Kocham ten czas, w którym do mieszkania wkrada się
samotność, bo w jej towarzystwie zawsze pojawia się głęboko milcząca i pełna
zadumy cisza.
Mąż wyjechał do pracy, syn wyruszył do szkoły,
półmrok rozrzedzającej się powoli nocy zalewa ulice, wycinając czernią kontury
drzew i krzewów, a latarnie drogowe kapią bladymi smugami światła na mokre od
deszczu chodniki, okna źrenicą zroszonych szyb wydają się wszystko bacznie
obserwować i pochłaniać…
Zostałam tylko ja i cisza. Aromat świeżo parzonej
kawy, kanarki śpiące w klatkach i przypominające pierzaste kuleczki
poprzyklejane do drewnianych drążków, chowające w skrzydłach śniące jeszcze
główki, odgłos włączonych kaloryferów próbujących oswoić chłód kolorowej
jesieni szeleszczącej liśćmi, rozrzucanymi tanecznie w przestrzeni przez
rozkapryszony wiatr, i… On – Bóg – zawsze obecny i właśnie w tym momencie budzącego
się dnia najmocniej i najżywiej wyczuwalny, dlatego kocham ten czas. Jestem
wówczas z Nim sam na sam – tylko we dwoje. Nikt i nic wokół nie ma znaczenia.
Nikt i nic nie istnieje po prostu. Zanurzam się w Jego ognistej, słodkiej, bo
pełnej Miłości Obecności. Wtulam się w Jego ramiona i milczę, delektując się
kawą i wsłuchując się w szept Ojcowskiego, aksamitnego głosu, w rytm
Miłosiernego Serca, kojący wszystkie rozkołatane, ludzkie zmysły, w delikatny i
przyjemny świst Jego spokojnego oddechu, otulający mnie poczuciem
bezpieczeństwa i szczęścia oraz wyciszający wszelkie niepokoje, zmartwienia,
lęki, dręczenia doczesnej, bezwzględnej codzienności… Tylko Bóg i ja – nie ma
nic cudowniejszego i piękniejszego nad to wyczuwalne ciałem, jak i duszą spotkanie.
Tylko Bóg i ja – we dwoje.
Zastygam w ciszy. Zatrzymuję się w bezruchu, niemal
w bezdechu. Napełniam ciało i duszę słodyczą Obecności Boga. Nie mówię
kompletnie nic. Nie myślę. Wyłączam się mimowolnie, całkowicie i ufnie oddając
się Jemu. To jest silniejsze od mojej woli. Wtulam się w Boga niczym motyl w
poczwarkę, by móc wyjść na świat, rozprostować skrzydła będąc mocniejszą,
silniejszą, lepszą i spokojniejszą, a tym samym bardziej wrażliwą na pokorę i
posłuszeństwo. Zastygam w Ojcowskich ramionach mimowolnie, jakby pod opuszkami
Jego wyczuwalnej Obecności ciało i dusza otwierały się na Miłość i Dobro niczym
pąk kwiatu, który świtem ufnie i zachłannie a w milczeniu rozchyla szeroko i
bezwstydnie płatki swej pachnącej tarczy, by pochłonąć ciepło płonącego słońca.
To jest silniejsze ode mnie – człowieka. To jest jak odruch bezwarunkowy, który
się dzieje, staje aktem Miłości, bo wypływa automatycznie, w niekontrolowany
sposób z mechanizmu – z instynktu ŻYCIA.
Nie umiem tego nawet wytłumaczyć.
Wszędzie, gdziekolwiek bym była, zawsze zastygam w
ciszy, zanurzając się całą sobą w Bogu i… milczę. Nawet szmerem
najwstydliwszych myśli, które są niemal niewyczuwalne, nie zdradzam swojej
obecności. Zastygam w bezruchu i niemal w bezdechu, jakbym nie chciała spłoszyć
ciszy. W wymiarze jej stanu mam jedynie tę szczególnie piękną możliwość
zanurzyć się ciałem i duszą w Bogu. To niewyobrażalnie cudowne spotkanie,
którego w żaden sposób nie jestem zdolna opisać.
Spacer…
Opuszczam dom mamy, zatrzaskując za sobą furtkę. Wolnym,
bezdźwięcznym krokiem idę przed siebie otoczona kołnierzem bujnego lasu, coraz
mocniej zawężającego granice wsi. Mijam dom państwa Wierzbickich, którzy już
nie żyją. Pamiętam gospodarza – szczupłego, dość wysokiego mężczyznę z teczką…
Przechodzi obok krokiem wspomnienia. Błogosławię mu, wzdychając do Boga w
intencji „wiecznego odpoczynku”. Zaraz za nim pojawia się inna postać z
przeszłości – pan Jakubowski z żoną. On żwawym, sprężystym krokiem podąża za
kilkoma owcami, które tupotem przeganiają w przestrzeń echo, a ona idzie za nim
z wdziękiem i delikatnością kroków, chowając głowę w słomianym kapeluszu… drobniutka
i szczupła niczym brzozowa gałązka. Mijam ich z serdecznym rozrzewnieniem,
błogosławiąc i wzdychając do Boga w intencji „wiecznego odpoczynku”. Zatrzymuję
się na chwilę przy domu pani Ciaś… Kiedyś nad wstążką jezdni, płynącej asfaltem
między trawiastymi brzegami, był most liściastych drzew, splatających się
bujnymi koronami. Dziś wycięto szpaler dostojnej straży, niszcząc łuk
splecionych, liściastych gałęzi… Wszystko staje się smutniejsze. Świat się
starzeje, ludzie usychają jak kwiaty ścinane jesiennym sierpem wieczornego
chłodu.
Wpatruję się w szklane źrenice okien opuszczonego
domu, za którym mieszka pani Marzenka… Błogosławię jej – kochającej, samotnej
matce, która cierpliwie czeka na przyjazd synów. Niech jej Maryja pomaga we
wszystkich, nawet najdrobniejszych obowiązkach. Niech obie pochylają się nad
misami i garczkami, krzątając się przy przygotowaniu posiłków, niech wspólnie
wieszają na sznurach świeżością pachnące pranie, śpiewając pieśni na chwałę
Pana, niech szydełkują wspólnie, wspominając stare, dobre czasy…
Dalej znajduje się pustostan. Mijam ten opuszczony,
niezamieszkały dom, błogosławiąc zmarłemu już małżeństwu, wzdychając do Boga w
intencji „wiecznego odpoczynku”, po czym idę dalej anonsowana szczekaniem psów.
Przechodzę obok domu pani Krysi, która może właśnie teraz czyta zapis moich
wspomnień, siedząc przed oknem ozdobionym drobną firaneczką, może właśnie
wzrokiem rozmarzenia spogląda na mnie, idącą przed siebie wolnym krokiem
przyjemnego spaceru... Na podwórku widzę jej męża – Jana, który niczym święty
Józef pochyla się nad pracą ambitnego, zawsze czymś zajętego gospodarza. Pan
Bóg mu błogosławi, czując radość z powodu jego skromności i pracowitości. Każde
dzieło jego rąk namaszcza życiem, dzięki czemu mały, drewniany domek przypomina
azyl spokoju i szczęścia. Niechże ich Pan strzeże i rozpromienia Oblicze Swe
nad nimi, napełniając ich dusze pokojem.
Wchodzę do lasu… Szum roztańczonych radością gałęzi
porywa ciało i duszę, otulając mnie aromatem wilgotnego mchu, żywicy, igliwia,
ściółki, próchniejącej kory… Wokół samotność i cisza… Znowu bez opamiętania i
wahania wtulam się ufnie w Boga, milcząc i odcinając się od świata – tylko
Ojciec Wszechmogący i ja niczym okruch istnienia w Jego potężnych, masywnych,
bezpiecznych, miłosiernych ramionach. Nikt i nic się nie liczy…
Dzień się już obudził. Uniosłam wzrok, przesuwając
spojrzenie z klawiatury komputera na okna, i zauważyłam pochmurne źrenice
wpatrującej się we mnie przestrzeni. Czas przejąć obowiązki, by godnie ten
dzień zapisać na kartach wspomnień. Kawę już wypiłam. Stanem pokoju i nieskazitelnego
szczęścia napełniłam duszę. Cisza powoli gaśnie, płoszona ulicznym zgiełkiem. Kanarki
czyszczą piórka, szczotkując dziobkami skrzydła.
Błogosław Panie wszystkich, których dziś spotkam na
drodze codziennego życia, o których pomyślę, których przywołam w pamięci, i
tych, którzy o mnie wspomną, o których otrę się w jakikolwiek mniej lub bardziej
znaczący sposób. Błogosław Boże każdą czynność, stan, myśl, słowo wypowiadane
przez usta, gest, wszystko, cokolwiek stanie się dziełem mojej osoby. Spraw, by
jak najczęściej otulała mnie cisza – sakrament modlitwy, bo tylko wówczas
jestem w Tobie i dla Ciebie bez cienia wątpienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz