Życie moje… wędrówka przez nieznane, powrót do Domu
Ojca, bo z takim marzeniem i zamiarem otwieram oczy każdego ranka, unosząc
powieki i spoglądając słońcu w źrenice.
W wirze codziennych obowiązków zatrzymuję się na
kilkanaście sekund lub minut,… niekiedy może dłużej?, i odpływam, unoszę się
duszą w przestrzeń, w której spotykam się z Panem twarzą w twarz, by zamienić
kilka słów, porozmawiać, poradzić się, wyżalić, wspomnieć o osobach bliskich
sercu i potrzebujących wsparcia, pokrzepienia.
Zastygam w bezruchu i wpatruję się w okno. Wigilijne
przygotowania stygną na blacie stołu. Myślę o serdecznym koledze, który spędza
ten wyjątkowy czas w szpitalu, o jego rodzinie… Mój Boże – wzdycham sama do
siebie, zatracając świadomość stanu, jaki jest mi dane przeżywać – dobrze by
było, żebyś dał im odczuć Swoją obecność w tym dniu bardzo wyraźnie. Nie
zostawiaj ich w świątecznym nastroju, a ogarnij Ojcowskim ramieniem i mocno
wtul w serce…
To przecież wyjątkowy czas. Najciężej jest na pewno
chorym i samotnym.
Wigilia dla dwudziestu osób. Wspaniała kolacja i
czuwanie, wspólne kolędowanie… Czuję dreszcz radości w sercu, która łaskocze
duszę muskaniem motylich skrzydeł roztańczonych szaleństwem dzieciństwa i
wspomnień. Przygotowuję farsz na pierogi. Nie czuję zmęczenia. Mam wrażenie, że
Sama brzemienna Maryja stoi obok, czuwając nad przygotowaniami wigilijnej
kolacji, krzątając się po kuchni, wycierając dłonie o fartuch i nucąc pod nosem
radosne pioseneczki adresowane do oczekiwanego, umiłowanego dziecka, które od
czasu do czasu pieści dotykiem rozgrzanych miłością dłoni przykładanych do brzucha
krągłego jak bochen chleba.
Może to szaleństwo, ale czułam żywą, aktywną
obecność Matki Bożej. Unosiłam się w radości i lekkości nad ziemią niczym mgła
nie dotykająca szorstkiego oblicza ziemi.
Nie wysłałam życzeń pani Ewuni. Może później, jak
tylko przygotuję pierogi i ogarnę trochę w kuchni, usiądę przy komputerze i
napiszę do niej chociaż kilka zdań, ale… trudno wyrazić słowami to, co
chciałabym wyprosić dla niej u Pana Boga. Znowu więc zastygam w bezruchu na
chwilę, powierzając ją Ojcu Wszechmogącemu, nie ma bowiem nic piękniejszego,
bardziej potrzebnego i cenniejszego jak Jego Miłość.
Później pomyślałam o tacie…
Mój Boże, ileż mądrości zawiera Twoje ostrzeżenie,
nawołujące człowieka do czuwania. Dziś nie da się cofnąć czasu. Dziś
niemożliwym jest poskładanie skorup stłuczonego, glinianego dzbana w zgrabną,
jednolitą całość przydatnego w kuchni naczynia… Zmarnowany czas jest jak
ścięte, niedojrzałe żyto, którego kłos nie został jeszcze obsadzony koralami
mlecznego ziarna, pachnącego rumianym, ciepłym chlebem. Oczywiście zawsze można
na to miejsce spróbować zasiać chociażby głóg , ale smak będzie mimo wszystko
inny, lekko gorzki a niekiedy nie do przełknięcia z powodu goryczy wspomnień…
Zbaw go Panie i błogosław mu w każdej chwili życia,
by dostąpił Królestwa Niebieskiego.
Makowce w piekarniku rumienią się i pachną skórką
drożdżowego ciasta, przez które przebijają się nutki miodowej słodyczy i aromat
bakalii. Jaka szkoda, że nie ma z nami wujka Czesia. To byłyby święta!...
Dziękuję Ci Panie Boże za tę perełkę miłości w naszej rodzinie.
Ilość pierożków rozsypuje się obficie i dorodnie na
lnianych ściereczkach, porozkładanych na blacie stołu. Czuję radość w sercu…
Wsie polskie pewnie drzemią pod puchatą kołdrą śniegu, a księżyc rozrzuca
srebrne iskry brokatu. Przechodzę drogą wzdłuż linii, zza której wyrastają domy
sąsiadów mojej mamy. Okna błyszczą blaskiem świateł. Mam wrażenie, że czuć
żywiczny zapach choinkowego igliwia. Widzę mojego zmarłego dziadka, który
zawsze stał w oknie otoczony wianuszkiem wnucząt i wypatrywał pierwszej
gwiazdki na niebie, jako zaproszenia do wigilijnego stołu. Po kolacji i
kolędowaniu na dwa głosy szliśmy gwarnie do Kościoła na Pasterkę,
przedrzeźniani skrzypieniem mrozu, który rozkładał pod naszymi stopami chodniki
diamentowych iskier… Jakież to były piękne święta…
Ciągle jestem w drodze.
Bożonarodzeniowy czas minął, zaszedł za horyzont
wspomnień jak uśpione zachodem słońce, a ja ciągle w podróży.
Szukam Ciebie Panie. Wypatruję Ciebie z tęsknotą i
czuję w każdej drobinie mojego codziennego wędrowania szlakiem minut, godzin,
miesięcy czy lat. Idę wytrwale przed siebie, zmierzając mozolnie do celu.
Rozglądam się uważnie. Szukam Ciebie w drobnych sytuacjach życia, w ludziach,
których mijam, spotykam, poznaję, którym zaglądam w oczy, dopatrując się w ich
źrenicach Twojego spojrzenia. Szukam Ciebie pod parasolami drzew, pod którymi
zwykłeś się odcinać od świata skupiony na modlitwie. Szukam Ciebie w zaciszu
wszelkiego stworzenia, bo właśnie ustronne miejsca wybierałeś na rozmowę z
Ojcem. Szukam Ciebie milczącego, wolnym krokiem przemierzającego ścieżki,
rozłożone pod ludzkimi stopami siecią różnorodnych kierunków przeznaczenia.
Byłeś cichy i zamyślony, jakby nieobecny. Podążałeś w tłumie, ale niemal
niezauważalny, bo z powodu wrodzonej pokory i posłuszeństwa wobec Boga niewidoczny
dla hałaśliwego, przekupnego tłumu, zakleszczonego w straganowych zębach na
placu targowym. Zostawiałeś ślady stóp na złotych piaskach pustyni, które wiatr
całował i połykał…
Trzeba wyjść z wrzeszczącego i rechoczącego tłumu,
zostawić za plecami świat błyskotek i sukcesów, porażek i upadków, stanąć w
namiocie rozłożystych koron drzew, stanąć w „nic nieznaczącej” kaplicy lub
zapomnianym kościółku, ukołysać rozkołatane znojem i trudem serce, wsłuchać się
w ciszę, by móc być z Tobą, by porozmawiać z Tobą, by usłyszeć Twój głos, by
zobaczyć Twój łagodny, kojący ból uśmiech i poczuć delikatność Twoich palców,
odgarniających rozwiane włosy ze zmartwionego, pomarszczonego troską czoła przy
słowach zapewnienia: „Jestem”.
Potrzebuję teraz ciszy, namiotu i samotności, bo…
tęsknię za Tobą Panie…
W mieszkaniu nikogo nie ma – mąż z synem pojechali
do sklepu na zakupy. Kanarek jedynie koncertuje, ukryty w półmroku pokoju wypełnionego
wieczorem. Słucham ciszy… Jest taka błoga i delikatna, płochliwa i subtelna…
Teraz mogę być z Tobą mój Panie twarzą w twarz, oko w oko. Widzę Twoje czarne,
aksamitne źrenice iskrzące taflą życia. Wpatrują się we mnie cierpliwie, jakby
czekały na szept mojej duszy. Teraz mogę powierzyć i zawierzyć Ci wszystkich i
wszystko – właśnie w tym momencie milczenia, w tej jakże niemej a wymownej
chwili spotkania. Nie potrzebuję ornamentów, spektakularnych metod,
widowiskowych gestów – tylko Ty i ja w namiocie spotkania. Usta zrastają się w
milczeniu, myśli gasną, serce zasypia a dusza kwitnie… Tylko Ty i ja mój Panie.
Tylko Ty i ja…
Jutro znowu zacznę Ciebie szukać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz