doczesne życie, samodzielnie i egocentrycznie szukają własnej metody na szczęście. Odrzucają Boga poprzez brak cierpliwości i pokory. Spragnieni wygody i komfortu ziemskiego bytowania w ogóle nie zwracają uwagi na kruchość dobry jaką jest przemijająca bezpowrotnie doczesność, a zawzięcie i uparcie dążą do zaspokojenia odczuwanych potrzeb. Tworzą więc własny kodeks „moralny”, którego fundamentem jest zgubna, bo gumowa tolerancja ludzkiej natury z uwzględnieniem jej piękna i obrzydliwości. Stawiają człowieka w centralnym miejscu jako najważniejszego i najpotężniejszego, uzasadniając prawo do wspomnianego podium bezgranicznym miłosierdziem Boga, nie osądzającemu sprawiedliwie a wybaczającemu wszystkim wszystko. Doszukują się w innych religiach rzeczy, które niczym złote kolczyki w uszach żon, synów i córek przetapiane są na wzór podobieństwa, odzwierciedlającego w złotym blasku cielca z metalu oblicze Ojca Niebieskiego, będącego w rzeczywistości odrysowaniem ludzkich wyobrażeń i pragnień…
A, przecież Jeden jest Bóg, Stworzyciel nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych, ostrzegający stanowczo i bezkompromisowo: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”!. Tylko Jeden jest Jezus Chrystus, który się począł z Ducha Świętego i narodził się z Maryi Panny, zaznaczający, iż „jeśli kto chce pójść za Nim, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie swój krzyż i niech Go naśladuje” (Mt 16,24).
Ludzie jednak u podnóża góry, jakim jest życie doczesne, wybierają komfort i wygodę codzienności. Odrzucają krzyż. Gardzą wezwaniem Zbawiciela. Robią odlew złotego cielca osobistych poglądów, interpretacji, teorii. I chociaż Chrystus nawołuje i wyjaśnia, pouczając, że „szeroka jest brama i przestronna droga, która prowadzi do zguby, a ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia” (Mt 7,13-14), nie słuchają… Wstają wcześnie rano, dokonują całopalenia, składają ofiary biesiadne, jedzą i piją, bawią się, korzystają z uciech doczesności i nie dopuszczają do siebie jakichkolwiek sytuacji związanych z bólem czy cierpieniem, bo gdy niepożądany stan zakłóca lekkość wygodnego życia, modlą się i żądają, by ciężar krzyża spoczął na barkach Tego, który na nim już zginął za nasze grzechy.
Niewielu pragnie naśladować Chrystusa. Niewielu godzi się na cierpienie. Niewielu cierpliwie i pokornie wypełnia wolę Boga. Tak potężne zaś masy ludzi pragną dziś w dziecięcych podskokach radości podążać za Jezusem, naśladując Go jedynie „w uzdrawianiu chorych, wskrzeszaniu umarłych, oczyszczaniu trędowatych czy wypędzaniu złych duchów” (Mt 10,8), zapominając o nakazie Chrystusa, który prosi, by „darmo dawali, bo darmo otrzymali” (Mt 10,8), i ignorując ostrzeżenie Syna Bożego, kategorycznie zaznaczającego, iż „nie każdy, kto Mu mówi: „Panie, Panie!” wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz (tylko) ten, kto spełnia wolę Jego Ojca” (Mt 7,21). Dziś bardzo popularne stają się fora czy warsztaty charyzmatyczne, ludzkie pouczenia i wskazówki, na których większość buduje w sobie przekonanie, że dary uzdrawiania, wskrzeszania, oczyszczania czy wypędzania złych duchów w imię Jezusa Chrystusa jest prezentem w pięknie opakowanym pudełeczku Bożej życzliwości, przewiązanym kolorową wstążką, że wcale nie trzeba naśladować Zbawiciela poprzez dźwiganie własnego krzyża, bo przecież wystarczy się odpowiednio z wiarą (?) pomodlić, by kielich cierpienia został przez Boga zabrany, usunięty z codziennego życia. 
Tak często słyszę z ust gorliwych osób oskarżenia, lekko i łatwo oceniające sytuację człowieka zmagającego się z trudnościami czy niepowodzeniami. „Cierpisz?!, bo się źle modlisz.” – huczy echem swoboda osądu wypełniającego gromem „mądrości” główną nawę Kościoła. Tak wielu prześciga się w modlitwie, szukając mistrza najlepszej metody, słowa, gestu czy zaangażowania ciała,… ale czy duszy?! Tak wielu pragnie posiadać bogate wachlarze wszystkich darów Ducha Świętego, zapominając często o tym, że to On Sam rozdaje według własnego uznania i potrzeb a nie według ludzkich oczekiwań czy życzeń. Tak wielu nakłania innych do modlitwy językami, nie zwracając uwagi na Boże pouczenie, płynące z treści „Hymnu o miłości” jakby właśnie ta forma modlitwy była najlepsza i najważniejsza, ignorując jednocześnie wyjaśnienia św. Pawła, który w „Pierwszymi liście do Koryntian” wyraźnie i mocno nadmienia, że „dar języków jest znakiem nie dla wierzących, lecz dla pogan” (1 Kor 14,22) i że „jeśli więc ktoś korzysta z daru języków, niech się modli, aby potrafił to wytłumaczyć (1 Kor 14,13), a gdyby nie było tłumacza, powinien zamilknąć na zgromadzeniu (1 Kor 14,28).
Gdzie się podziała pokora, cierpliwość, wiara, miłość i nadzieja, ostrożność, o której tak pięknie i mądrze pisze św. Jan od Krzyża?
Dziś rozmywa się granica pomiędzy dobrem a złem. Grzech wydaje się pobłażliwiej interpretowany i traktowany. Echo dudni optymistycznymi hasłami miłosierdzia, powtarzanymi do znudzenia i siejącymi zarazę przekonania, że Bóg wybacza lekkomyślnie i dobrodusznie wszystko, cokolwiek człowiek uczyni – zarazę zaprzeczającą prawdzie wiary, według której Pan jest „Sędzią Sprawiedliwym, gdyż za dobre wynagradza a za złe karze”. Dziś jest pełno fałszywych proroków w owczej skórze. Dzisiejsze pokolenie „podobne jest do przebywających na rynku dzieci, które przymawiają swym rówieśnikom: „Przygrywaliśmy wam, a nie tańczyliście; biadaliśmy, a wyście nie zawodzili”, (a którzy, gdy) przyszedł Jan: nie jadł ani nie pił, mówią: „Zły duch go opętał”, (a którzy gdy) przyszedł Syn Człowieczy: je i pije, a oni mówią: „Oto żarłok i pijak, przyjaciel grzeszników i celników”, (i którzy zapominają, że) jednak mądrość usprawiedliwiona jest przez swe czyny” (Mt 11,16-19).
Nie bądźmy „ludem o twardym karku” (Wj 32,9).
Niecierpliwość i ludzka zachłanność tworzy złotego cielca, sprzeniewierzając się Bogu, dlatego dziś istnieje (w moim skromnym odczuciu) tak potężna potrzeba czerpania owej „mądrości usprawiedliwianej przez swe czyny” z Pisma Świętego, co pomoże człowiekowi zachować ostrożność i czujność, być pokornym i cierpliwym, a jednocześnie ułatwi wypełnianie woli Boga Ojca Wszechmogącego.

„Czuwajmy, bo nie znamy dnia ani godziny” (Mt 25,13). Czuwajmy, by Pan nie powiedział, patrząc w nasze źrenice: „Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczaliście się nieprawości!” (Mt 7,23).

poniedziałek, 15 stycznia 2018

W DRODZE

Życie moje… wędrówka przez nieznane, powrót do Domu Ojca, bo z takim marzeniem i zamiarem otwieram oczy każdego ranka, unosząc powieki i spoglądając słońcu w źrenice.
W wirze codziennych obowiązków zatrzymuję się na kilkanaście sekund lub minut,… niekiedy może dłużej?, i odpływam, unoszę się duszą w przestrzeń, w której spotykam się z Panem twarzą w twarz, by zamienić kilka słów, porozmawiać, poradzić się, wyżalić, wspomnieć o osobach bliskich sercu i potrzebujących wsparcia, pokrzepienia.
Zastygam w bezruchu i wpatruję się w okno. Wigilijne przygotowania stygną na blacie stołu. Myślę o serdecznym koledze, który spędza ten wyjątkowy czas w szpitalu, o jego rodzinie… Mój Boże – wzdycham sama do siebie, zatracając świadomość stanu, jaki jest mi dane przeżywać – dobrze by było, żebyś dał im odczuć Swoją obecność w tym dniu bardzo wyraźnie. Nie zostawiaj ich w świątecznym nastroju, a ogarnij Ojcowskim ramieniem i mocno wtul w serce…
To przecież wyjątkowy czas. Najciężej jest na pewno chorym i samotnym.
Wigilia dla dwudziestu osób. Wspaniała kolacja i czuwanie, wspólne kolędowanie… Czuję dreszcz radości w sercu, która łaskocze duszę muskaniem motylich skrzydeł roztańczonych szaleństwem dzieciństwa i wspomnień. Przygotowuję farsz na pierogi. Nie czuję zmęczenia. Mam wrażenie, że Sama brzemienna Maryja stoi obok, czuwając nad przygotowaniami wigilijnej kolacji, krzątając się po kuchni, wycierając dłonie o fartuch i nucąc pod nosem radosne pioseneczki adresowane do oczekiwanego, umiłowanego dziecka, które od czasu do czasu pieści dotykiem rozgrzanych miłością dłoni przykładanych do brzucha krągłego jak bochen chleba.
Może to szaleństwo, ale czułam żywą, aktywną obecność Matki Bożej. Unosiłam się w radości i lekkości nad ziemią niczym mgła nie dotykająca szorstkiego oblicza ziemi.
Nie wysłałam życzeń pani Ewuni. Może później, jak tylko przygotuję pierogi i ogarnę trochę w kuchni, usiądę przy komputerze i napiszę do niej chociaż kilka zdań, ale… trudno wyrazić słowami to, co chciałabym wyprosić dla niej u Pana Boga. Znowu więc zastygam w bezruchu na chwilę, powierzając ją Ojcu Wszechmogącemu, nie ma bowiem nic piękniejszego, bardziej potrzebnego i cenniejszego jak Jego Miłość.
Później pomyślałam o tacie…
Mój Boże, ileż mądrości zawiera Twoje ostrzeżenie, nawołujące człowieka do czuwania. Dziś nie da się cofnąć czasu. Dziś niemożliwym jest poskładanie skorup stłuczonego, glinianego dzbana w zgrabną, jednolitą całość przydatnego w kuchni naczynia… Zmarnowany czas jest jak ścięte, niedojrzałe żyto, którego kłos nie został jeszcze obsadzony koralami mlecznego ziarna, pachnącego rumianym, ciepłym chlebem. Oczywiście zawsze można na to miejsce spróbować zasiać chociażby głóg , ale smak będzie mimo wszystko inny, lekko gorzki a niekiedy nie do przełknięcia z powodu goryczy wspomnień…
Zbaw go Panie i błogosław mu w każdej chwili życia, by dostąpił Królestwa Niebieskiego.
Makowce w piekarniku rumienią się i pachną skórką drożdżowego ciasta, przez które przebijają się nutki miodowej słodyczy i aromat bakalii. Jaka szkoda, że nie ma z nami wujka Czesia. To byłyby święta!... Dziękuję Ci Panie Boże za tę perełkę miłości w naszej rodzinie.
Ilość pierożków rozsypuje się obficie i dorodnie na lnianych ściereczkach, porozkładanych na blacie stołu. Czuję radość w sercu… Wsie polskie pewnie drzemią pod puchatą kołdrą śniegu, a księżyc rozrzuca srebrne iskry brokatu. Przechodzę drogą wzdłuż linii, zza której wyrastają domy sąsiadów mojej mamy. Okna błyszczą blaskiem świateł. Mam wrażenie, że czuć żywiczny zapach choinkowego igliwia. Widzę mojego zmarłego dziadka, który zawsze stał w oknie otoczony wianuszkiem wnucząt i wypatrywał pierwszej gwiazdki na niebie, jako zaproszenia do wigilijnego stołu. Po kolacji i kolędowaniu na dwa głosy szliśmy gwarnie do Kościoła na Pasterkę, przedrzeźniani skrzypieniem mrozu, który rozkładał pod naszymi stopami chodniki diamentowych iskier… Jakież to były piękne święta…
Ciągle jestem w drodze.
Bożonarodzeniowy czas minął, zaszedł za horyzont wspomnień jak uśpione zachodem słońce, a ja ciągle w podróży.
Szukam Ciebie Panie. Wypatruję Ciebie z tęsknotą i czuję w każdej drobinie mojego codziennego wędrowania szlakiem minut, godzin, miesięcy czy lat. Idę wytrwale przed siebie, zmierzając mozolnie do celu. Rozglądam się uważnie. Szukam Ciebie w drobnych sytuacjach życia, w ludziach, których mijam, spotykam, poznaję, którym zaglądam w oczy, dopatrując się w ich źrenicach Twojego spojrzenia. Szukam Ciebie pod parasolami drzew, pod którymi zwykłeś się odcinać od świata skupiony na modlitwie. Szukam Ciebie w zaciszu wszelkiego stworzenia, bo właśnie ustronne miejsca wybierałeś na rozmowę z Ojcem. Szukam Ciebie milczącego, wolnym krokiem przemierzającego ścieżki, rozłożone pod ludzkimi stopami siecią różnorodnych kierunków przeznaczenia. Byłeś cichy i zamyślony, jakby nieobecny. Podążałeś w tłumie, ale niemal niezauważalny, bo z powodu wrodzonej pokory i posłuszeństwa wobec Boga niewidoczny dla hałaśliwego, przekupnego tłumu, zakleszczonego w straganowych zębach na placu targowym. Zostawiałeś ślady stóp na złotych piaskach pustyni, które wiatr całował i połykał…
Trzeba wyjść z wrzeszczącego i rechoczącego tłumu, zostawić za plecami świat błyskotek i sukcesów, porażek i upadków, stanąć w namiocie rozłożystych koron drzew, stanąć w „nic nieznaczącej” kaplicy lub zapomnianym kościółku, ukołysać rozkołatane znojem i trudem serce, wsłuchać się w ciszę, by móc być z Tobą, by porozmawiać z Tobą, by usłyszeć Twój głos, by zobaczyć Twój łagodny, kojący ból uśmiech i poczuć delikatność Twoich palców, odgarniających rozwiane włosy ze zmartwionego, pomarszczonego troską czoła przy słowach zapewnienia: „Jestem”.
Potrzebuję teraz ciszy, namiotu i samotności, bo… tęsknię za Tobą Panie…
W mieszkaniu nikogo nie ma – mąż z synem pojechali do sklepu na zakupy. Kanarek jedynie koncertuje, ukryty w półmroku pokoju wypełnionego wieczorem. Słucham ciszy… Jest taka błoga i delikatna, płochliwa i subtelna… Teraz mogę być z Tobą mój Panie twarzą w twarz, oko w oko. Widzę Twoje czarne, aksamitne źrenice iskrzące taflą życia. Wpatrują się we mnie cierpliwie, jakby czekały na szept mojej duszy. Teraz mogę powierzyć i zawierzyć Ci wszystkich i wszystko – właśnie w tym momencie milczenia, w tej jakże niemej a wymownej chwili spotkania. Nie potrzebuję ornamentów, spektakularnych metod, widowiskowych gestów – tylko Ty i ja w namiocie spotkania. Usta zrastają się w milczeniu, myśli gasną, serce zasypia a dusza kwitnie… Tylko Ty i ja mój Panie. Tylko Ty i ja…

Jutro znowu zacznę Ciebie szukać.

SERCE

Miłość… Miłość a Miłosierdzie…
Czy człowiek potrafi kochać? Czy w ogóle potrafimy być „miłosierni jak Ojciec nasz jest miłosierny” (Łk 6,36)? Czym dla człowieka jest miłość? Jak rozumiemy miłosierdzie? Jakie jest serce człowieka a jakie jest serce Boga? Czy jesteśmy zdolni wyobrazić sobie odpowiedzi na wyszczególnione zagadnienia, dążąc tym samym do poznania samych siebie i do prawdy, a jednocześnie do sensu nauki Jezusa Chrystusa, by stanąć z Nim oko w oko w godzinie bezwstydnego spotkania z Ojcem?! – On odarty z szat, nagi, nie mający nic do ukrycia, rozłożony cierpieniem na krzyżu przeznaczenia i przytwierdzony gwoźdźmi okrucieństwa szepcze do nas: „Oto jestem… jestem… taki jestem… cały twój jestem”, a my?... Czy stać nas na goliznę, na akt szczerości wobec Boga, wobec samych siebie, wobec świata i ludzi? Czy bylibyśmy w stanie zedrzeć z ciała szaty, obnażając jego kształty i kondycję, niedoskonałości, piękno i szpetotę? Czy bylibyśmy w stanie stanąć w prawdzie nadzy i bezwstydni, szepcząc: „oto jestem… taka, taki właśnie jestem”? Czy potrafilibyśmy rozłożyć szeroko ramiona na wzór konającego na krzyżu Chrystusa, by pokornie i w milczeniu przyjąć chorobę, ból, cierpienie, samotność, porzucenie, przemijanie, śmierć?... Czy potrafimy kochać?
Tak często powtarzamy z automatu słowa modlitwy, zwracając się do Chrystusa: „Jezu cichy i pokornego serca uczyń serca nasze według serca Swego”, a podnosząc się z kolan płyniemy w powiewie Ducha Świętego (?), sterując Panem Bogiem niczym latawcem, żeglującym po niebie i kontrolowanym sznurkami zaciśniętymi w ludzkich dłoniach. Modlimy się gorliwie o owocne realizacje naszych pragnień i marzeń. Żądamy i wymagamy, bo (jak twierdzimy) Pan przecież da wszystko, o cokolwiek się poprosi. Układamy więc codzienne życie według własnych zamiarów i potrzeb, wobec czysto ludzkiej „mądrości”, nie licząc się i w ogóle nie biorąc pod uwagę woli Boga. Wszystko, cokolwiek nas spotyka a co nie godzi się z naszymi oczekiwaniami czy planami, co sprawia ból i jest przyczyną męki ciała lub ducha, odbierając słodycz ziemskiego „raju”, odsyłamy na Krzyż, na ramiona Tego, który przecież dany nam został przez Ojca, by za nas cierpieć – my już nie musimy (?!). Wypływamy z Kościołów falą parafian w przekonaniu, że miłosierdzie Ojca Wszechmogącego jest formą całkowitego przebaczenia i rozgrzeszenia, że co byśmy nie powiedzieli, nie uczynili, będzie nam odpuszczone, że miłość Pana jest bezgraniczna i bezwarunkowa, że nawet życie prowadzone tanecznym rytmem akordów popularnej melodii wystukującej nuty ludzkich skłonności i słabości według hasła: „hulaj dusza, piekła nie ma (?!), będzie przez miłosiernego Ojca niezauważone.
Jeśli tak rzeczywiście jest, to jaki sens ma pokuta?!, to jak wytłumaczyć prawdę wiary głoszącą, iż „Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza a za złe karze”?!, to jak traktować moment, w którym Jezus „będzie sądził żywych i umarłych”?!... Czy prawdziwie i szczerze kochający rodzic pozwoli dziecku na wszystko, wybaczając wszystko, ignorując błędy pociechy, nie pouczając i nie wyznaczając pewnych celów i konkretnych granic, kształtujących relacje rodzinne, a ustalonych poprzez konsekwencje, zdobyte doświadczenie, wymagania, zasady i wartości?
Serce Boga jest nieskazitelne i mądre a Jego miłosierdzie jest niewyobrażalnie potężnym ogniem miłości, do której (mam wrażenie) człowiek w ogóle nie jest zdolny. On kocha nas takimi jakimi jesteśmy. Nie brzydzi się naszej szpetoty, brudu, niedoskonałości, trądu ciała czy duszy. Kocha nas i cierpi z powodu ludzkiej krnąbrności, zawziętości, słabości, pychy, egoizmu… potwornie cierpi – czego jestem pewna, bo trudno być obojętnym na krzywdę i potępienie, w kierunku których umiłowane dziecko samo uparcie wyciąga zachłanne ręce, ignorując ostrzeżenia Ojca, odrzucając Jego Mądrość i troskę.
Jakie jest twoje serce?
Zatrzymaj się w biegu codziennych spraw i obowiązków. Odetchnij i wspomnij osobę, która sprawiła ci ból, która ciebie zawiodła, skrzywdziła, okaleczyła, odarła z godności i poczucia wartości, do której czujesz żal. Spójrz w oczy właśnie tej osoby. Stań z nią twarzą w twarz. Zamknij oczy. Rozłóż szeroko ramiona niczym Jezus konający na krzyżu i zastanów się,... czy w momencie odczuwanej przykrości byłabyś, byłbyś gotów oddać własne życie właśnie za tę osobę, wznosząc błagalnie wzrok męki w Niebo, szepcząc: „wybacz jej Panie, bo nie wie, co czyni”?
Jak potężne i jak piękne jest serce Boga! – ludzka wyobraźnia nie jest w stanie ogarnąć tej Prawdziwej Miłości. Nie jesteśmy nawet zdolni do Jej odczuwania. W ludzkim sercu jest zadra pychy, złości, egoizmu, chorej ambicji, zawiści, rywalizacji, grzechu, dlatego trudno mu „miłować nieprzyjaciół, dobrze czynić tym, którzy go nienawidzą, błogosławić tym, którzy go przeklinają, i modlić się za tych, którzy je oczerniają” (Łk 6,27-38). Boże serce jest czyste i nieskazitelne, mądre i z powodu owej Mądrości wymagające wobec człowieka – umiłowanego dziecka, któremu Ojciec pragnie zagwarantować bezpieczeństwo i szczęście poprzez życie wieczne w Królestwie Niebieskim.
Gdybyśmy byli zdolni do miłości tak prawdziwej i pięknej jaką jest Sam Bóg, nie ranilibyśmy się wzajemnie, nie mielibyśmy w naturze nawet impulsu zazębiających się kół mechanizmu samoobronnego, wprowadzanego w niszczycielski ruch przez banalny, niekiedy źle odczytany znak sytuacji, w której było nam dane w określonym czasie być osadzonym.
Tak łatwo przychodzi nam ocenianie i osądzanie innych. Tak lekko i pewnie wyciągamy rękę po to, co nam się należy (?), zwracając się do Boga o błogosławieństwo w urzeczywistnianiu zaplanowanej sprawy słowami modlitw żądającej i nieznoszącej sprzeciwu, utwierdzając siebie samych w przekonaniu, że „wszystko możemy w Tym, który nas umacnia”, zapominając jednak często o tym, że to „wszystko” bywa zazwyczaj odrysowaniem naszych osobistych zamiarów i potrzeb, mierzonych miarą ludzkiej „mądrości”, odrzucającej wolę Boga. Tak niewielu z nas potrafi w trudnej chwili codziennego życia, westchnąć: „Jezu, Ty się tym zajmij”, ufnie i z pokornym oddaniem powierzając Chrystusowi prawo do podejmowania wszelkich decyzji i do wprowadzania wszelkich zmian, będących owocami nie naszych chęci a woli Ojca, nie naszych snutych, „pobożnych” życzeń a zamiarów Tego, który nas stworzył. Tak wielu natomiast pragnie Boga na własnych warunkach, więc szarpie Nim jak latawcem wirującym pod baldachimem chmur i trzepoczącym bezradnie na sznureczkach niewoli zakleszczonych w palcach ludzkich dłoni.
Podejmujemy decyzje, których konsekwencje często są cierniami nieszczęść wbijających się w ciało i dusze. Nie dopuszczamy jednak Boga do głosu. Dążymy uparcie i zawzięcie do celu, który w rzeczywistości może okazać się zgubą i zatraceniem, ale ambitnie i dumnie strzeżemy osobistych planów, skrzętnie je realizując, odrzucając zaangażowanie i pomoc Ojca. Kochamy i wierzymy, modlimy się i trwamy przy Panu, lecz w chwilach trudów, w niepowodzeniach i w porażkach, w chorobie i w cierpieniu, w bólu i w samotności, w żałobie i w śmierci okradającej nas z kogoś bliskiego, w rozstaniu i w przykrości, nie potrafimy dochować wierności, wypowiadając za Chrystusem słowa poddaństwa jako aktu prawdziwej Miłości: „nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie” (Łk 22,42), nie jesteśmy w stanie pewnie i pokornie zwrócić się z prośbą do Boga, zapytując: „jeśli chcesz” (Łk 22,42), a żądamy: „zabierz ode mnie ten kielich!” (Łk 22,42). Nieświadomie i uparcie wbijamy w dłonie i stopy Pana naszego gwoździe walecznie strzeżonej wygody życia doczesnego, które pracochłonnie i mozolnie próbujemy wykreować na wzór raju tu na ziemi, budując zawzięcie nasze osobiste królestwo dostatku oraz pomyślności, poczym odwracamy się plecami do konającego na krzyżu Boga, by nas nie raził szpetotą skatowanego ciała, by nie wpatrywał się w nas błagalnie źrenicami męki, by nas czasami nie zaczepił bezsilnym spojrzeniem jak Szymona z Cyreny, prosząc o pomoc w dźwiganiu drzewa Zbawienia. A, On wpatruje się w nas bezradnie, prosząc Ojca Niebieskiego, by nam wybaczył zatwardziałość i egoizm serc, bo nie wiemy, co czynimy…
Piękne i potężne jest serce Boga, bo pełne Miłosierdzia, które (jak potwierdza święta Faustyna) spływa na ludzi strumieniami Krwi i Wody.
Panie mój, staję przed Tobą odarta z szat. Oto jestem, taka właśnie jestem. Wypalaj mnie i krusz, byś został we mnie tylko Ty – nic i nikt więcej. Uczyń serce moje według serca Twego, bym odważnie, ufnie, z oddaniem i miłością w trudach i znojach codziennego życia mogła wyraźnie oraz pewnie wypowiadać słowa modlitwy, zapytując Ciebie: „jeśli chcesz, zabierz ode mnie ten kielich” i prosząc: ale „nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie”. Ty bowiem jesteś moim Sterem, Żeglarzem, Okrętem, bo tylko Ty znasz dobrze przeszłość, którą ja pamiętam fragmentarycznie i wybiórczo, tylko Ty znasz przyszłość, która jest mi tajemnicą, tylko Ty znasz teraźniejszość, którą dopiero poznaję i której doświadczam w każdej sekundzie i minucie oraz z każdą godziną mijającego czasu.
Panie mój, z wdzięcznością i bólem podnoszę krople Twojej przenajdroższej krwi, które rozlałam strumieniami Twojego cierpienia, raniąc Twe ciało ostrzami moich win. Pewnie nieraz jeszcze przysporzę Ci bólu i męki…
Zdradliwe to moje serce. Ułomny rozum, który nic nie potrafi.
Ucz mnie trwać przy Tobie, krusz mnie i łam, wypalaj i niszcz we mnie wszystko, co złe i Tobie niemiłe. Twórz mnie Panie na nowo. Wszystko bowiem mogę w Tobie znieść, co jest Twoją wolą, bo Ty mnie umacniasz.

Jakże piękne i potężne jest SERCE Boga!

DZBAN

Świat przypomina mi gliniane naczynie – dzban pełen wody, której krople stanowią ludzie w zależności i następującej relacji istnienia: jedna kropla to jeden człowiek. Czas nosi ów dzban na ramieniu przemijania, przemierzając szlaki tworzącej się historii. Kroplami wody zwilża bruzdy codziennego życia konkretnego okresu w dziejach ludzkości – okresu, którego charakterystyka zależy od charakteru człowieka, gdyż to właśnie człowiek kształtuje kulturę, obyczaje, tradycję, zwyczaje, prawo, sztukę; dłutem osobistych decyzji i gustów czy poglądów, talentów i predyspozycji, wrażliwości i wartości rzeźbi formę współczesnej mu epoki.
Jak różnorodne są krople wody, tak różnorodni są ludzie. Bywają bowiem krople małe i duże, mocniej i ze świstem strumieni spadające na ziemię, jak i delikatnie osuwające się z nieboskłonu na wilgotny od deszczu grunt, obfite i gęste oraz rzadkie i drobniutkie, niemal niewyczuwalne, potrafiące jedynie zrosić okruszkami swego istnienia szyby jesiennych okien. Chemiczny skład wody jest identyczny, niezmienny. Forma natomiast jej stanów jest różnorodna i trzeba przyznać, że właśnie owa różnorodność jest zaczynem niepowtarzalnego piękna.
Tak właśnie Bóg stworzył człowieka.
Nie ma ludzi zmarnowanych. Każdy ma swoją niepowtarzalną wartość, oryginalne zadanie do wykonania i cele do osiągnięcia. Każdy otrzymał od Boga talent lub kilka talentów. Każdy został wyposażony adekwatnie do osobistych możliwości, bowiem Pan zawsze „daje według zdolności” (Mt 25,14-30). Owa różnorodność jest zaczynem niepowtarzalnego piękna i więzią relacji międzyludzkich.
Ilość otrzymanych talentów nie jest (w moim skromnym odczuciu) wyznacznikiem ludzkiej wartości. Nie czuj się więc gorszym lub najgorszym, skrzywdzonym i niepotrzebnym, a nawet bezużytecznym człowiekiem w gronie współbraci. Nie ubliżaj sobie i nie krzywdź siebie niesprawiedliwymi osądami, kształtowanymi na podstawie ilości rozdanych w grupie bliskich ci osób i posiadanych przez poszczególnych jej członków talentów. Nie twierdź, że jesteś kimś mało, albo nic nieznaczącym człowiekiem. Nie zachwycaj się współbraćmi hojnie przez Boga obdarowanymi, umniejszając sobie i siebie potępiając. Nie wątp w dobroć, mądrość i sprawiedliwość Pana. Zbyt wielka jest bowiem Miłość Ojca Niebieskiego do człowieka, by doszukiwać się w istocie i sensie swego istnienia niedoskonałości. Bóg będzie osądzał sprawiedliwie i będzie mniej lub bardziej wymagający wobec ludzi w zależności od talentów jakie otrzymali „według posiadanych zdolności”, będzie „osądzał po owocach godnych nawrócenia” (Łk 3,8). Pamiętaj, że „każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone” (Łk 3,9), a każdy, kto „ukryje swój talent w ziemi, (…) zostanie jako sługa nieużyteczny wyrzucony na zewnątrz – w ciemności, gdzie jest tylko płacz i zgrzytanie zębów” (Mt 25,14-30).
Nie ma ludzi zmarnowanych.
W grupie modlitewnej, do której należałam, była Boża paleta różnorodnych kolorów – charakterów, talentów – charyzmatów i ról. Każdy zajmował odpowiednie miejsce do posiadanych predyspozycji. Każdy pełnił ważną rolę w grupie. Każdy był bardzo potrzebny. Naturalnie byli tacy, którym Pan powierzył więcej zadań do wykonania. Byli i tacy, którzy nie wyróżniali się „niczym szczególnym” na tle całej grupy, ale ( w moim odczuciu) byli niezwykle ważni, a kto wie?!, czy nawet nie bardziej potrzebni niż ci hojniej obdarowani powierzonymi im kilkoma zadaniami?...
Mieliśmy siostrę Ewę. Nazwałam ją asystentką Pana Boga i tak zostało do obecnej pory. Potrafiła zorganizować rekolekcje, dni skupienia, pielgrzymki, po prostu ogarniała całą administrację z taką lekkością i delikatnością, że aż przekraczającą granice ludzkich umiejętności. Nie było dla niej rzeczy niemożliwych we wspomnianym zakresie. Oprócz administracyjnego zadania przejęła dodatkowo funkcję bibliotekarki. Wystarczyło wspomnieć o jakimś kryzysie duchowym czy wątpliwościach, a ona jakby zza pazuchy wyciągała książkę będącą odpowiedzią na wszelkie dokuczliwe pytania i dręczące zagadnienia.
Była w naszym gronie również Edytka – klucznik, jak ją nazywałam. Potrafiła przyprowadzać do Boga zagubione owce. Wchodziła w tłum ludzi, opowiadała i słuchała, świadczyła o Miłości Ojca Niebieskiego, modliła się o synów marnotrawnych i pościła w ich intencji, a w konsekwencji przyprowadzała ich do Domu Pana, otwierając radośnie drzwi wspólnoty.
Mieliśmy też skromną, „niczym” nie wyróżniającą się Anetkę – myszkę, która milczała, towarzyszyła nam cierpliwie, trwała z nami i przy nas, modliła się i po prostu była. Wydawałoby się, że to osoba pozbawiona talentu. Była to jednak kobieta, która pełniła rolę strażniczki ogniska domowego – modlitwy. To właśnie przez nią i od niej wychodziły intencje, które niczym zasiane ziarno zakorzeniały się w grupie i owocowały czuwaniami nocnymi lub kilkudobowymi błaganiami i dziękczynieniami adresowanymi do Boga za ojczyznę, za biednych i uzależnionych od alkoholu czy narkotyków.
Nie ma ludzi zmarnowanych.
Można mieć jeden dar, który (pozornie) nie błyszczy, nie jest spektakularny i rażąco widoczny, ale może to być charyzmat potężny i najcenniejszy – charyzmat MIŁOŚCI. Uważam i tak czuję, że to najpotężniejszy i najbardziej owocny talent, którego inwestycja jest w stanie zapewnić Ojcu Niebieskiemu ogromną radość i zadowolenie. Można modlić się wstawienniczo i uzdrawiać, odpędzać złe duchy, modlić się w językach, można nawet posiadać kilka tych szczególnie pięknych charyzmatów, ale – myślę - nie czyni nas to kimś wyjątkowym i niezastąpionym. Pan Jezus bowiem uzdrowił dziesięciu trędowatych, z których tylko jeden wrócił do Boga, by podziękować za oczyszczenie, zdrowie i nowe życie (Łk 17,11-19) . Reszta rozpierzchła się gdzieś po świecie w nieznane i głuche z powodu ludzkiej krnąbrności i pychy. Iluż zatem możemy przyprowadzić do Domu Ojca posiadając owe wspaniałe dary, które są niezwykle potrzebne i ważne? Iluż jeśli nie tylko i aż jednego uzdrowionego z trądu? Czyż jesteśmy lepsi od Jezusa?
Można zatem posiadać kilka wyżej wyliczonych talentów, co nie czyni nas kimś niezwykle wyjątkowym i najważniejszym w gronie dzieci Bożych. Można bowiem posiadać tylko jeden talent – charyzmat Miłości i można uczynić więcej niż ktokolwiek inny w grupie. Można zebrać pełen kosz owoców godnych nawrócenia. Można przez ten jeden talent być najbardziej urodzajnym drzewem w sadzie. Nikt bowiem nie jest przecież w stanie oprzeć się Miłości, gdyż człowiek jest dziełem Miłości, tej Miłości pragnie i poszukuje, dzięki Miłości czuje się bezpieczny i szczęśliwy.
Obserwuję w Kościele podczas Mszy Świętej kobietę, która w gronie parafian lśni słońcem najjaśniej, choć nie jest tego świadoma. Niesforne, znudzone dzieci przygarnia pod skrzydła matczynym uściskiem, choć to nie są jej pociechy, otula je czule, łagodnie coś tłumaczy, wycisza je, obcałowuje i zagląda w ich źrenice, uśmiechając się ciepło i serdecznie. Niepokorni, najmłodsi parafianie nikną grzecznie w ciszy, nie zakłócając Nabożeństwa, a wtulając się jedynie w ramiona owej kobiety ufnie i potulnie jak kurczęta wciśnięte w puch matczynych skrzydeł.
To dar Miłości.
Jestem pewna, że nawet jeśli te dzieci kiedyś zbłądzą w dorosłym życiu, odejdą od Boga (nawet, jeśli!), to i tak kiedyś wrócą do Domu Pana. Kościół będą kojarzyły we wspomnieniach z dzieciństwa z ciepłem, serdecznością, czułością, bezpieczeństwem. Stwórca będzie dla nich Lekiem na wszystko, co krzywdzące i złe, niszczące i unieszczęśliwiające. Przypomną sobie źrenice tej kobiety i jej uśmiech, serdeczność jej ramion i rytm spokojnie bijącego serca, łagodność jej głosu i zapragną w chwili chłodu brutalnej codzienności doświadczyć tych wszystkich doznań raz jeszcze. W momencie upadku i beznadziei zapragną wtulić się w puch matczynych skrzydeł, a w konsekwencji, wtulić się w Boga. Dzięki Miłości, którą Ojciec Niebieski okazuje im dziś za pośrednictwem tej kobiety (posiadającej być może (!) tylko ten jeden talent), żadna przytulana na Nabożeństwie dusza nie zatraci się i nie zginie – jestem tego pewna, bo wierzę w potęgę Miłości. Miłością bowiem można sprawić, że na dziesięć kochanych osób, dziesięć powróci do Boga, by Mu podziękować za życie.
Jeden talent więc nie czyni ciebie kimś gorszym od tych, którzy posiadają pięć darów lud dwa charyzmaty. Nie ma bowiem ludzi zmarnowanych. Każdy jest ważny i bezcenny w oczach Boga. Nie umniejszaj sobie więc, nie zakopuj w ziemi otrzymanego talentu, nie zasłaniaj się obronnie stwierdzeniem, że inni coś mogą i potrafią, ale absolutnie nie ty, gdyż ty jesteś niedouczony, nieobdarzony, oszpecony skąpstwem przeznaczenia. Nie ubliżaj Bogu, który ciebie kocha nad wszystko, co stworzone wokół. Nie rań samooskarżeniami Serca Ojca Niebieskiego, który „tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, abyś nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). Wyjdź z ukrycia. Masz talent, być może jeden, ale masz!, i ten właśnie talent jest ziarnem dobra w twojej zaciśniętej pięści. Rozsiej ziarna osobistym zaangażowaniem, pracą, byciem z ludźmi. Siej i zbieraj owoce własnego codziennego życia, by „wejść do radości swego Pana” (Mt 25,14-30).

Nie ma ludzi zmarnowanych. Jesteś kroplą wody – kroplą Życia.

LAMPY

„Podobne będzie królestwo niebieskie do dziesięciu panien, które wzięły swoje lampy i wyszły na spotkanie pana młodego. Pięć z nich było nierozsądnych, a pięć roztropnych. Nierozsądne wzięły lampy, ale nie wzięły z sobą oliwy. Roztropne zaś razem z lampami zabrały również oliwę w swoich naczyniach. Gdy się pan młody opóźniał, senność ogarnęła wszystkie i posnęły. Lecz o północy rozległo się wołanie: „Oto pan młody idzie, wyjdźcie mu na spotkanie!” Wtedy powstały wszystkie owe panny i opatrzyły swe lampy. A nierozsądne rzekły do roztropnych: „Użyczcie nam swojej oliwy, bo nasze lampy gasną”. Odpowiedziały roztropne: „Mogłoby i nam, i wam nie wystarczyć. Idźcie raczej do sprzedających i kupcie sobie.” Gdy one szły kupić, nadszedł pan młody. Te, które były gotowe, weszły z nim na ucztę weselną, i drzwi zamknięto. Nadchodzą w końcu pozostałe panny, prosząc: „Panie, panie, otwórz nam!” Lecz on odpowiedział: „Zaprawdę powiadam wam, nie znam was”. Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny.”
(Mt 25,1-13)
Ilekroć spotykam się z mądrością przytoczonego fragmentu Ewangelii według świętego Mateusza, tylekroć przylegam nierozerwalnie ciałem i duszą do opisu Królestwa Niebieskiego – do lamp i oliwy. Przestroga: „Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny”, stanowiąca puentę owego opisu, jest jedynie oczywistym podsumowaniem doznania, które w niezwykle rzeczywisty sposób wzbudza we mnie przedstawiony obraz, dotykając umysłu i serca każdym zapisanym wyrazem czy zaznaczonym w tekście znakiem interpunkcyjnym. Przytoczona przez Jezusa przypowieść jest dla mnie treścią niezwykle ważną – osobistym listem Boga zaadresowanym bezpośrednio do odbiorcy, wyznaniem Miłości i równocześnie zaproszeniem do wspólnego, szczęśliwego przeżywania z Nim owej Miłości. To akt zaręczyn i jednocześnie zapowiedź pięknego związku a także wspaniałego Życia.
Myślę, że właśnie z tego też powodu Chrystus przedstawia Ojca Niebieskiego jako pana młodego. Obecność bowiem głównego bohatera, kojarząca się z sakramentem małżeństwa – przymierzem z Bogiem i owocem Miłości, jest również uosobieniem wesela, a więc radości, suto zastawionych stołów, uginających się pod ciężarem najsmaczniejszego jadła i najlepszego wina, gości, grono których tworzą nasi najbliżsi (przyjaciele oraz rodzina), muzyki, tańców i zabaw, beztroski, świeżości, nadziei,… po prostu wszystkiego, co odzwierciedla ludzie marzenia o doskonałości upragnionego szczęścia.
Każde dziecko Boże – każdy z nas otrzymuje owe osobiste zaproszenie od Stwórcy do Królestwa Niebieskiego. W słowie przypowieści dostrzegam akt zaręczyn, w którym to Pan młody pada na kolana przed człowiekiem, uniża się i kruszy w pokorze, wyznając Swą Miłość poprzez „oddanie Syna swego Jednorodzonego, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16), zaglądając ufnie w ludzkie źrenice i czekając cierpliwie na odpowiedź: TAK lub NIE.
Czy odwzajemnimy to cudowne, najpotężniejsze, najwspanialsze uczucie Miłości? Czy przyjmiemy zaproszenie do Królestwa Niebieskiego, przyjmując z Panem młodym sakrament małżeństwa, będący symbolem przymierza bycia z Bogiem i dla Niego na dobre i na złe? Czy podejmiemy to wyzwanie porywające ludzką duszę w ramiona Miłości? Czy będziemy zdolni oddać się ufnie Panu Bogu, jak szczerze zakochana panna młoda?...
Każdy z nas otrzymuje lampę – pierścionek zaręczynowy i symbol Miłości. Teraz wszystko zależy od człowieka. Pan młody wyznał swoją Miłość w akcie Męki Pańskiej. Wsunął nam na palec pierścionek zaręczynowy, symbolizujący Jego bezgraniczne oddanie i stanowiący zaproszenie do Królestwa Niebieskiego. Teraz wrócił do Swego Domu, by uroczyście przygotować się na spotkanie z nami w dniu szczególnym, w dniu zaślubin, w którym to staniemy wspólnie twarzą w twarz, oko w oko, by w przymierzu wyznanej Miłości dokonało się ludzkie przeznaczenie – powołanie człowieka do świętości.
Czy wówczas powiemy TAK, by stać się z Bogiem nierozerwaną całością – jednym ciałem, jak mąż i żona, i by tym samym wejść szczęśliwie do Królestwa Niebieskiego w weselu i radości?
Oliwa jest dla mnie symbolem ludzkiego zaangażowania. To sok tłoczony przez człowieka z jego myśli, mowy, uczynków, modlitwy, umiejętności codziennego życia prowadzonego według Bożej woli. To żmudny, mozolny proces przygotowywania się do dnia zaślubin z Panem młodym.
Która panna młoda nie marzy o tym, aby być piękną i wyjątkową, aby wyglądać dostojnie, królewsko, olśniewająco i bajkowo?...
Niestety świat produkuje coraz większe, przerażająco obfitsze grono nieroztropnych panien – ludzi w ogóle nie dbających o osobiste szczęście, które może człowiekowi dać tylko prawdziwa, bezgranicznie okazywana i bezinteresownie odczuwana Miłość. Pycha rozkrzewia w duszach niebezpieczne pnącza pasożytniczego narcyzmu oraz wiary we własną doskonałość i wszechmoc, pnącza, które w konsekwencji wżerają się w ciało i duszę, zabijając je ostrzem bezwzględnej nienawiści. Ludzie biegają w amoku chorej ambicji, osobistej wygody, pragnienia posiadania luksusowego gniazda, w amoku okrutnej rywalizacji. Gromadzą bogactwa doczesnego świata. Zabiegają o zaszczyty i majątki. Pędzą na oślep do realizacji i osiągnięcia ambicją wyznaczonych celów w przekonaniu, że mają czas w posiadaniu i władzy gospodarowania oraz planowania. Szastają tym czasem na lewo i prawo w bezmyślny, arogancki sposób. Trwonią mijające bezpowrotnie minuty oraz godziny, wierząc, że są wszechmocni i potężni, nieśmiertelni i niezastąpieni. A,… w godzinie śmierci szukają rozpaczliwie pocieszenia, panicznie rozglądając się za oliwą, którą mogliby rozpalić trzymaną w dłoniach lampę, by światłem zbawienia odsłonić stopom drogę prowadzącą do Królestwa Niebieskiego.
Lampa i oliwa – to zwroty przykuwające moją uwagę i czujność. Lampa i oliwa…
Człowiek nie ma czasu na życie doczesne. Zegar skutecznie, skrupulatnie odcina jak wstążkę drogę ludzkiej wędrówki, której celem jest Królestwo Niebieskie. Wskazówki kruszą opuszkami delikatnego cykania paciorki minut…
Tyle jeszcze trzeba zrobić. Makijaż, piękna, nieskazitelnie biała suknia, fryzura, czystość i perfumy rozświetlonej miłością duszy… A czas płynie. Zanim się obejrzymy, ciszę spłoszy pukanie do drzwi, za którymi właśnie już stoi Pan młody.
Jakie to ważne, by zawsze przy sobie mieć oliwę, by w godzinie ciemności – śmierci móc rozpalić lampę i by w mocnym lub słabszym strumieniu światła ludzkiej świętości móc ujrzeć nadchodzącego Boga. Wówczas właśnie Pan młody weźmie roztropną pannę pod rękę, otworzy przed nią drzwi Królestwa Niebieskiego i wprowadzi ją w życie wieczne, zapewniając szczęście w radości i weselu.
Nieustannie tłoczę sok z owoców własnych myśli, mowy, uczynków, modlitwy – w ogóle z owoców codziennego życia. Mam kosz oliwek soczystych, ale i zwiędniętych, wysuszonych i pomarszczonych futerałem martwej skórki zwiniętej wokół twardej pestki. Nie z każdego owocu jestem w stanie wycisnąć kroplę soku. Mam kosz oliwek. Tłoczę sok. Gromadzę oliwę. Pracuję nad sobą wytrwale, ale i bardzo często nieudolnie. Nie wiem, czy zasób oliwy, który posiadam w naczyniu – w sercu, jest wystarczającym uczuciem miłości wobec Miłości Pana młodego.
Tyle jeszcze trzeba zrobić. Czas płynie nieubłagalnie szybko i bezpowrotnie. Może za chwilę usłyszę pukanie do drzwi Pana młodego?...

Oto moja lampa i oliwa – moje ciało i dusza.

MOWA

„Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. (…) Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choć najmniejszych, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim. A kto je wypełnia i uczy wypełniać, ten będzie wielki w królestwie niebieskim. Bo powiadam wam: Jeśli wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszów, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. (…) Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. a, co nadto jest, od Złego pochodzi.” 
(Mt 5,17-37)
Kimże jest człowiek?... Czyż nie słowem, które wychodzi z ciała, zapisując się nieustannie na kartach codzienności poprzez uczucia, myśli, podejmowane decyzje, gesty i działanie, relacje międzyludzkie? Czyż nie słowem, przez które pragnie przemówić Bóg? Czyż w związku z tym nie winniśmy być posłuszni Panu poprzez zawierzenie Ojcu Wszechmogącemu ciała i duszy oraz całego naszego życia w akcie ufności, opieczętowanym wyznaniem: „… nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie!” (Łk 22,42)? Kimże jest człowiek?...
Coraz częściej spotykam ludzi zachłannych na Pana Boga, pragnących Pana Boga, ale niestety na własnych warunkach. Coraz częściej zderzam się z pragnieniem przeżywania Obecności Ojca Wszechmogącego w codziennym życiu w sposób namacalny, zmysłowy, kolorowy, utwierdzający w wierze przy kaskadach fajerwerków rozświetlających Niebo. Coraz częściej ocieram się o tych, którzy pragną naśladować Jezusa w Jego darach i czynach owocujących cudem. Tak wielu biega od miejsca do miejsca z pragnieniem odnalezienia Jego śladów stóp. Tak wielu zaczyna wierzyć, iż wszelkiego rodzaju teorie i zdarzenia, poznane i przyswojone, dopełnione charyzmatyczną obudową eksponującą dziejące się wokół cuda, czyni ich lepszymi, jak również daje prawo do oceniania innych poprzez wyuczone i wykształcone doświadczenie, które zdobywa się to tu,… to tam… A, przecież (jak zaznacza Sam Jezus Chrystus) mamy być „solą ziemi” poprzez posiadanie „sprawiedliwości większej od uczonych w Piśmie i faryzeuszów”.
Mam za sobą seminaria duchowe, dni skupienia, rekolekcje, fora charyzmatyczne, Msze Święte z modlitwą o uwolnienie i uzdrowienie. Nie uważam jednak, że owe doświadczenia czynią mnie lepszą w wierze od tych, których spotykam w codziennym życiu na ulicy a którzy wydawać by się mogli mniejszymi. Bardzo dużo uczę się od cichych i pokornych, tych (zdawałoby się) nic nie wiedzących i niewiele potrafiących, tych jeszcze nie rozkochanych dobrze (?) w Panu Bogu. Często dostrzegam w nich wyraźną Obecność Ojcowskiej Miłości. Są dla mnie „światłem na świeczniku świecącym wszystkim” (Mt 5,15), chociaż niekiedy sami nie zdają sobie z tego sprawy z tytułu posiadanej skromności i potrzeby nieustannego pracowania nad sobą w celu wzrastania oraz w celu zaspokajania pragnienia podobania się Panu Bogu z każdym dniem coraz bardziej. Jakimż pięknym pouczeniem świętości jest życie Marianny Popiełuszko – matki ks. Jerzego. Jakimż wspaniałym wzorem człowieka jest owa prosta, skromna kobieta, która niejednokrotnie zachwyciła i zawstydziła niejednego biskupa, ucząc go pokory i posłuszeństwa wobec Boga, miłości i ufności, oddania i wiary (Milena Kindziuk „Matka świętego. Poruszające świadectwo Marianny Popiełuszko.”)
Wyznacznikiem owej sprawiedliwości, którą winniśmy posiadać większą niż uczeni w Piśmie i faryzeusze, jest (w moim skromnym odczuciu) otwartość ludzkiego serca na Bożą Miłość i Miłosierdzie, na Mądrość i Odwagę, na Naukę i Prawo. To zaufanie wobec Ojca Niebieskiego, zdolność oddania Mu się bez wahania, negocjacji i reszty – po prostu CAŁKOWICIE w myśl wyznania: „… nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie!” (Łk 22,42). To czas, który jesteśmy w stanie poświęcić kosztem wygód i komfortów codziennego, zapracowanego życia na spotkanie z Bogiem i na szczerą z Nim rozmowę (!, a nie monolog). To miłość i sposób patrzenia na drugiego człowieka oczami Jezusa z zachowaniem szacunku i wrażliwości, dojrzałości i delikatności jaką okazuje się bezradnemu dziecku. To również odwaga, jaką winniśmy okazać w akcie obrony Ojca oraz Matki Bożej, w obronie Prawdy i Życia poprzez stanowcze wypowiadanie: „Tak jako tak; Nie jako nie”.
Uważam, że sprawiedliwości nie można się nauczyć. W moim odczuciu jest to łaska i dar, które każdy człowiek może otrzymać od Boga w akcie całkowitego zawierzenia się Panu i to bez względu na wykształcenie czy szczebelki duchowych doznań, odczuwanych podczas rekolekcji czy innych form bycia przy Ojcu Niebieskim, a ze względu na życie w Nim i dla Niego. Oczywiście uczenie się i poznawanie lub doświadczanie Prawdy jest ważne. Najważniejsze jednak – myślę – jest oddanie się Bogu w całości, ponieważ nie zakorzeni się Miłość i nie zaowocuje w sercu szczelnie zamkniętym na działanie Jezusa Chrystusa.
Dziś przeraża mnie brak ostrożności, o której tak pięknie i mądrze pisze św. Jan od Krzyża, zaznaczając, iż jedynymi cnotami absolutnie niemożliwymi do podrobienia przez złego ducha są: pokora i posłuszeństwo. Wszystko inne jest w zasięgu jego zdolności. Zły może uzależnić człowieka od świateł, od spoczynków w „Duchu Świętym”, charyzmatów… Może nas zniewolić owymi darami niepochodzącymi w rzeczywistości od Boga, by zakorzenić w sercu pychę, rozkrzewić ją, rozbuchać i by nią zabić, pozbawiając prawa do Królestwa Niebieskiego.
Dziś przeraża mnie ta ludzka elastyczność dopasowywania się do sytuacji, ta inteligentna umiejętność usprawiedliwiania pewnych faktów czy decyzji. Dziś przeraża mnie to, że pod sztandarem charyzmatów, licznych pacierzy czy mistrzowsko recytowanych nowenn podąża się za duchem świata współczesnego tu i teraz a nie za Duchem Świętym w Imię Jezusa Chrystusa. Przeraża mnie to i boli…
Często zatrzymuję się w biegu codzienności i zastanawiam się:
Gdyby Jezus Chrystus każdego z nas wezwał na poufną rozmowę w cztery oczy i powiedział w wielkiej tajemnicy: „Jesteś człowiekiem wyjątkowym. Wybrałem cię. Będziesz siedział po Mojej prawicy w gronie świętych, ale będziesz tu i teraz nikim w oczach ludzi, będziesz cierpiał, będziesz samotny i poniżony, bo nie będziesz się absolutnie niczym wyjątkowym wyróżniał. O tym, że jesteś człowiekiem przeze Mnie wybranym, będziesz wiedział tylko ty i Ja.”,
Iluż zostałoby przy wspólnocie Kościelnej przy Panu Bogu, wiernie Mu służąc w milczeniu i pokorze?...
Nie jest to Droga łatwa, lekka i przyjemna, pełna zaszczytów i pochwał ze strony współbraci. To wyzwanie. To szlak na szczyt potężnej góry świętości, do której każde Boże dziecko jest powołane. Wspinaczka jest wysiłkiem, ogromnym wysiłkiem ciężkiej, bezwzględnej niekiedy pracy nad samym sobą, polegającej na pogodzeniu oczekiwań Ojca Niebieskiego z codziennymi obowiązkami życia doczesnego, które człowiek (tak uważam) winien wykonywać zgodnie z wolą Pana a nie zgodnie z osobistym poglądem czy zamiarem.
„Jesteś człowiekiem wyjątkowym. Wybrałem cię. Będziesz siedział po Mojej prawicy w gronie świętych, ale…”
Odejdziesz, czy ufnie wtulisz się w ramiona Jezusa, by cię poprowadził według woli Boga Ojca Wszechmogącego?
Ja zostaję przy Nim, w Nim i dla Niego.

Daj Boże wytrwałości, siły, cierpliwości, pokory, odwagi, wiary, bo bez Ciebie nic nie zdołam by „nie moja, lecz Twoja wola się stała”.

CISZA

Kocham ten czas, w którym do mieszkania wkrada się samotność, bo w jej towarzystwie zawsze pojawia się głęboko milcząca i pełna zadumy cisza.
Mąż wyjechał do pracy, syn wyruszył do szkoły, półmrok rozrzedzającej się powoli nocy zalewa ulice, wycinając czernią kontury drzew i krzewów, a latarnie drogowe kapią bladymi smugami światła na mokre od deszczu chodniki, okna źrenicą zroszonych szyb wydają się wszystko bacznie obserwować i pochłaniać…
Zostałam tylko ja i cisza. Aromat świeżo parzonej kawy, kanarki śpiące w klatkach i przypominające pierzaste kuleczki poprzyklejane do drewnianych drążków, chowające w skrzydłach śniące jeszcze główki, odgłos włączonych kaloryferów próbujących oswoić chłód kolorowej jesieni szeleszczącej liśćmi, rozrzucanymi tanecznie w przestrzeni przez rozkapryszony wiatr, i… On – Bóg – zawsze obecny i właśnie w tym momencie budzącego się dnia najmocniej i najżywiej wyczuwalny, dlatego kocham ten czas. Jestem wówczas z Nim sam na sam – tylko we dwoje. Nikt i nic wokół nie ma znaczenia. Nikt i nic nie istnieje po prostu. Zanurzam się w Jego ognistej, słodkiej, bo pełnej Miłości Obecności. Wtulam się w Jego ramiona i milczę, delektując się kawą i wsłuchując się w szept Ojcowskiego, aksamitnego głosu, w rytm Miłosiernego Serca, kojący wszystkie rozkołatane, ludzkie zmysły, w delikatny i przyjemny świst Jego spokojnego oddechu, otulający mnie poczuciem bezpieczeństwa i szczęścia oraz wyciszający wszelkie niepokoje, zmartwienia, lęki, dręczenia doczesnej, bezwzględnej codzienności… Tylko Bóg i ja – nie ma nic cudowniejszego i piękniejszego nad to wyczuwalne ciałem, jak i duszą spotkanie. Tylko Bóg i ja – we dwoje.
Zastygam w ciszy. Zatrzymuję się w bezruchu, niemal w bezdechu. Napełniam ciało i duszę słodyczą Obecności Boga. Nie mówię kompletnie nic. Nie myślę. Wyłączam się mimowolnie, całkowicie i ufnie oddając się Jemu. To jest silniejsze od mojej woli. Wtulam się w Boga niczym motyl w poczwarkę, by móc wyjść na świat, rozprostować skrzydła będąc mocniejszą, silniejszą, lepszą i spokojniejszą, a tym samym bardziej wrażliwą na pokorę i posłuszeństwo. Zastygam w Ojcowskich ramionach mimowolnie, jakby pod opuszkami Jego wyczuwalnej Obecności ciało i dusza otwierały się na Miłość i Dobro niczym pąk kwiatu, który świtem ufnie i zachłannie a w milczeniu rozchyla szeroko i bezwstydnie płatki swej pachnącej tarczy, by pochłonąć ciepło płonącego słońca. To jest silniejsze ode mnie – człowieka. To jest jak odruch bezwarunkowy, który się dzieje, staje aktem Miłości, bo wypływa automatycznie, w niekontrolowany sposób z mechanizmu – z instynktu ŻYCIA.
Nie umiem tego nawet wytłumaczyć.
Wszędzie, gdziekolwiek bym była, zawsze zastygam w ciszy, zanurzając się całą sobą w Bogu i… milczę. Nawet szmerem najwstydliwszych myśli, które są niemal niewyczuwalne, nie zdradzam swojej obecności. Zastygam w bezruchu i niemal w bezdechu, jakbym nie chciała spłoszyć ciszy. W wymiarze jej stanu mam jedynie tę szczególnie piękną możliwość zanurzyć się ciałem i duszą w Bogu. To niewyobrażalnie cudowne spotkanie, którego w żaden sposób nie jestem zdolna opisać.
Spacer…
Opuszczam dom mamy, zatrzaskując za sobą furtkę. Wolnym, bezdźwięcznym krokiem idę przed siebie otoczona kołnierzem bujnego lasu, coraz mocniej zawężającego granice wsi. Mijam dom państwa Wierzbickich, którzy już nie żyją. Pamiętam gospodarza – szczupłego, dość wysokiego mężczyznę z teczką… Przechodzi obok krokiem wspomnienia. Błogosławię mu, wzdychając do Boga w intencji „wiecznego odpoczynku”. Zaraz za nim pojawia się inna postać z przeszłości – pan Jakubowski z żoną. On żwawym, sprężystym krokiem podąża za kilkoma owcami, które tupotem przeganiają w przestrzeń echo, a ona idzie za nim z wdziękiem i delikatnością kroków, chowając głowę w słomianym kapeluszu… drobniutka i szczupła niczym brzozowa gałązka. Mijam ich z serdecznym rozrzewnieniem, błogosławiąc i wzdychając do Boga w intencji „wiecznego odpoczynku”. Zatrzymuję się na chwilę przy domu pani Ciaś… Kiedyś nad wstążką jezdni, płynącej asfaltem między trawiastymi brzegami, był most liściastych drzew, splatających się bujnymi koronami. Dziś wycięto szpaler dostojnej straży, niszcząc łuk splecionych, liściastych gałęzi… Wszystko staje się smutniejsze. Świat się starzeje, ludzie usychają jak kwiaty ścinane jesiennym sierpem wieczornego chłodu.
Wpatruję się w szklane źrenice okien opuszczonego domu, za którym mieszka pani Marzenka… Błogosławię jej – kochającej, samotnej matce, która cierpliwie czeka na przyjazd synów. Niech jej Maryja pomaga we wszystkich, nawet najdrobniejszych obowiązkach. Niech obie pochylają się nad misami i garczkami, krzątając się przy przygotowaniu posiłków, niech wspólnie wieszają na sznurach świeżością pachnące pranie, śpiewając pieśni na chwałę Pana, niech szydełkują wspólnie, wspominając stare, dobre czasy…
Dalej znajduje się pustostan. Mijam ten opuszczony, niezamieszkały dom, błogosławiąc zmarłemu już małżeństwu, wzdychając do Boga w intencji „wiecznego odpoczynku”, po czym idę dalej anonsowana szczekaniem psów. Przechodzę obok domu pani Krysi, która może właśnie teraz czyta zapis moich wspomnień, siedząc przed oknem ozdobionym drobną firaneczką, może właśnie wzrokiem rozmarzenia spogląda na mnie, idącą przed siebie wolnym krokiem przyjemnego spaceru... Na podwórku widzę jej męża – Jana, który niczym święty Józef pochyla się nad pracą ambitnego, zawsze czymś zajętego gospodarza. Pan Bóg mu błogosławi, czując radość z powodu jego skromności i pracowitości. Każde dzieło jego rąk namaszcza życiem, dzięki czemu mały, drewniany domek przypomina azyl spokoju i szczęścia. Niechże ich Pan strzeże i rozpromienia Oblicze Swe nad nimi, napełniając ich dusze pokojem.
Wchodzę do lasu… Szum roztańczonych radością gałęzi porywa ciało i duszę, otulając mnie aromatem wilgotnego mchu, żywicy, igliwia, ściółki, próchniejącej kory… Wokół samotność i cisza… Znowu bez opamiętania i wahania wtulam się ufnie w Boga, milcząc i odcinając się od świata – tylko Ojciec Wszechmogący i ja niczym okruch istnienia w Jego potężnych, masywnych, bezpiecznych, miłosiernych ramionach. Nikt i nic się nie liczy…
Dzień się już obudził. Uniosłam wzrok, przesuwając spojrzenie z klawiatury komputera na okna, i zauważyłam pochmurne źrenice wpatrującej się we mnie przestrzeni. Czas przejąć obowiązki, by godnie ten dzień zapisać na kartach wspomnień. Kawę już wypiłam. Stanem pokoju i nieskazitelnego szczęścia napełniłam duszę. Cisza powoli gaśnie, płoszona ulicznym zgiełkiem. Kanarki czyszczą piórka, szczotkując dziobkami skrzydła.

Błogosław Panie wszystkich, których dziś spotkam na drodze codziennego życia, o których pomyślę, których przywołam w pamięci, i tych, którzy o mnie wspomną, o których otrę się w jakikolwiek mniej lub bardziej znaczący sposób. Błogosław Boże każdą czynność, stan, myśl, słowo wypowiadane przez usta, gest, wszystko, cokolwiek stanie się dziełem mojej osoby. Spraw, by jak najczęściej otulała mnie cisza – sakrament modlitwy, bo tylko wówczas jestem w Tobie i dla Ciebie bez cienia wątpienia.