Bardzo często obserwuję bawiące się w parku lub na
placu zabaw dzieci, wspominając fragmenty własnego dzieciństwa. Z lekkim
uśmiechem przyglądam się małym dziewczynkom, które w mistrzowski sposób
wcielają się w rolę mamy, oraz małych chłopców, starających się odtworzyć
wiarygodny obraz własnych ojców. Dzieci zatracają wówczas kontakt z
rzeczywistością. W zabawę odtwarzanego teatru wtapiają się z tak ogromnym
zaangażowaniem i zdolnością, że wydają się nie dostrzegać otaczającego ich
świata. Nie zwracają uwagi na nikogo i na nic, odgrywając bardzo realnie
poszczególne scenki codziennego życia rodzinnego, rozgrywającego się w czterech
ścianach domu. Mała, kilkuletnia mama tuli w ramionach lalkę, śpiewając jej
kołysanki, a równocześnie karci koleżankę – dziewczynkę w tym samym wieku,
odgrywającą rolę starszej córeczki, a po chwili pretensjonalnie zwraca się z
ostrymi pouczeniami i oskarżeniami w kierunku kilkuletniego męża – ojca obojga
dzieci, wyrzucając mu brak zaangażowania w domowe obowiązki, na co chłopiec,
obsadzony w tej właśnie roli, odpowiada usprawiedliwieniem, uzasadniającym
zmęczenie, jako skutku ciężkiej pracy, z której dopiero co wrócił.
Obserwuję to przedstawienie zabawy w dom z czystym
rozbawieniem i sentymentem. A, kiedy wszystko się kończy, gdy dzieci wracają do
rzeczywistości poprzez podporządkowanie się własnym rodzicom, wtapiam się w tło
osobistych obowiązków i codziennego, dorosłego życia, zastanawiając się często
nad ludźmi, nad naszymi relacjami z Panem Bogiem.
Niekiedy bowiem mam nieodparte wrażenie, że bawimy
się w dom. Wcielamy się w rolę Rodzica. Bawimy się w Pana Boga. Odczytujemy
Jego słowa, interpretujemy Jego naukę, ale… czy zgodnie z wolą Ojca?, czy
zgodnie z Jego Mądrością i zamiarem?, czy raczej według własnego punktu
widzenia?... Staramy się Go poznać i niekiedy nabieramy nawet przekonania, że
znamy Boga bardzo dobrze; a kto wie, czy nie lepiej od Niego Samego?!...
Czasami mam wrażenie (być może mylne?!, gdyż nie posiadam żadnego przygotowania
ani wykształcenia teologicznego), że wyprzedzamy Ojca Niebieskiego w życiu, w
mądrości, w nauczaniu poprzez napominanie innych – tych gorszych od nas, w
rozeznaniu i rozpoznawaniu sytuacji czy w tworzeniu. Podejmujemy decyzje –
często (mam wrażenie) – według tego, co nam się wydaje, a co zaczyna nabierać w
naszym przekonaniu wagi Bożych Słów.
Być może jestem w błędzie?... Obserwuję, czytam,
poznaję po omacku, analizuję i interpretuję, wyławiam i smakuję życie oraz
ludzi w szczypcie soli, którą czerpię z Pisma Świętego zwykłą zdolnością
szarego człowieka, więc… Może jestem w błędzie?...
Krążą w Internecie następujące słowa, podpisane
imieniem papieża Franciszka:
„Nie trzeba wierzyć w Boga, żeby być dobrym
człowiekiem. Nie trzeba w niego wierzyć tak, jak powszechnie rozumiemy jego
postać. Człowiek może być uduchowiony, ale niereligijnie. Nie musisz chodzić do
kościoła i dawać pieniądze. Dla wielu ludzi kościołem może być natura. Wielu
wspaniałych ludzi w historii ludzkości nie wierzyło w Boga. A inni czynili zło
w jego imię…”
Zastanawiam się nad sensem przytoczonego przekazu,
który cieszy się ogromną popularnością wśród internautów. W jaki sposób
stwierdzenie, że „nie trzeba chodzić do kościoła i dawać pieniądze”, należy
odczytywać w kontekście wypowiedzi Samego Pana Jezusa, który wyraźnie zaznacza,
iż „każdy, kto żyje i wierzy w Niego, nie umrze na wieki” (J 11,26)?!... Jak
odnieść powyżej przytoczoną teorię do słów Syna Bożego, wyjaśniającego, że
„to On sam jest chlebem życia i dlatego kto do Niego przychodzi nie będzie
łaknął, a kto w Niego uwierzy nigdy nie będzie pragnąć, że kto spożywa Jego
Ciało i pije Jego Krew, ma życie wieczne, gdyż (to właśnie!) On go wskrzesi w
dniu ostatecznym, ponieważ Ciało Jezusa jest prawdziwym pokarmem, a Krew
Chrystusa jest prawdziwym napojem, więc (jak powtarza Pan) kto spożywa Jego
Ciało i Krew Jego pije, trwa w Nim, a On w człowieku” (J 6,22-59)? Jak odczytać
wypowiedź oznaczoną imieniem papieża Franciszka, skoro to właśnie w Kościele
pojawia się zaszczytna możliwość wypełnienia Słowa Bożego poprzez przystąpienie
do Komunii Świętej?!... W jakim kontekście można odebrać przekaz uświęcający
rolę natury w życiu człowieka?...
Kościół to JEDNO, bo tak, „jak Bóg, Ojciec w Jezusie
a On w Bogu, tak my w Nich (w Bogu i w Synu Bożym) stanowimy jedno, by świat
uwierzył, że Pan posłał Chrystusa” (J 17,20-26). Kościół przecież to nie jakieś
tam banalne miejsce, w którym tylko przelicza się pieniądze. To JEDNO. To
święte miejsce, w którym mamy zaszczyt stanąć twarzą w twarz z Panem Bogiem, w
którym Pan Jezus osobiście „bierze chleb w dłonie kapłana i odmówiwszy
błogosławieństwo, łamie i daje go uczniom (nam), mówiąc: Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje, a następnie bierze kielich
i odmówiwszy dziękczynienie, daje im (nam), mówiąc: Pijcie z niego wszyscy, bo to jest moja Krew Przymierza, która za wielu
będzie wylana na odpuszczenie grzechów” (Mt 26,26-29). To wyjątkowe miejsce
spotkania. To miejsce naszego oczyszczenia. W Kościele mamy bowiem szansę
„życia w Jezusie” poprzez „spożywanie Jego Ciała i poprzez picie Jego Krwi”,
poprzez pokorne i z miłością przyjęte Przymierze, dzięki któremu w Komunii
Świętej odradzamy się na nowo, nie umierając na wieki. Jak zatem interpretować
wyżej przytoczone słowa podpisane imieniem papieża Franciszka? Czyż nie jest to
zabawa w Pana Boga – zabawa w dom? Czyż przytoczone stwierdzenie nie jest
robaczywym ziarnem zasiewającym w sercach ludzi przekonanie, że kościołem może
być natura? Czy nie z powodu wypowiedzianych lub wyrwanych z kontekstu słów opustoszeją
nawy główne lub boczne, w których zasiadać będą jednostki wiernych, samotność i
przerażający chłód nieobecności? Czyż w obliczu owej zachęty dzień święty nie
zacznie być świętowany na łonie natury w towarzystwie bliskich oraz przyjaciół,
znajomych i sąsiadów przy grillowaniu, muzyce, zabawie i beztrosce? Czyż wyszczególniony
zwrot nie umniejsza roli Kościoła i nie zaprzecza nauce Jezusa, wzywającego nas
do uczestniczenia w Eucharystii?...
Jeśli to są autentycznie słowa, wypowiedziane ustami
lub napisane dłonią papieża Franciszka, to jak je powinien traktować szary,
prosty chrześcijanin, jakim chociażby ja jestem?... Nie ukrywam, że osobiście
odbieram powyższy wywód jako przynętę zarzuconą na dusze, które łowi się na
zgubę, a nie na chwałę Pana słodkim zwrotem tego, co letni człowiek chce
usłyszeć, by usprawiedliwić lenistwo i zaniedbanie.
Przepełnia mnie smutek, kiedy wyłapuję
niebezpiecznie elastyczną tolerancję, przeciskającą się do Kościoła szczelinami
błędnego (w moim odczuciu) rozumienia miłosierdzia. Tak wielu wyraża
przekonanie, że należy być miłującym, bezgranicznie kochającym, przyjmującym,
goszczącym, integrującym wszystkich oraz akceptującym wszystko, że prawdziwy chrześcijanin –
dziecko Boże – to ten, który cierpliwie stoi z szeroko rozpostartymi ramionami,
oddając światu – ludziom swe serce na tacy; a czyż to serce nie należy przede
wszystkim do Ojca Niebieskiego, a nie do człowieka? Czyż nie powinno właśnie
tak być?... Nie ma bowiem prawdziwej miłości bliźniego bez Boga, nie ma
mądrości i udzielanej pomocy bez Boga, bo każde działanie, choć w dobrym
zamyśle i intencji, pozbawione Pana i prowadzone poza Nim, przyniesie zgniłe
owoce zła, niszcząc świat i trawiąc spustoszeniem piękne dzieło Stwórcy.
Mam nieodparte wrażenie, że coraz bardziej pochylamy
się nad człowiekiem, stojąc do Boga odwróceni plecami, że błędnie odczytujemy
naukę Jezusa. Mam wrażenie, iż bawimy się w dom, zbyt ambitnie i zbyt realnie
wcielając się w rolę Ojca. Tak bardzo angażujemy się w ludzkie nieszczęścia
(?), tak bardzo pragniemy ulepszać i udoskonalać świat, że w rzeczywistości
więcej niszczymy niż budujemy; bo czy dziecko ma prawo żyć jak Rodzic w pełni
praw dorosłego, dojrzałego życia?
Napominamy się wzajemnie i pouczamy, że obowiązkiem
chrześcijanina jest miłować bliźniego, błogosławić mu, przebaczać i… biernie
stać z boku, bezradnie lub wygodnie przyglądając się niszczycielskiej sile
współczesnego świata?! Zapominamy o tym, że miłosierdzie to również
sprawiedliwość, a sprawiedliwość to miłosierdzie. Zapominamy, że „jeśli
będziemy trwać w nauce Jezusa, będziemy prawdziwie Jego uczniami i poznamy
prawdę, a prawda nas wyzwoli” (J 8,31-32). Traktujemy przykazanie miłości w sposób
wybiórczy i wygodny dla współczesnej propagandy, promującej autorytet wzorowego
obywatela świata. Odcinamy istotne w owym przykazaniu uzupełnienie, nawołujące
nas słowami Jezusa, byśmy się „wzajemnie miłowali”, byśmy miłowali bliźniego
swego jak siebie samego” (Mt
22,34-40). Ludzkie działanie, podyktowane potrzebą serca, zazwyczaj uzasadniamy
przytoczonym przykazaniem, ignorując często niezwykle ważną dla Boga rolę
obecności naszej własnej osoby w relacjach międzyludzkich. Kochamy wszystkich,
zaniedbując siebie samych i spychając na plan podrzędny oraz niewiele lub nic
nieznaczący, a tym samym (wydaje mi się) nieświadomie gardzimy Miłością, jaką
obdarza nas Ojciec Wszechmogący, grzeszymy, nie otwieramy się na tę jakże ważną
Prawdę, nie trwamy wówczas w nauce Jezusa i stajemy się niewolnikami (nie
Boga!, a) człowieka, którego w żaden sposób nie chcemy urazić, dotknąć, obrazić
czy wprowadzić w zakłopotanie. Wybaczamy więc, miłujemy bliźniego zapominając o
sobie, poświęcamy się, błogosławimy i okazujemy swoją świętą (?!) tolerancję w
imię zagłuszenia oskarżeń o dyskryminację czy rasizm. Kłaniamy się w ten sposób
bardziej bliźniemu niż Bogu. Padamy na kolana przed człowiekiem a nie przed
Panem. Podporządkowujemy całe swoje życie bardziej ludziom niż Ojcu
Niebieskiemu. Wyrażamy ową postawą przekonanie, że godnie i na chwałę Pana
wypełniamy chrześcijański obowiązek bycia miłosiernymi; a czy w rzeczywistości
nie stajemy się głupcami? Kochamy bliźniego, wyrażając wobec własnej osoby
pogardę, służymy bliźniemu, ale w ogromie owej miłości, jaką wydaje nam się
odczuwać, nie staramy się w żaden sposób być sprawiedliwymi wobec Boga i siebie
samych. Nie stajemy po stronie Prawdy, nie trwamy w Prawdzie, nie bronimy
Prawdy i nie walczymy o Prawdę. Bezradnie patrzymy na umierające, kruszone
opuszkami ruin Kościoły, na konające wartości chrześcijańskie. Słuchamy
bluźnierstw, którymi obrzucane jest JEDNO, ale udajemy równocześnie, że nie
słyszymy rzucanych lekkością oskarżeń oszczerstw, bo przecież trzeba
przebaczać, modlić się za wrogów, kochać nieprzyjaciół, błogosławić im,
cierpliwie czekając na przebieg wydarzeń w miejscu bezpiecznego obserwatora.
Oczywiście!, prawdą jest, że każde dziecko Boże,
oddane Panu i napełnione Duchem Świętym, rozgrzewającym serce człowieka ogniem
Miłości, kocha nieprzyjaciół swoich i modli się za wrogów, błogosławi innym i
wybacza, ale to też ten!, który potrafi odważnie i rycersko sprzeciwić się złu,
odrzucić zło, wyrażając stanowczo i bezkompromisowo NIE, gdy tego wymaga
sytuacja, będąca zakłamaniem i brakiem szacunku do nas jako dzieci Bożych,
odbierającym nam dobre imię jako dzieciom Bożym, czy będąca aktem wrogości
wobec Trójcy Świętej lub Maryi. Chrześcijanin (takie mam przekonanie) ma
obowiązek być miłosierny jak Ojciec jest miłosierny, ale również sprawiedliwy.
Każde dziecko Boże ma obowiązek trwać w Prawdzie, strzec Prawdy i walczyć w
obronie Prawdy nie! mieczem, ale słowem odwagi, kategorycznie odrzucającym zło
i nie wyrażającym żadnej! zgody na kłamstwo, nie agresją, ale modlitwą i
miłością bliźniego z zachowaniem miłości siebie samego, nie gniewem, ale
przebaczaniem i błogosławieństwem, nie bierną postawą wygodnego obserwatora, a
gorliwością wiary i szczerym oddaniem Panu Bogu a nie człowiekowi, który winien
być na drugim miejscu w życiu, nie! tolerancją i akceptacją zdarzeń, a twórczą
postawą wobec świata, budowanego według nauki Jezusa. My zaś bardzo często wymykamy
się spod płaszcza Rodzicielskiej troski. Zdajemy się rozumieć więcej i lepiej. Wydaje
nam się, że doskonale wiemy, czego od nas oczekuje Bóg. Znamy Jego zamiary i
plany. Okazujemy często hojną wylewność gorącego serca, uzasadniając
bezgraniczne i bezmyślne oddanie człowiekowi następującym fragmentem Ewangelii,
w której Pan prosi: „Pójdźcie błogosławieni do Ojca mojego, weźcie w posiadanie
królestwo, przygotowane dla was od założenia świata! Bo byłem głodny, a
daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a
przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a
odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie. (…) Zaprawdę,
powiadam wam: wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich
najmniejszych, Mnieście uczynili.”(Mt 25,31-40). W obliczu przytoczonego
fragmentu Dobrej Nowiny angażujemy się w pomoc bez Boga i nie w Bogu a poza
Nim, poczym rozglądamy się i widzimy rosnące wokół spustoszenie. Gubi nas często
tolerancja i akceptacja wymagań współczesnego świata, którą odczytujemy jako
oznaki miłosierdzia. Zapominamy bowiem, że „przeciwnik nasz, diabeł, jak lew
ryczący krąży szukając kogo pożreć” (1P 5,8). Angażujemy się bez wahania, bez
zastanowienia, bez trzeźwości i czujności, bez ostrożności, bo przecież trzeba
być miłosiernym. Odrywamy się od rzeczywistości i brniemy na oślep rwącym
nurtem owego pragnienia bycia miłosiernym, ale nie staramy się być człowiekiem sprawiedliwym
a tym samym mądrym.
Często proszę Pana Boga, by móc owocnie wypełnić
Jego Słowo i poddać się pokornie Jego woli, aby wskazał mi „Swoich braci
najmniejszych”.
Kim oni są? Czy to wszyscy ludzie zamieszkujący
czasoprzestrzeń świata? Czy bratem raczej jest dziecko tego samego Ojca
Niebieskiego, który jest w Jezusie, a On jest w Nim (J 14,7-11)? Czy pokrewieństwem
nie jest sakrament chrztu świętego?...
Kim są Twoi bracia najmniejsi Panie?...
Tak bardzo chcemy być miłosierni jak Ojciec nasz
jest miłosierny, że niekiedy wydajemy się wyprzedzać Boga w Jego miłosierdziu, okazując
bliźniemu miłość na własny sposób i odrzucając obowiązek zachowania w relacjach
międzyludzkich sprawiedliwości – mądrego osądu oraz oddzielenia tego, co dobre,
od tego, co złe. Zatracamy często mądrość. Odczytujemy znaki czasu i staramy
się je oswoić według ludzkiej zdolności.
Znowu bawimy się w dom.
Owe błędne rozumienie miłosierdzia i ludzkie
pragnienie wypełnienia się w osobie bycia miłosiernym często wyrabia w nas
lekkość upraszczania codzienności, umniejszania roli chrześcijanina,
usprawiedliwiania grzechu poprzez przesadnie tolerancyjne definiowanie jego
powagi oraz skutków, dostosowywanych do czasów aktualnej doby istnienia. Owe
błędne rozumowanie miłosierdzia sprawia, że czujemy radość, widząc elastyczne
dopasowywanie się kościoła do współczesnych wymogów i oczekiwań, jakby to Pan
Bóg (z tytułu Miłości jaką jest wobec nas i dla nas) miał obowiązek iść z
duchem czasu, zapominając, że to właśnie świat winien rozwijać się z Duchem
Świętym. Stąd – mam wrażenie – biorą się ludzkie zachłanności na uzdrawianie
wszelkich schorzeń ciała czy ducha, na cukrowanie codzienności, na odrzucanie
cierpienia i jakiegokolwiek krzyża, na eliminowanie jakichkolwiek przeszkód w
byciu szczęśliwym tu na ziemi a nie gdzieś… tam, poza granicą grawitacji.
Idziemy przez życie niecierpliwie, w podskokach z różowymi okularami na nosie i
ze śpiewem uwielbienia pobłażliwego, kochającego, bezstresowo wychowującego
własne pociechy Ojca – miłosiernego Ojca, ale… czy sprawiedliwego? Mam
przedziwne przekonanie, że coraz bardziej Boga postrzegamy jako łagodnego,
wiecznie uśmiechniętego, rozbawionego Tatusia, który wszystko jest w stanie
wybaczyć, zapomnieć, pocieszając i nagradzając. Tak często spotykam ludzi
wierzących, postrzegających Ojca Niebieskiego jako właśnie takiego bezwarunkowo
i bezgranicznie miłującego Rodzica, beztrosko i z pełną aprobatą obserwującego samodzielnie
dorastające dzieci. Tak często też spotykam się z wierzącymi (?), którzy (właśnie
z tytułu owej bezgranicznej i bezwarunkowej miłości Rodzicielskiej) stają po
stronie walki o prawo do aborcji, tłumacząc swoją postawę tym, że „przecież Pan
nas kocha, że z powodu owej właśnie miłości dał nam wolną wolę a wraz z nią
prawo do samodzielnego podejmowania wszelkich decyzji”. Zapominamy o piątym przykazaniu:
Nie zabijaj!, pod którym nie ma przecież żadnego przypisu z wyjaśnieniem
okoliczności łagodzących, w obliczu których mamy możliwość zignorować
stanowczość wprowadzonego zakazu. Zapominamy, że dziecko poczęte to nowe życie,
to wola Boga, to Miłość Ojca Niebieskiego. Stajemy po stronie zła i kłamstwa,
usprawiedliwiając samych siebie prawem do podejmowania decyzji w kwestii
własnego ciała. Zapominamy, że tym właśnie prawem decydujemy równocześnie w
kwestii ciała drugiego człowieka, który jest w łonie owej wyzwolonej kobiety,
korzystającej z przywileju wolnej woli.
Czy nie bawimy się w dom? Czyż nie wcielamy się
bezczelnie w rolę Ojca, podejmując decyzję o tym, kto ma prawo żyć a kto musi
umrzeć zanim w ogóle ujrzy blask słońca? Czy mądrze i poprawnie odczytujemy
Słowo Boga Ojca Wszechmogącego wypowiedziane ustami Jezusa a zapisane na
stronach Pisma Świętego? Czy nie nadużywamy ludzkich kompetencji i nie tworzymy
własnych praw ukształtowanych na płaszczyźnie zbyt pobłażliwych i zbyt
tolerancyjnych interpretacji?
Czuję potrzebę zachowania wielkiej ostrożności we
współczesnym świecie. Nie podoba mi się fala lekkości i spontaniczności,
usprawiedliwiania człowieka i wykorzystywania Bożego milczenia jako zgody na
wszystko a przynajmniej na wiele. Coraz większe mam wrażenie, przeradzające się
w przekonanie, że niebezpiecznie zapędzamy się w wybranych rolach matki i ojca,
bawiąc się w dom. Pobłażliwość rozkrzewia się niebezpiecznie, wyrozumiałość staje
się zbyt tolerancyjna i zbyt swobodna, a droga prowadząca do Królestwa
Niebieskiego (?!) staje się coraz szersza i wygodniejsza, przyjemniejsza i
łatwiejsza.
Dokąd zmierzamy?
Coraz większy odczuwam głód Pisma Świętego,
pobudzany potrzebą zachowania czujności i ostrożności. Coraz mocniej i
gorliwiej pogrążam się w modlitwie z prośbą, by poznawanym zapisem Bożego Słowa
przemówił do mnie Sam Jezus Chrystus a nie moja ludzka, pyszna natura jakże
uskrzydlona zdolnością do nadinterpretacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz