poniedziałek, 5 lutego 2018

ZABAWA W DOM


Bardzo często obserwuję bawiące się w parku lub na placu zabaw dzieci, wspominając fragmenty własnego dzieciństwa. Z lekkim uśmiechem przyglądam się małym dziewczynkom, które w mistrzowski sposób wcielają się w rolę mamy, oraz małych chłopców, starających się odtworzyć wiarygodny obraz własnych ojców. Dzieci zatracają wówczas kontakt z rzeczywistością. W zabawę odtwarzanego teatru wtapiają się z tak ogromnym zaangażowaniem i zdolnością, że wydają się nie dostrzegać otaczającego ich świata. Nie zwracają uwagi na nikogo i na nic, odgrywając bardzo realnie poszczególne scenki codziennego życia rodzinnego, rozgrywającego się w czterech ścianach domu. Mała, kilkuletnia mama tuli w ramionach lalkę, śpiewając jej kołysanki, a równocześnie karci koleżankę – dziewczynkę w tym samym wieku, odgrywającą rolę starszej córeczki, a po chwili pretensjonalnie zwraca się z ostrymi pouczeniami i oskarżeniami w kierunku kilkuletniego męża – ojca obojga dzieci, wyrzucając mu brak zaangażowania w domowe obowiązki, na co chłopiec, obsadzony w tej właśnie roli, odpowiada usprawiedliwieniem, uzasadniającym zmęczenie, jako skutku ciężkiej pracy, z której dopiero co wrócił.
Obserwuję to przedstawienie zabawy w dom z czystym rozbawieniem i sentymentem. A, kiedy wszystko się kończy, gdy dzieci wracają do rzeczywistości poprzez podporządkowanie się własnym rodzicom, wtapiam się w tło osobistych obowiązków i codziennego, dorosłego życia, zastanawiając się często nad ludźmi, nad naszymi relacjami z Panem Bogiem.
Niekiedy bowiem mam nieodparte wrażenie, że bawimy się w dom. Wcielamy się w rolę Rodzica. Bawimy się w Pana Boga. Odczytujemy Jego słowa, interpretujemy Jego naukę, ale… czy zgodnie z wolą Ojca?, czy zgodnie z Jego Mądrością i zamiarem?, czy raczej według własnego punktu widzenia?... Staramy się Go poznać i niekiedy nabieramy nawet przekonania, że znamy Boga bardzo dobrze; a kto wie, czy nie lepiej od Niego Samego?!... Czasami mam wrażenie (być może mylne?!, gdyż nie posiadam żadnego przygotowania ani wykształcenia teologicznego), że wyprzedzamy Ojca Niebieskiego w życiu, w mądrości, w nauczaniu poprzez napominanie innych – tych gorszych od nas, w rozeznaniu i rozpoznawaniu sytuacji czy w tworzeniu. Podejmujemy decyzje – często (mam wrażenie) – według tego, co nam się wydaje, a co zaczyna nabierać w naszym przekonaniu wagi Bożych Słów.
Być może jestem w błędzie?... Obserwuję, czytam, poznaję po omacku, analizuję i interpretuję, wyławiam i smakuję życie oraz ludzi w szczypcie soli, którą czerpię z Pisma Świętego zwykłą zdolnością szarego człowieka, więc… Może jestem w błędzie?...
Krążą w Internecie następujące słowa, podpisane imieniem papieża Franciszka:
„Nie trzeba wierzyć w Boga, żeby być dobrym człowiekiem. Nie trzeba w niego wierzyć tak, jak powszechnie rozumiemy jego postać. Człowiek może być uduchowiony, ale niereligijnie. Nie musisz chodzić do kościoła i dawać pieniądze. Dla wielu ludzi kościołem może być natura. Wielu wspaniałych ludzi w historii ludzkości nie wierzyło w Boga. A inni czynili zło w jego imię…”
Zastanawiam się nad sensem przytoczonego przekazu, który cieszy się ogromną popularnością wśród internautów. W jaki sposób stwierdzenie, że „nie trzeba chodzić do kościoła i dawać pieniądze”, należy odczytywać w kontekście wypowiedzi Samego Pana Jezusa, który wyraźnie zaznacza, iż „każdy, kto żyje i wierzy w Niego, nie umrze na wieki” (J 11,26)?!... Jak odnieść powyżej przytoczoną teorię do słów Syna Bożego, wyjaśniającego, że „to On sam jest chlebem życia i dlatego kto do Niego przychodzi nie będzie łaknął, a kto w Niego uwierzy nigdy nie będzie pragnąć, że kto spożywa Jego Ciało i pije Jego Krew, ma życie wieczne, gdyż (to właśnie!) On go wskrzesi w dniu ostatecznym, ponieważ Ciało Jezusa jest prawdziwym pokarmem, a Krew Chrystusa jest prawdziwym napojem, więc (jak powtarza Pan) kto spożywa Jego Ciało i Krew Jego pije, trwa w Nim, a On w człowieku” (J 6,22-59)? Jak odczytać wypowiedź oznaczoną imieniem papieża Franciszka, skoro to właśnie w Kościele pojawia się zaszczytna możliwość wypełnienia Słowa Bożego poprzez przystąpienie do Komunii Świętej?!... W jakim kontekście można odebrać przekaz uświęcający rolę natury w życiu człowieka?...
Kościół to JEDNO, bo tak, „jak Bóg, Ojciec w Jezusie a On w Bogu, tak my w Nich (w Bogu i w Synu Bożym) stanowimy jedno, by świat uwierzył, że Pan posłał Chrystusa” (J 17,20-26). Kościół przecież to nie jakieś tam banalne miejsce, w którym tylko przelicza się pieniądze. To JEDNO. To święte miejsce, w którym mamy zaszczyt stanąć twarzą w twarz z Panem Bogiem, w którym Pan Jezus osobiście „bierze chleb w dłonie kapłana i odmówiwszy błogosławieństwo, łamie i daje go uczniom (nam), mówiąc: Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje, a następnie bierze kielich i odmówiwszy dziękczynienie, daje im (nam), mówiąc: Pijcie z niego wszyscy, bo to jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów” (Mt 26,26-29). To wyjątkowe miejsce spotkania. To miejsce naszego oczyszczenia. W Kościele mamy bowiem szansę „życia w Jezusie” poprzez „spożywanie Jego Ciała i poprzez picie Jego Krwi”, poprzez pokorne i z miłością przyjęte Przymierze, dzięki któremu w Komunii Świętej odradzamy się na nowo, nie umierając na wieki. Jak zatem interpretować wyżej przytoczone słowa podpisane imieniem papieża Franciszka? Czyż nie jest to zabawa w Pana Boga – zabawa w dom? Czyż przytoczone stwierdzenie nie jest robaczywym ziarnem zasiewającym w sercach ludzi przekonanie, że kościołem może być natura? Czy nie z powodu wypowiedzianych lub wyrwanych z kontekstu słów opustoszeją nawy główne lub boczne, w których zasiadać będą jednostki wiernych, samotność i przerażający chłód nieobecności? Czyż w obliczu owej zachęty dzień święty nie zacznie być świętowany na łonie natury w towarzystwie bliskich oraz przyjaciół, znajomych i sąsiadów przy grillowaniu, muzyce, zabawie i beztrosce? Czyż wyszczególniony zwrot nie umniejsza roli Kościoła i nie zaprzecza nauce Jezusa, wzywającego nas do uczestniczenia w Eucharystii?...
Jeśli to są autentycznie słowa, wypowiedziane ustami lub napisane dłonią papieża Franciszka, to jak je powinien traktować szary, prosty chrześcijanin, jakim chociażby ja jestem?... Nie ukrywam, że osobiście odbieram powyższy wywód jako przynętę zarzuconą na dusze, które łowi się na zgubę, a nie na chwałę Pana słodkim zwrotem tego, co letni człowiek chce usłyszeć, by usprawiedliwić lenistwo i zaniedbanie.
Przepełnia mnie smutek, kiedy wyłapuję niebezpiecznie elastyczną tolerancję, przeciskającą się do Kościoła szczelinami błędnego (w moim odczuciu) rozumienia miłosierdzia. Tak wielu wyraża przekonanie, że należy być miłującym, bezgranicznie kochającym, przyjmującym, goszczącym, integrującym wszystkich oraz akceptującym wszystko, że prawdziwy chrześcijanin – dziecko Boże – to ten, który cierpliwie stoi z szeroko rozpostartymi ramionami, oddając światu – ludziom swe serce na tacy; a czyż to serce nie należy przede wszystkim do Ojca Niebieskiego, a nie do człowieka? Czyż nie powinno właśnie tak być?... Nie ma bowiem prawdziwej miłości bliźniego bez Boga, nie ma mądrości i udzielanej pomocy bez Boga, bo każde działanie, choć w dobrym zamyśle i intencji, pozbawione Pana i prowadzone poza Nim, przyniesie zgniłe owoce zła, niszcząc świat i trawiąc spustoszeniem piękne dzieło Stwórcy.
Mam nieodparte wrażenie, że coraz bardziej pochylamy się nad człowiekiem, stojąc do Boga odwróceni plecami, że błędnie odczytujemy naukę Jezusa. Mam wrażenie, iż bawimy się w dom, zbyt ambitnie i zbyt realnie wcielając się w rolę Ojca. Tak bardzo angażujemy się w ludzkie nieszczęścia (?), tak bardzo pragniemy ulepszać i udoskonalać świat, że w rzeczywistości więcej niszczymy niż budujemy; bo czy dziecko ma prawo żyć jak Rodzic w pełni praw dorosłego, dojrzałego życia?
Napominamy się wzajemnie i pouczamy, że obowiązkiem chrześcijanina jest miłować bliźniego, błogosławić mu, przebaczać i… biernie stać z boku, bezradnie lub wygodnie przyglądając się niszczycielskiej sile współczesnego świata?! Zapominamy o tym, że miłosierdzie to również sprawiedliwość, a sprawiedliwość to miłosierdzie. Zapominamy, że „jeśli będziemy trwać w nauce Jezusa, będziemy prawdziwie Jego uczniami i poznamy prawdę, a prawda nas wyzwoli” (J 8,31-32). Traktujemy przykazanie miłości w sposób wybiórczy i wygodny dla współczesnej propagandy, promującej autorytet wzorowego obywatela świata. Odcinamy istotne w owym przykazaniu uzupełnienie, nawołujące nas słowami Jezusa, byśmy się „wzajemnie miłowali”, byśmy miłowali bliźniego swego jak siebie samego” (Mt 22,34-40). Ludzkie działanie, podyktowane potrzebą serca, zazwyczaj uzasadniamy przytoczonym przykazaniem, ignorując często niezwykle ważną dla Boga rolę obecności naszej własnej osoby w relacjach międzyludzkich. Kochamy wszystkich, zaniedbując siebie samych i spychając na plan podrzędny oraz niewiele lub nic nieznaczący, a tym samym (wydaje mi się) nieświadomie gardzimy Miłością, jaką obdarza nas Ojciec Wszechmogący, grzeszymy, nie otwieramy się na tę jakże ważną Prawdę, nie trwamy wówczas w nauce Jezusa i stajemy się niewolnikami (nie Boga!, a) człowieka, którego w żaden sposób nie chcemy urazić, dotknąć, obrazić czy wprowadzić w zakłopotanie. Wybaczamy więc, miłujemy bliźniego zapominając o sobie, poświęcamy się, błogosławimy i okazujemy swoją świętą (?!) tolerancję w imię zagłuszenia oskarżeń o dyskryminację czy rasizm. Kłaniamy się w ten sposób bardziej bliźniemu niż Bogu. Padamy na kolana przed człowiekiem a nie przed Panem. Podporządkowujemy całe swoje życie bardziej ludziom niż Ojcu Niebieskiemu. Wyrażamy ową postawą przekonanie, że godnie i na chwałę Pana wypełniamy chrześcijański obowiązek bycia miłosiernymi; a czy w rzeczywistości nie stajemy się głupcami? Kochamy bliźniego, wyrażając wobec własnej osoby pogardę, służymy bliźniemu, ale w ogromie owej miłości, jaką wydaje nam się odczuwać, nie staramy się w żaden sposób być sprawiedliwymi wobec Boga i siebie samych. Nie stajemy po stronie Prawdy, nie trwamy w Prawdzie, nie bronimy Prawdy i nie walczymy o Prawdę. Bezradnie patrzymy na umierające, kruszone opuszkami ruin Kościoły, na konające wartości chrześcijańskie. Słuchamy bluźnierstw, którymi obrzucane jest JEDNO, ale udajemy równocześnie, że nie słyszymy rzucanych lekkością oskarżeń oszczerstw, bo przecież trzeba przebaczać, modlić się za wrogów, kochać nieprzyjaciół, błogosławić im, cierpliwie czekając na przebieg wydarzeń w miejscu bezpiecznego obserwatora.
Oczywiście!, prawdą jest, że każde dziecko Boże, oddane Panu i napełnione Duchem Świętym, rozgrzewającym serce człowieka ogniem Miłości, kocha nieprzyjaciół swoich i modli się za wrogów, błogosławi innym i wybacza, ale to też ten!, który potrafi odważnie i rycersko sprzeciwić się złu, odrzucić zło, wyrażając stanowczo i bezkompromisowo NIE, gdy tego wymaga sytuacja, będąca zakłamaniem i brakiem szacunku do nas jako dzieci Bożych, odbierającym nam dobre imię jako dzieciom Bożym, czy będąca aktem wrogości wobec Trójcy Świętej lub Maryi. Chrześcijanin (takie mam przekonanie) ma obowiązek być miłosierny jak Ojciec jest miłosierny, ale również sprawiedliwy. Każde dziecko Boże ma obowiązek trwać w Prawdzie, strzec Prawdy i walczyć w obronie Prawdy nie! mieczem, ale słowem odwagi, kategorycznie odrzucającym zło i nie wyrażającym żadnej! zgody na kłamstwo, nie agresją, ale modlitwą i miłością bliźniego z zachowaniem miłości siebie samego, nie gniewem, ale przebaczaniem i błogosławieństwem, nie bierną postawą wygodnego obserwatora, a gorliwością wiary i szczerym oddaniem Panu Bogu a nie człowiekowi, który winien być na drugim miejscu w życiu, nie! tolerancją i akceptacją zdarzeń, a twórczą postawą wobec świata, budowanego według nauki Jezusa. My zaś bardzo często wymykamy się spod płaszcza Rodzicielskiej troski. Zdajemy się rozumieć więcej i lepiej. Wydaje nam się, że doskonale wiemy, czego od nas oczekuje Bóg. Znamy Jego zamiary i plany. Okazujemy często hojną wylewność gorącego serca, uzasadniając bezgraniczne i bezmyślne oddanie człowiekowi następującym fragmentem Ewangelii, w której Pan prosi: „Pójdźcie błogosławieni do Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane dla was od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie. (…) Zaprawdę, powiadam wam: wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili.”(Mt 25,31-40). W obliczu przytoczonego fragmentu Dobrej Nowiny angażujemy się w pomoc bez Boga i nie w Bogu a poza Nim, poczym rozglądamy się i widzimy rosnące wokół spustoszenie. Gubi nas często tolerancja i akceptacja wymagań współczesnego świata, którą odczytujemy jako oznaki miłosierdzia. Zapominamy bowiem, że „przeciwnik nasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć” (1P 5,8). Angażujemy się bez wahania, bez zastanowienia, bez trzeźwości i czujności, bez ostrożności, bo przecież trzeba być miłosiernym. Odrywamy się od rzeczywistości i brniemy na oślep rwącym nurtem owego pragnienia bycia miłosiernym, ale nie staramy się być człowiekiem sprawiedliwym a tym samym mądrym.
Często proszę Pana Boga, by móc owocnie wypełnić Jego Słowo i poddać się pokornie Jego woli, aby wskazał mi „Swoich braci najmniejszych”.
Kim oni są? Czy to wszyscy ludzie zamieszkujący czasoprzestrzeń świata? Czy bratem raczej jest dziecko tego samego Ojca Niebieskiego, który jest w Jezusie, a On jest w Nim (J 14,7-11)? Czy pokrewieństwem nie jest sakrament chrztu świętego?...
Kim są Twoi bracia najmniejsi Panie?...
Tak bardzo chcemy być miłosierni jak Ojciec nasz jest miłosierny, że niekiedy wydajemy się wyprzedzać Boga w Jego miłosierdziu, okazując bliźniemu miłość na własny sposób i odrzucając obowiązek zachowania w relacjach międzyludzkich sprawiedliwości – mądrego osądu oraz oddzielenia tego, co dobre, od tego, co złe. Zatracamy często mądrość. Odczytujemy znaki czasu i staramy się je oswoić według ludzkiej zdolności.
Znowu bawimy się w dom.
Owe błędne rozumienie miłosierdzia i ludzkie pragnienie wypełnienia się w osobie bycia miłosiernym często wyrabia w nas lekkość upraszczania codzienności, umniejszania roli chrześcijanina, usprawiedliwiania grzechu poprzez przesadnie tolerancyjne definiowanie jego powagi oraz skutków, dostosowywanych do czasów aktualnej doby istnienia. Owe błędne rozumowanie miłosierdzia sprawia, że czujemy radość, widząc elastyczne dopasowywanie się kościoła do współczesnych wymogów i oczekiwań, jakby to Pan Bóg (z tytułu Miłości jaką jest wobec nas i dla nas) miał obowiązek iść z duchem czasu, zapominając, że to właśnie świat winien rozwijać się z Duchem Świętym. Stąd – mam wrażenie – biorą się ludzkie zachłanności na uzdrawianie wszelkich schorzeń ciała czy ducha, na cukrowanie codzienności, na odrzucanie cierpienia i jakiegokolwiek krzyża, na eliminowanie jakichkolwiek przeszkód w byciu szczęśliwym tu na ziemi a nie gdzieś… tam, poza granicą grawitacji. Idziemy przez życie niecierpliwie, w podskokach z różowymi okularami na nosie i ze śpiewem uwielbienia pobłażliwego, kochającego, bezstresowo wychowującego własne pociechy Ojca – miłosiernego Ojca, ale… czy sprawiedliwego? Mam przedziwne przekonanie, że coraz bardziej Boga postrzegamy jako łagodnego, wiecznie uśmiechniętego, rozbawionego Tatusia, który wszystko jest w stanie wybaczyć, zapomnieć, pocieszając i nagradzając. Tak często spotykam ludzi wierzących, postrzegających Ojca Niebieskiego jako właśnie takiego bezwarunkowo i bezgranicznie miłującego Rodzica, beztrosko i z pełną aprobatą obserwującego samodzielnie dorastające dzieci. Tak często też spotykam się z wierzącymi (?), którzy (właśnie z tytułu owej bezgranicznej i bezwarunkowej miłości Rodzicielskiej) stają po stronie walki o prawo do aborcji, tłumacząc swoją postawę tym, że „przecież Pan nas kocha, że z powodu owej właśnie miłości dał nam wolną wolę a wraz z nią prawo do samodzielnego podejmowania wszelkich decyzji”. Zapominamy o piątym przykazaniu: Nie zabijaj!, pod którym nie ma przecież żadnego przypisu z wyjaśnieniem okoliczności łagodzących, w obliczu których mamy możliwość zignorować stanowczość wprowadzonego zakazu. Zapominamy, że dziecko poczęte to nowe życie, to wola Boga, to Miłość Ojca Niebieskiego. Stajemy po stronie zła i kłamstwa, usprawiedliwiając samych siebie prawem do podejmowania decyzji w kwestii własnego ciała. Zapominamy, że tym właśnie prawem decydujemy równocześnie w kwestii ciała drugiego człowieka, który jest w łonie owej wyzwolonej kobiety, korzystającej z przywileju wolnej woli.
Czy nie bawimy się w dom? Czyż nie wcielamy się bezczelnie w rolę Ojca, podejmując decyzję o tym, kto ma prawo żyć a kto musi umrzeć zanim w ogóle ujrzy blask słońca? Czy mądrze i poprawnie odczytujemy Słowo Boga Ojca Wszechmogącego wypowiedziane ustami Jezusa a zapisane na stronach Pisma Świętego? Czy nie nadużywamy ludzkich kompetencji i nie tworzymy własnych praw ukształtowanych na płaszczyźnie zbyt pobłażliwych i zbyt tolerancyjnych interpretacji?
Czuję potrzebę zachowania wielkiej ostrożności we współczesnym świecie. Nie podoba mi się fala lekkości i spontaniczności, usprawiedliwiania człowieka i wykorzystywania Bożego milczenia jako zgody na wszystko a przynajmniej na wiele. Coraz większe mam wrażenie, przeradzające się w przekonanie, że niebezpiecznie zapędzamy się w wybranych rolach matki i ojca, bawiąc się w dom. Pobłażliwość rozkrzewia się niebezpiecznie, wyrozumiałość staje się zbyt tolerancyjna i zbyt swobodna, a droga prowadząca do Królestwa Niebieskiego (?!) staje się coraz szersza i wygodniejsza, przyjemniejsza i łatwiejsza.
Dokąd zmierzamy?
Coraz większy odczuwam głód Pisma Świętego, pobudzany potrzebą zachowania czujności i ostrożności. Coraz mocniej i gorliwiej pogrążam się w modlitwie z prośbą, by poznawanym zapisem Bożego Słowa przemówił do mnie Sam Jezus Chrystus a nie moja ludzka, pyszna natura jakże uskrzydlona zdolnością do nadinterpretacji.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz