poniedziałek, 15 stycznia 2018

CISZA

Kocham ten czas, w którym do mieszkania wkrada się samotność, bo w jej towarzystwie zawsze pojawia się głęboko milcząca i pełna zadumy cisza.
Mąż wyjechał do pracy, syn wyruszył do szkoły, półmrok rozrzedzającej się powoli nocy zalewa ulice, wycinając czernią kontury drzew i krzewów, a latarnie drogowe kapią bladymi smugami światła na mokre od deszczu chodniki, okna źrenicą zroszonych szyb wydają się wszystko bacznie obserwować i pochłaniać…
Zostałam tylko ja i cisza. Aromat świeżo parzonej kawy, kanarki śpiące w klatkach i przypominające pierzaste kuleczki poprzyklejane do drewnianych drążków, chowające w skrzydłach śniące jeszcze główki, odgłos włączonych kaloryferów próbujących oswoić chłód kolorowej jesieni szeleszczącej liśćmi, rozrzucanymi tanecznie w przestrzeni przez rozkapryszony wiatr, i… On – Bóg – zawsze obecny i właśnie w tym momencie budzącego się dnia najmocniej i najżywiej wyczuwalny, dlatego kocham ten czas. Jestem wówczas z Nim sam na sam – tylko we dwoje. Nikt i nic wokół nie ma znaczenia. Nikt i nic nie istnieje po prostu. Zanurzam się w Jego ognistej, słodkiej, bo pełnej Miłości Obecności. Wtulam się w Jego ramiona i milczę, delektując się kawą i wsłuchując się w szept Ojcowskiego, aksamitnego głosu, w rytm Miłosiernego Serca, kojący wszystkie rozkołatane, ludzkie zmysły, w delikatny i przyjemny świst Jego spokojnego oddechu, otulający mnie poczuciem bezpieczeństwa i szczęścia oraz wyciszający wszelkie niepokoje, zmartwienia, lęki, dręczenia doczesnej, bezwzględnej codzienności… Tylko Bóg i ja – nie ma nic cudowniejszego i piękniejszego nad to wyczuwalne ciałem, jak i duszą spotkanie. Tylko Bóg i ja – we dwoje.
Zastygam w ciszy. Zatrzymuję się w bezruchu, niemal w bezdechu. Napełniam ciało i duszę słodyczą Obecności Boga. Nie mówię kompletnie nic. Nie myślę. Wyłączam się mimowolnie, całkowicie i ufnie oddając się Jemu. To jest silniejsze od mojej woli. Wtulam się w Boga niczym motyl w poczwarkę, by móc wyjść na świat, rozprostować skrzydła będąc mocniejszą, silniejszą, lepszą i spokojniejszą, a tym samym bardziej wrażliwą na pokorę i posłuszeństwo. Zastygam w Ojcowskich ramionach mimowolnie, jakby pod opuszkami Jego wyczuwalnej Obecności ciało i dusza otwierały się na Miłość i Dobro niczym pąk kwiatu, który świtem ufnie i zachłannie a w milczeniu rozchyla szeroko i bezwstydnie płatki swej pachnącej tarczy, by pochłonąć ciepło płonącego słońca. To jest silniejsze ode mnie – człowieka. To jest jak odruch bezwarunkowy, który się dzieje, staje aktem Miłości, bo wypływa automatycznie, w niekontrolowany sposób z mechanizmu – z instynktu ŻYCIA.
Nie umiem tego nawet wytłumaczyć.
Wszędzie, gdziekolwiek bym była, zawsze zastygam w ciszy, zanurzając się całą sobą w Bogu i… milczę. Nawet szmerem najwstydliwszych myśli, które są niemal niewyczuwalne, nie zdradzam swojej obecności. Zastygam w bezruchu i niemal w bezdechu, jakbym nie chciała spłoszyć ciszy. W wymiarze jej stanu mam jedynie tę szczególnie piękną możliwość zanurzyć się ciałem i duszą w Bogu. To niewyobrażalnie cudowne spotkanie, którego w żaden sposób nie jestem zdolna opisać.
Spacer…
Opuszczam dom mamy, zatrzaskując za sobą furtkę. Wolnym, bezdźwięcznym krokiem idę przed siebie otoczona kołnierzem bujnego lasu, coraz mocniej zawężającego granice wsi. Mijam dom państwa Wierzbickich, którzy już nie żyją. Pamiętam gospodarza – szczupłego, dość wysokiego mężczyznę z teczką… Przechodzi obok krokiem wspomnienia. Błogosławię mu, wzdychając do Boga w intencji „wiecznego odpoczynku”. Zaraz za nim pojawia się inna postać z przeszłości – pan Jakubowski z żoną. On żwawym, sprężystym krokiem podąża za kilkoma owcami, które tupotem przeganiają w przestrzeń echo, a ona idzie za nim z wdziękiem i delikatnością kroków, chowając głowę w słomianym kapeluszu… drobniutka i szczupła niczym brzozowa gałązka. Mijam ich z serdecznym rozrzewnieniem, błogosławiąc i wzdychając do Boga w intencji „wiecznego odpoczynku”. Zatrzymuję się na chwilę przy domu pani Ciaś… Kiedyś nad wstążką jezdni, płynącej asfaltem między trawiastymi brzegami, był most liściastych drzew, splatających się bujnymi koronami. Dziś wycięto szpaler dostojnej straży, niszcząc łuk splecionych, liściastych gałęzi… Wszystko staje się smutniejsze. Świat się starzeje, ludzie usychają jak kwiaty ścinane jesiennym sierpem wieczornego chłodu.
Wpatruję się w szklane źrenice okien opuszczonego domu, za którym mieszka pani Marzenka… Błogosławię jej – kochającej, samotnej matce, która cierpliwie czeka na przyjazd synów. Niech jej Maryja pomaga we wszystkich, nawet najdrobniejszych obowiązkach. Niech obie pochylają się nad misami i garczkami, krzątając się przy przygotowaniu posiłków, niech wspólnie wieszają na sznurach świeżością pachnące pranie, śpiewając pieśni na chwałę Pana, niech szydełkują wspólnie, wspominając stare, dobre czasy…
Dalej znajduje się pustostan. Mijam ten opuszczony, niezamieszkały dom, błogosławiąc zmarłemu już małżeństwu, wzdychając do Boga w intencji „wiecznego odpoczynku”, po czym idę dalej anonsowana szczekaniem psów. Przechodzę obok domu pani Krysi, która może właśnie teraz czyta zapis moich wspomnień, siedząc przed oknem ozdobionym drobną firaneczką, może właśnie wzrokiem rozmarzenia spogląda na mnie, idącą przed siebie wolnym krokiem przyjemnego spaceru... Na podwórku widzę jej męża – Jana, który niczym święty Józef pochyla się nad pracą ambitnego, zawsze czymś zajętego gospodarza. Pan Bóg mu błogosławi, czując radość z powodu jego skromności i pracowitości. Każde dzieło jego rąk namaszcza życiem, dzięki czemu mały, drewniany domek przypomina azyl spokoju i szczęścia. Niechże ich Pan strzeże i rozpromienia Oblicze Swe nad nimi, napełniając ich dusze pokojem.
Wchodzę do lasu… Szum roztańczonych radością gałęzi porywa ciało i duszę, otulając mnie aromatem wilgotnego mchu, żywicy, igliwia, ściółki, próchniejącej kory… Wokół samotność i cisza… Znowu bez opamiętania i wahania wtulam się ufnie w Boga, milcząc i odcinając się od świata – tylko Ojciec Wszechmogący i ja niczym okruch istnienia w Jego potężnych, masywnych, bezpiecznych, miłosiernych ramionach. Nikt i nic się nie liczy…
Dzień się już obudził. Uniosłam wzrok, przesuwając spojrzenie z klawiatury komputera na okna, i zauważyłam pochmurne źrenice wpatrującej się we mnie przestrzeni. Czas przejąć obowiązki, by godnie ten dzień zapisać na kartach wspomnień. Kawę już wypiłam. Stanem pokoju i nieskazitelnego szczęścia napełniłam duszę. Cisza powoli gaśnie, płoszona ulicznym zgiełkiem. Kanarki czyszczą piórka, szczotkując dziobkami skrzydła.

Błogosław Panie wszystkich, których dziś spotkam na drodze codziennego życia, o których pomyślę, których przywołam w pamięci, i tych, którzy o mnie wspomną, o których otrę się w jakikolwiek mniej lub bardziej znaczący sposób. Błogosław Boże każdą czynność, stan, myśl, słowo wypowiadane przez usta, gest, wszystko, cokolwiek stanie się dziełem mojej osoby. Spraw, by jak najczęściej otulała mnie cisza – sakrament modlitwy, bo tylko wówczas jestem w Tobie i dla Ciebie bez cienia wątpienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz