środa, 31 stycznia 2018

MIŁOSIERNY SAMARYTANIN


„Pewien człowiek schodził z Jeruzalem do Jerycha i wpadł w ręce zabójców. Ci nie tylko go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy go na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, wędrując, również przyszedł na to miejsce. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: „Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał”. Kto z tych trzech okazał się według ciebie bliźnim tego, który wpadł w ręce zabójców?”
(Łk 10,30-37)
Życie człowieka jest jak droga z Jeruzalem do Jerycha – od momentu narodzenia schodzimy szlakiem przemijania w kierunku gasnącego dnia skarłowaciałej od ciężaru płomienia świecy naszego ludzkiego pobytu na ziemi. Niektórzy idą ostrożnie i znacznie wolniej niż współtowarzysze wędrówki doczesności, którym czas zdaje się płynąć znacznie szybciej i znacznie bardziej niepostrzeżenie. Niektórzy pędzą na oślep, nie zwracając uwagi na nikogo i na nic, jakby prąd codziennej przyjemności unosił ich na powierzchni błędnego przekonania, że u podnóża wyprawy mijającego życia czeka początek czegoś wspaniałego, bo płynącego mlekiem i miodem ludzkich oczekiwań spełnianych przez szczodry los. Niektórzy też – mimo wszystko – potrafią się zatrzymać, by z pozycji osobistych doświadczeń, jak z lotu ptaka, spojrzeć na panoramę przeszłości i teraźniejszości z nadzieją na przyszłość.
Tak rzadko stać nas na dukat osobistego czasu, by spojrzeć mijanej osobie w oczy, porozmawiać, wysłuchać jej, by poznać ją poprzez lekturę historii, przedstawianej szczerą wypowiedzią czy zwierzeniem. Przechodzimy zazwyczaj obojętni i oziębli. Ciskamy w mijaną na ulicy osobę wzrokiem pogardy lub wyraźnej niechęci, dezaprobaty. Przelotne spojrzenie daje nam już prawo do oceniania i osądzania, wznoszonych jedynie na fundamentach pierwszego wrażenia. Budujemy w sercu dystans, obwarowując się murem szorstkości, wierząc w niezakłamanie posiadanej intuicji, dzięki której mamy tzw. „nosa do ludzi”.
Schodzimy z Jeruzalem do Jerycha…
Spotkałam małego chłopca, leżącego przy drodze. Widziałam jego głębokie, krwawiące cierpieniem rany ciała i duszy. Drżał ze strachu, schowany pod kocem, ukrywający się przed oprawcą, przerażony i osamotniony, okradziony z imienia, przeklęty przez ojca i ochrzczony wulgaryzmami, odarty z godności i obnażony szyderstwem ludzkiego okrucieństwa, sączącego się jadem z martwych, bo niewspółczujących serc. Bał się wyjść z ukrycia i… nadal się boi. Nie ma nic i nie ma nikogo. Dźwiga w sobie przekonanie, że jest niepotrzebny, zbyteczny, że jest toksyczną przyczyną wszelkich nieszczęść, że jest uosobieniem zła. Życie sprawia mu przeokropny ból.
Pochylam się nad nim, obmywając jego rany oliwą modlitwy i winem nadziei pokładanej w Bogu. Tak bardzo mi przykro, tak potwornie mi żal… Wsadzam go w swoje serce i każdego dnia zawożę do gospody Pana. Wręczam Bogu dwa denary własnej ofiary (niewielkiej) i proszę, by się nim zajął, a gdy będzie trzeba, spłacę dług mierzony wartością uzyskanej łaski, wyproszonej korzyści.
Módlmy się, proszę, za uzdrowienie duchowe tego chłopca, który nadal przeraźliwie krzykiem rozpaczy woła o pomoc. Podarujmy Gospodarzowi dwa denary pacierza w jego intencji. Bardzo proszę.
Spotykam piękną dziewczynę smutną i poranioną. Nie poznała smaku beztroskiego dzieciństwa. Karmiona strachem i trudami, jakie powinien dźwigać na prężnych barkach dorosły człowiek, nie potrafi uwolnić się z sideł przeszłości, zakleszczonych na jej nogach i wbitych metalowymi zębami w krwawiące boleśnie kostki – sideł obowiązku wypełniania roli ojca i matki wobec własnego rodzeństwa. Widzę ją wciśniętą w pancerz krzaczastych gałęzi, szeleszczących liśćmi, za którymi się ukrywa, bo nie ma odwagi wyjść na spotkanie, bo nie ma zaufania do ludzi, bo boi się rozczarowania i cierpienia jakie mogliby jej zadać przygodnie spotykani wędrowcy/
Pochylam się nad nią, obmywając jej rany oliwą modlitwy i winem nadziei pokładanej w Bogu, a ona wyciąga do mnie dłoń, w której trzyma kromkę chleba, by się podzielić – choć sama ma tylko tyle, a ona pochyla się nade mną i serdecznością opatruje moje poranienia, prosząc Pana o ich zabliźnienie. Wsadzam ją w moje serce i każdego dnia zawożę do gospody…
Módlmy się, proszę, za uzdrowienie tej dziewczyny, by uwolnić ją od koszmarnych wspomnień, by uskrzydlić jej duszę odwagą, aby mogła wydobyć się z cienia. Podarujmy Gospodarzowi dwa denary pacierza w jej intencji. Bardzo proszę.
Spotykam młodą kobietę dławiącą się bólem odrzucenia przez matkę, okradzioną z miłości, skazaną na samotność i odartą z poczucia własnej wartości. Widzę w niej małą dziewczynkę w warkoczach z rękoma wzniesionymi w górę i skierowanymi w stronę przechodniów, z rękoma żebrzącymi o akceptację i ciepło serc… - tak bardzo pragnie wtulić się w kochające ramiona, tak bardzo pragnie poczuć spokój bezpieczeństwa, tak przeraźliwie boi się samotności.
Pochylam się nad nią, obmywając jej rany oliwą modlitwy i winem nadziei pokładanej w Bogu, a ona wtula się we mnie i przyjacielską wiernością obcałowuje moje poranienia, wypraszając u Pana dla mnie łaskę uzdrowienia.
Módlmy się, proszę, za uzdrowienie tej kobiety, by ugasić pragnienie miłości jej serca i by wrócić jej poczucie wartości. Podarujmy Gospodarzowi dwa denary pacierzy w jej intencji. Bardzo proszę.
Tak wielu mijamy ludzi. Tak wielu oceniamy powierzchownie jak książkę, do której się nie zagląda z powodu zniszczonych czy nieefektownie wykonanych okładek. Tak wielu odrzucamy z powodu ich pochodzenia czy doświadczeń, wykształcenia czy innych, banalnych i nic nie znaczących rzeczy, na które spoglądamy z wyostrzoną ostrożnością, pobudzając w swoich sercach wstręt i pogardę. Tak wielu potrafimy nazwać, ochrzcić obraźliwym określeniem, wyrywając z ich dusz to, co piękne i co miłe Bogu, a wyrwane brutalnie przez ludzką okrutność sprawiające Ojcu Niebieskiemu ból.
Czy jest w tobie Miłosierny Samarytanin? Czy potrafisz go w sobie odnaleźć i zachęcić do współpracy?
Schodzisz z Jeruzalem do Jerycha. Idziesz szlakiem przemijania, przemierzając własne życie w wyznaczonym przeznaczeniem kierunku. Busola i drogowskazy Bożych Przykazań wskazują ci drogę. Przypadkiem mijasz pewnego człowieka, który wpadł w ręce zabójców, który został odarty z szat godności, poraniony i zdeptany, przeklęty i okradziony z miłości, który cierpi i leży na pół umarły… Czy zobaczysz go i miniesz? Czy raczej zatrzymasz się, pochylisz nad nim, obmyjesz jego rany oliwą modlitwy i winem nadziei pokładanej w Bogu? Czy wsadzisz go do swojego serca, by każdego dnia choć dwoma dukatami pacierza opłacić mu pobyt w gospodzie uzdrowienia ciała oraz duszy?
Módlmy się za cierpiące dzieci, które nie zaznają w codziennym życiu miłości, które karmione są strachem, nienawiścią, pogardą, odrzuceniem i poczuciem bezwartościowości, którym odbierane jest prawo do wspomnień beztroskiego, szczęśliwego dzieciństwa, które są przeklinane i które są okradane z imion, przysługujących im z tytułu chrztu a zastępowanych wulgarnymi wyzwiskami.
One nigdy nie dorastają. Wegetują w codzienności i dławią się wstrętem do samych siebie lub strachem, paraliżującym w nich Boże piękno stworzenia. One często błądzą po omacku i w więzieniu dorosłego ciała, uderzają pięściami w ściany osobistej niewoli, rozpaczliwie błagając, by ktoś wreszcie zaświecił światło, przeganiając ciemność wciąż obecnej, koszmarnej przeszłości, by ktoś uchylił drzwi lub okna dla wstążeczki świeżego powietrza. One płaczą, dławiąc się goryczą. Obolałymi rączkami uderzają w ściany lochu, którym jest „dojrzałość”. Wołają błagalnym, przeraźliwym krzykiem, żebrząc o pomoc… Niekiedy bezsilne i zmęczone płaczem usypiają, niezauważalne i powolnie umierające. Osuwają się na zimną posadzkę samotności i konają w bólu poranień.
Módlmy się za dzieci i te jeszcze dorastające, jak i te uwięzione w dorosłym ciele. Nie wyrażajmy zgody na ich eutanazję. Dziecko bez miłości umiera, jest niczym kiełkujące nasionko, które (niekochane!) nie potrafi z pękającej łupiny dojrzewania wypuścić listków dłoni, łodygi kręgosłupa moralności i wrażliwości, kwiatu radosnej i szczęśliwej twarzy zwróconej w stronę słońca – w stronę Pana, które gaśnie niczym płomień ukrytego w ziemi talentu. Każdego dnia (chociaż przez dwa tygodnie) dwoma denarami pacierza złóżmy ofiarę Gospodarzowi, by oliwą modlitwy i winem nadziei pokładanej w Bogu wyprosić u Ojca Niebieskiego łaskę uzdrowienia. Zaangażowaniem w modlitwę zaświećmy cierpiącym, skrzywdzonym czy krzywdzonym dzieciom światło nadziei, przegońmy demoniczną ciemność i koszmary przeszłości, uśnieżmy ból, oswójmy strach, pochylmy się nad przerażonym chłopcem lub szlochającą dziewczynką, dłonią odgarnijmy włosy z ich czoła, błogosławiąc pocałunkiem serdeczności na dobranoc i spoglądając z miłością do bliźniego spójrzmy w ich oczy, szepcząc zapewnienie: już dobrze, już dobrze… nie jesteś sama… nie jesteś sam…
Pan Jezus prosi nas, byśmy przyprowadzali do Niego dzieci i pozwalali im przychodzić, by wtulały się w ramiona Ojca Niebieskiego (Mk 10,13-16).
Módlmy się więc za dzieci, ofiarowując każdego dnia dwa denary pacierza Bogu, który może je uzdrowić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz