wtorek, 31 marca 2020

WDZIĘCZNA


„Tak mówi Pan Bóg: „Oto otwieram wasze groby i wydobywam was z grobów, ludu mój, i wiodę was do kraju Izraela, i poznacie, że Ja jestem Pan, gdy wasze groby otworzę i z grobów was wydobędę, ludu mój. Udzielę wam mego ducha, byście ożyli, i powiodę was do kraju waszego, i poznacie, że Ja jestem Pan, to powiedziałem i wykonam.” – mówi Pan Bóg.”
(Ez 37,12-14)

Współczesny świat jest dziś jednym wielkim grobem pełnym trupów – pełnym: tych, którzy umierają w cierpieniu niezdolności oddychania z powodu koronawirusa, którzy umierają w samotności pozbawieni pomocy lekarskiej w wyniku innych śmiertelnych dolegliwości; tych, którzy mają zatwardziałe serca, chrome w odczuwaniu Miłości – Boga; tych, którzy są zabijani w łonach matek na skutek aborcji; tych, którzy są rozmiłowani w Panu, ale uwięzieni w sieci przyziemnych uzależnień, uwarunkowań; tych, którzy poszukują Światła w ciemności jaką jest doczesność… Współczesny świat jest dziś grobem, jednym wielkim grobem. Wszędzie unosi się śmierć. Aromat umierania wypełnia powietrze. Oddychamy śmiercią, widzimy śmierć, doświadczamy śmierci, czujemy jej zapach i smak, który mimowolnie niczym pocałunek osiada na ustach podmuchem wiatru. Zamknięci w mieszkaniach kluczem kwarantanny i obostrzeń narzuconych nam przez pandemię koronawirusa czujemy się pogrzebani żywcem. Zamknięci we własnych domach nie możemy cieszyć się wiosną, nie możemy korzystać z pięknej, słonecznej pogody, nie możemy delektować się towarzyskimi spotkaniami czy kulturowymi wydarzeniami, bo wszystko zostało zatrzymane – wszystko zamarło jakby czas się zatrzymał na zepsutym zegarze wskazówkami utkwionymi w jakąś, losowo wybraną godzinę…
A ja wbrew wszystkim i wszystkiemu czuję wdzięczność. Serce moje bowiem wypełnia pokój i poczucie szczęścia. W owym trudnym, grobowym okresie czuję obecność Boga w moim nędznym życiu, jak nigdy dotąd, odczuwam swego Pana realnie i namacalnie jak wiernie towarzyszącą mi OSOBĘ, od której nieustannie bije ciepło pocieszenia i ukojenia, pokrzepienia i wzmocnienia, oraz światło nadziei. Nie mam w sobie strachu, ani innych negatywnych stanów czy emocji, a jedynie wdzięczność za to przedziwne opanowanie serca. W owej grobowej ciemnicy śmierci ogarniającej i niszczącej świat moje zmysły wydają się funkcjonować w bardziej wyostrzony, wyczulony, wyrazistszy i wymowniejszy, bo nie wzbudzający żadnej wątpliwości sposób, a tęsknota za wolnością uczestniczenia we Mszy Świętej oraz korzystania z sakramentów świętych jest ogromną, niepohamowaną a coraz bardziej wzrastającą tęsknotą za Bogiem, pomagającą mi nie tylko przyjąć i zrozumieć, ale przede wszystkim poznać tajemnicę Eucharystii, łaskę jaką jest możliwość pojednania się z Ojcem Wszechmogącym poprzez spowiedź i pokutę oraz jaką jest zaszczyt płynący z przywileju spożywania Krwi i Ciała Chrystusa – wszystko TO!, co miał człowiek na co dzień i co stało się wyblakłe, płowe, niezauważalne, bo powszednie, a przez ową nabytą szarość i odarte z sacrum, dziś jest dla mnie więcej niż bezcenne, dziś w obliczu rozgrywającej się i nieokiełznanej tragedii wszechogarniającego ludzkość grobu jest po prostu więcej niż wyjątkowe, więcej niż piękne, bo oto właśnie dzięki owej jakże trudnej sytuacji związanej z pandemią koronawirusa wszystko TO stało się dla mnie Światłem, Chlebem i Wodą Życia, bo właśnie dzięki temu, co dziś mnie zniewala, osacza, więzi i zamyka w czterech ścianach domowego więzienia, staję się Samarytanką, która przy studni spotyka Jezusa, dlatego… jestem wdzięczna.
Świadomość śmierci pomaga mi w rachunku sumienia. Budzą się wspomnienia. Wchodzę w głąb siebie, przyglądając się nawet najbanalniejszym, pozornie nic nieznaczącym wydarzeniom czy relacjom i analizuję wszystko, cokolwiek się wówczas we mnie pojawiło czy pojawia, a następnie przepraszam za tę moją nędzną i marną nad wszelkimi marnościami niedoskonałość oraz mizerne staranie się o świętość duszy i ciała, i znowu czuję wdzięczność za Miłość i Miłosierdzie, za to, że Pan Bóg tak pięknie mnie stworzył, że mogłam być córką, siostrą, żoną, matką, przyjaciółką i koleżanką, że było mi dane być pocieszeniem i wsparciem dla innych…
Nadmiar czasu i narzucona przez kwarantannę konieczność przebywania w towarzystwie bliskich na kilkudziesięciu metrach kwadratowych jest dla mnie formą błogosławieństwa. Nareszcie mogę bez żadnych ograniczeń poić się ukochanymi osobami, z którymi mam zaszczyt i przywilej modlić się bez zaszczucia pośpiechu, zawodowych obowiązków, wymogów społecznego zawirowania, spotkań towarzyskich, które nieraz odrywały mnie od Boga, odciągały i narażały na zaniedbanie pobożności. Dziś jestem wolna od doczesnych sieci, wnyk i pułapek. Dziś jestem jakby ponad tym wszystkim, jakby ponad czasem i ponad społeczną strukturą mechanicznego zniewolenia napędzającego ekonomię, gospodarkę, a niszczącego międzyludzkie relacje z Bogiem, oparte na wzajemnej życzliwości, szacunku, empatii, pokorze i cierpliwości. Dziś jestem wolna i szczerze, w pełni skupiona na modlitwie, dzięki czemu dziś słyszę też wyraźniej wolę mego Pana i Stwórcy, dlatego wstawiam się błagalno-dziękczynnie za dusze cierpiące w czyśćcu, za dusze grzeszne i potrzebujące Ojcowskiego Miłosierdzia, nawrócenia i uświęcenia, za ludzi umierających w ogromnym cierpieniu bolesnej śmierci, by mogli zasnąć w ramionach Maryi niczym niemowlęta tulone w ramionach Matki, za triumfalne zwycięstwo pokory, cierpliwości, wiary, miłości i nadziei, a przede wszystkim za Królestwo Niebieskie dla nas wszystkich, i… czuję wdzięczność, bo Pan zorganizował mi i czas i miejsce na bycie z Nim oraz w Nim.
Nie umiem okiełznać odczuwanej w sercu radości. Wdzięczność mnie bowiem przepełnia – wdzięczność za każdą i każdego, za wszystko. Rozmiłowuję się i rozpływam w Miłości, patrząc na wszelkie Boże stworzenie. Podziwiam to, co podarował mi Bóg, i wybucham ogniem szczerej, żywej i namiętnej wdzięczności, nie odczuwając w ogóle strachu przed tym, co na zewnątrz, co mnie może spotkać, czego mogłabym doświadczyć, bo świadomość, iż w Królestwie Niebieskim czeka na mnie jeszcze piękniejsza, jeszcze cudowniejsza hojność Ojcowskiego Serca, koi duszę i rozpieszcza ciało poczuciem bezpieczeństwa, dlatego… przepełnia mnie wdzięczność, której nie jestem w stanie oswoić, ogarnąć, powstrzymać czy utemperować lub dawkować. Mam bowiem wrażenie unoszenia się nad ziemią. Skrzydła wdzięczności unoszą mnie nad wszystkim i pozwalają doświadczyć dotyku Boga. Wyrywają mnie z macek pandemii, przyziemnego grobowca. To tak piękne i niebywale wyjątkowe doznanie, że aż nie potrafię w żaden sposób opisać radosnego szaleństwa napojonej wdzięcznością duszy. Czuję się, jakby Sam Bóg wyprowadzał mnie z grobu, jakby udzielał mi Swego Ducha, ożywiając członki mego ciała i uskrzydlając duszę, jakby prowadził mnie do kraju mego przeznaczenia i szczęścia, jakby odsłaniał przede mną Swoje Oblicze, bym poznała, że On jest Panem.
Chwała Tobie Boże! Chwała Tobie Panie!, że jestem wdzięczna, że wydobywasz mnie z grobu, że wyciągasz mnie spod trupów, że mnie dostrzegłeś pod stertą zwłok, że udzielasz mi Swojego Ducha, że przygotowujesz mnie na śmierć wzmacniając duszę pokojem oraz zgodą na Twoją wolę i że pozwalasz mi zobaczyć Twoje oczy, Twoje usta, które mówią z uśmiechem ukojenia i pokrzepienia: „NIE LĘKAJ SIĘ, oto JESTEM”…



czwartek, 26 marca 2020

CHLEB ŻYCIA


„… Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu. (…) Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie. Powiedziałem wam jednak: Widzieliście Mnie, a przecież nie wierzycie.”
(J 5,32-36)

Nie wierzymy Panie… nie wierzymy… Bagatelizujemy Boga i ignorujemy, chociaż Ten „tak umiłował świat, że Syna Swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16), chociaż On Sam o Sobie mówi, iż „jest Bogiem zazdrosnym, dlatego karzącym występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy Go nienawidzą, a okazującym łaskę aż do tysięcznego pokolenia tym, którzy Go miłują i przestrzegają Jego przykazań” (Wy 20,5-6)… Nie wierzymy Panie mimo owych wyraźnych i bezdyskusyjnych prawd oraz ostrzeżeń. Bagatelizujemy Boga, nadużywając Jego Miłosierdzia i tym samym usprawiedliwiając swoje najbardziej obrzydliwe wykroczenia i czyny – grzechy, nawet!, ciężkie, wymuszając dostosowanie się Ojca Niebieskiego do naszych wymogów, zazwyczaj w żaden sposób nie przestrzegających przykazań, które winniśmy traktować jako bezkompromisową treść codziennego życia, przypominającego w przyziemnej, doczesnej rzeczywistości nieograniczoną swobodę ludzkiej wolności i światopoglądów – pomysłów na sukces, szczęście, samorealizację, na wszystko to, co ze Stwórcą tak naprawdę nie ma nic wspólnego. Z owego rozluźnienia stosunku człowieka wobec Pana i Kreatora wszelkiego stworzenia wyłania się niewierność, egocentryzm i egoizm, hedonizm, tolerancja stanowiąca eutanazję sumienia, ekumenizm wprowadzany w religijność chrześcijańską w sposób zuchwały, bo sprzeniewierzający się Pierwszemu Przykazaniu, czego potwierdzeniem może być chociażby rytuał w Watykanie – w Stolicy Piotrowej ku czci Pachamamy, albo utożsamianie różnych bożków z Bogiem w Trójcy Jedynym, że niby Allah to Ojciec Niebieski czy amazońska Matka Ziemia to (jak wspomniał bezmyślnie o. Remigiusz Recław - jezuita) Matka Boża Maryja…
Dziś zmagamy się z epidemią – z niszczycielską, niepohamowaną, wręcz nieokiełznaną i dziką siłą koronawirusa, który zbiera potężne żniwo śmierci, który triumfuje nad ludzką „wszechmocą” i „mądrością” w przerażających statystykach ofiar okradzionych przez zarazę z życia.
Czyżby to „kara za nasze występki”?!...
Na pewno jest to czas wzywający nas do opamiętania, do rachunku sumienia, do pokuty i nawrócenia oraz do pojednania się z Bogiem.
Obserwuję świat przez okno szczelnie zamkniętego mieszkania i widzę wirującą w tańcu bezwzględną śmierć…
Mam wrażenie, że Pan Jezus wyszedł w pole. Stoi pod parasolem wiosennego słońca. Wzrokiem troskliwego, szanującego Swe powołanie Gospodarza ogarnia złociste łany zbóż z delikatnym uśmiechem na spokojem milczących ustach. Po chwili zadumy i widocznego w rozpromienionych oczach zachwytu wchodzi w rozkołysane wiatrem fale wąsatych kłosów pszenicy. Wolnym krokiem przesuwa się w głąb owych złocistych oceanów. Rękoma dotyka pszenicznej toni. Uważnie rozgląda się wokół, jakby Ojcowskim spojrzeniem pragnął przygarnąć do Serca źdźbła wystrzelonych w niebo zbóż, a następnie obejmuje dłońmi brzemienny kłos… Rozciera pszenicę w rękach. Rozchyla dłonie, dmucha w nie, oddzielając łuski od wykruszonych z kłosów ziaren, i sprawdza dojrzałość zasianego zboża, by podjąć decyzję o terminie rozpoczęcia żniw…
A ludzie mimo wszystko, niczym lud Mojżesza przed posągiem złotego cielca, bawi się i żyje tak, jakby codzienność toczyła się beztroskim, swobodnym torem naturalnie przemijającego czasu (Wy 32,19). A ludzie koncentrują się jedynie na sobie, ale nie na Bogu, który przecież! jako Jedyny daje chleb życia światu…
Śmierć zbiera ogromne żniwo. Ludzie umierają w szpitalach i w domach. Służby wojskowe znajdują zmarłych w samotności, którzy byli mieszkańcami domów spokojnej starości. Śmierć zabiera ze sobą ludzi w różnym wieku. Zaskakuje wszystkich swą zachłannością i bezwzględnością. Kosi ludzi i zgarnia niczym kopy wysuszonego słońcem siana, i mimo owej rozprzestrzeniającej się tragedii my – niewdzięczni i zuchwale oraz bluźnierczo sprzeniewierzający się Bogu – jeszcze wspieramy śmierć zgodą na dokonywanie aborcji w domowym zaciszu, czego potwierdzeniem jest chociażby oficjalnie przedstawiona decyzja rządu brytyjskiego, w której to 24 marca 2020 roku premier Wielkiej Brytanii – Boris Johnson ogłasza tzw. zielone światło dla zabijania nienarodzonych dzieci przez kobiety oraz dziewczęta pragnące pozbyć się odpowiedzialności do podjęcia roli matki dojrzewającego w ich łonie maleństwa…
Toniemy w zgniliźnie okropności oraz obrzydliwości ludzkiej natury. Toniemy w zgniliźnie śmierci. Toniemy w trupach, które mnożymy dodatkowo zabijaniem nienarodzonych, bezbronnych maleństw…
Serce moje pęka w bólu ogromnego rozgoryczenia. Patrzę w źrenice śmierci, obserwując niepokojąco rosnące statystyki, przedstawiające ilość umierających z powodu koronawirusa, i jednocześnie odczuwając świadomość, że właśnie w danym momencie z ofiarami epidemii odchodzi może na skutek aborcji niewinne dzieciątko… Z jednej strony rodzi się we mnie nieodparta potrzeba modlenia się za dusze tych, których zabił i zabija koronawirus, a z drugiej strony pojawia się pragnienie modlitwy w intencji tych, których zabija matka. Duchowym wstawiennictwem za umierającymi ludźmi przechodzę z łóżka do łona. Przesuwam się z łona do łóżka… i Bogu dziękuję za łaskę czasu, który z powodu kwarantanny daje mi możliwość zaangażowania się w modlitwę za jednych i drugich – za ofiary koronawirusa i za ofiary aborcji… Żal mi bowiem każdego. Jedni wszak może nawet nie zdążyli pożegnać się z najbliższymi, pojednać się z ukochanymi czy z Panem Bogiem, a drudzy nie otrzymali nawet szansy na poznanie swych najbliższych, możliwości na spotkanie Boga… Owa świadomość przepełnia mnie żalem i przygnębieniem… Nie odczuwam strachu przed śmiercią. Doświadczam głębokiego, niezmierzonego w nieograniczoności współczucia wobec człowieka umierającego w sposób okropny, bo pozbawiony Boga - sakramentów, oraz wobec człowieka przekraczającego stan zezwierzęcenia swą skłonnością do zabijania własnego, nienarodzonego potomstwa, dlatego w przepełnieniu owej doznawanej goryczy, która mnie dusi i dławi, pogrążam się w modlitwie za ofiary koronawirusa oraz za ofiary aborcji. Nie mogę sobie duchowo poradzić z odczuwanym żalem i bólem cierpiącego z powodu ludzkiej zatwardziałości serc. W owej sytuacji jedynym pocieszeniem jest dla mnie modlitwa – Bóg, który karmi mnie chlebem pocieszenia i ulgi emocjonalnego przeżywania obecnych, osaczających świat śmiercią czasów.
Może taka jest w tym momencie moja rola?... W końcu „przychodzę, Boże, pełnić Twoją wolę” (Ps 40).



wtorek, 24 marca 2020

CODZIENNOŚĆ POD KRZYŻEM


Wielki Post jako okres wyrzeczeń, wstrzemięźliwości w jedzeniu i w piciu, jako czas większego skupienia w modlitwie i w rozważaniu Męki Pańskiej, jako pokuta i jałmużna… chyba nigdy w historii zwykłego, codziennego życia przyziemnego nie był aż tak szlachetnie zrealizowany z uwzględnieniem wszystkich zasad kształtujących chrześcijańską postawę człowieka. Często bowiem ciężko nam dostosować się do wszystkich podjętych przez siebie postanowień. Często bowiem ulegamy pokusom i słabościom, usprawiedliwiając się i rozgrzeszając umiejętnością szybkiego pocieszenia, przesuwającego granicę rozpoczęcia postu na następny dzień.
Dziś koronawirus powalił nas na kolana, zmuszając do Wielkiego Postu. Dziś koronawirus rzucił naszą codzienność pod Krzyż, a nas skazał na przeżywanie poszczególnych stacji Męki Pańskiej wbrew naszej woli, byśmy na własnej skórze mogli odczuć Istotę Ofiary Miłości, na którą żadna z nas i żaden z nas nie zasłużyliśmy, a mimo to którą otrzymaliśmy.
W zwykły, niczym szczególnym nie wyróżniający się dzień stanęliśmy przed szklanym ekranem, by odpocząć, by odreagować po pracy, po szkole, po wirze obowiązków i sprawunków, włączyliśmy przypadkiem wybrany kanał i nagle zderzyliśmy się z informacją o epidemii wywołanej koronawirusem. W tym momencie byliśmy postawieni w miejscu pierwszej stacji Drogi Krzyżowej, w którym znajdował się Jezus skazany na śmierć… Z niedowierzaniem pewnie przełączaliśmy programy, szukając kontrastowej informacji, dementującej wiadomość o wyjątkowym stanie zagrożenia koronawirusem, ale wszystkie kanały telewizyjne skandowały o konieczności zachowania szczególnych środków ostrożności, o konieczności dostosowania się do kwarantanny i do zakazu wychodzenia z domu. Odczuwany strach pewnie staraliśmy się załagodzić jakimś pocieszeniem radiowych wypowiedzi, ale i z głośników tych urządzeń roznosiły się echem zapowiedzi wiszącego w powietrzu zagrożenia. Głos mediów, niczym krzyk tłumu domagającego się ukrzyżowania Jezusa, osaczał nas wiadomościami o śmierci, zaszczuwał nas obawą o własne życie, a my… w huku informacji, żądających ofiary (być może) naszego życia, staliśmy bezradni jak Chrystus i przerażeni, że możemy się stać ofiarami epidemii, wsłuchiwaliśmy się w strachem bijące serce, przypominające odgłos wody, którą to Piłat – nasza niepewność – obmywał swe dłonie, zrzucając ze swego sumienia poczucie odpowiedzialności za los Syna Człowieczego – za nasz los…
Cały czas stoimy na placu, na którym Jezus otrzymał wyrok śmierci. Wszystkie bowiem wiadomości radiowe lub telewizyjne, niczym żądzą krwi skażony tłum, domagający się ukrzyżowania Chrystusa, zaszczuwają nas świadomością śmierci.
Boisz się o siebie, o rodzinę, o bliskich?... Pomyśl więc o uczuciach, które wrzały w sercu Syna Człowieczego skazanego przed obliczem Piłata na śmierć. Spróbuj w sobie poznać Jezusa… Odpowiedz sobie na pytanie: jak się czujesz?,… jak On musiał się czuć?...
Wprowadzona kwarantanna i zakaz wychodzenia z domu w celu zachowania bezpieczeństwa i okiełznania rozprzestrzeniającej się epidemii była i jest dla nas z pewnością koniecznością trudną do adaptacji.
Jak zareagowałeś na ten krzyż obowiązku, odbierającego ci prawo do podejmowania swobodnych decyzji i ograniczającego twoją wolność, bo skazującego cię na przebywanie w martwym punkcie otoczonym ścianami mieszkania? Co odczułeś w chwili urzędowo wprowadzonego zakazu? Czy dostosowałeś się do kwarantanny równie pokornie i odważnie jak Jezus do akceptacji wyroku męczeńskiej śmierci, który w milczeniu i cierpliwości wziął krzyż na Swe ramiona? Czy przestrzegasz zasad obowiązującego zakazu?
Spójrz na Chrystusa i zobacz potęgę oddania oraz zaufania, które Syn Człowieczy ma w Swym Sercu wobec Ojca Niebieskiego, zobacz w postawie Mesjasza akt niebywałego posłuszeństwa, a następnie przyjrzyj się sobie i zwróć uwagę na heroiczną postawę naszego Zbawcy wobec ludzi. Zrób sobie w tym momencie rachunek sumienia. Porównaj siebie – swoją postawę pokory i cierpliwości, posłuszeństwa i oddania oraz zaufania pokładanego w Bogu z Chrystusem, by dzięki poznaniu siebie samego poznać Jezusa, by uświadomić sobie własną zdolność do miłości, do miłości!, a nie tylko do kochania… Czy jesteś gotów wziąć krzyż na własne ramiona? Czy jesteś zdolny pokornie i posłusznie dostosować się do kwarantanny w imię odpowiedzialności (nie tylko za siebie!, ale przede wszystkim) za drugiego człowieka? Czy potrafisz wyrzec się prawa do własnej wygody na rzecz dobra ogółu?
Czyż Jezus nie jest WIELKI?...
Wprowadzona kwarantanna nie jest dla nas stanem koniecznym. Bagatelizujemy więc powagę sytuacji, odsuwając świadomość zagrożenia, które może nas zranić, dotknąć, znokautować, zabić. Nasza niedojrzała postawa jest odsłoną braku wyobraźni. Nasza ignorancja jest obnażeniem egocentryzmu. Nikt bowiem nie jest dla nas autorytetem prócz nas samych dla siebie samych. Nikt nie jest tak mądry i silny, wszechmocny i nieśmiertelny jak ja, bo nikt jak ja nie jest tak idealny i wyjątkowy. Łamiemy więc zakazy i wychodzimy na ulice, jakby wolność nam się należała. Okazujemy państwu i urzędowym wymogom ignorancję oraz pogardę, bo przecież koronawirus nie jest naszym problemem i zmartwieniem, gdyż nie stanowi dla nas żadnego zagrożenia. Egoizm i egocentryzm zniewalający zatwardziałe serca powala człowieczeństwo na kolana – człowieczeństwo upadające pod ciężarem obowiązujących zakazów niczym Jezus, który pod ciężarem krzyża upada po raz pierwszy.
Nie możemy wyjść z domu. Nie możemy udać się w odwiedziny do przyjaciół czy rodziny. Nie możemy skorzystać ze społecznych przywilejów aktywnego i atrakcyjnego życia, rozgrywającego się w przestrzeni barów, restauracji, kawiarni, teatrów, kin i innych instytucji czy placówek publicznych, a przez to nie możemy zaangażować się w relacje międzyludzkie. Zostaliśmy odarci z towarzystwa. Zostaliśmy skazani na samotność, na izolację i wyobcowanie. Nie wolno nam nawet spotkać się z rodzicami, którzy znajdują się w grupie największego ryzyka ze względu na wiek oraz choroby, z jakimi zmagają się od kilku lat każdego dnia. Zostaliśmy więc zmuszeni do tęsknoty za drugim człowiekiem. Zostaliśmy zmuszeni do tęsknoty za bliskimi. Zostaliśmy zmuszeni do wspomnień i refleksji. W obliczu przytłaczającej nas samotności mamy jedynie możliwość przeanalizowania naszych relacji z matką i z ojcem, z rodzeństwem, z przyjaciółmi. W dobie obowiązującej kwarantanny mamy możliwość poznania prawdy. Niczym Jezus, który spotyka Swoją Matkę, stajemy w rzeczywistości, przedstawiającej nam osoby, będące szczerze wiernymi towarzyszami naszej doczesnej tułaczki, osoby, będące do tej pory niezauważalne, a jakże wartościowe i potrzebne.
Może dzięki przytłaczającej nas samotności, niemożliwości bezpośredniego zadbania o bliskich nauczymy się cenić obecność człowieka w naszym codziennym życiu, nauczymy się patrzeć na innych bardziej przez pryzmat ich zalet niż wad, nauczymy się szanować wszystkich jak zwykliśmy szanować samych siebie, nauczymy się miłować, a nie tylko kochać, bo poświęcać, a nie tylko brać?... Może odkryjemy w sobie zdolność do zaangażowania się w życie kogoś, kto właśnie w tym momencie potrzebuje naszego wsparcia? Może zobaczymy w sobie Szymona Cyrenejczyka, pomagającego nieść krzyż Panu Jezusowi? Może będziemy potrafili zaangażować się w wyniszczane epidemią społeczeństwo – w drugiego człowieka jak święta Weronika, która mimo zagrożenia i niebezpiecznej sytuacji podbiega do wycieńczonego cierpieniem Syna Człowieczego i która ociera twarz Chrystusowi, by choć trochę Mu ulżyć w bólu, by chociaż na chwilę Go wesprzeć?...
Obserwując jednak przez okno rozbawione grupy ludzi, korzystających z wiosennych promieni słońca, z wiosennej przyjemności relaksu i beztroskiej zabawy mimo obowiązującej kwarantanny, widzę kolejną obrzydliwość człowieczeństwa, które niczym Jezus upada pod krzyżem trudnej, bo ograniczającej wolność, codzienności po raz drugi
A, kiedy widzę lekceważącą postawę młodzieży wobec istniejącego zagrożenia i wobec wprowadzonego zakazu wychodzenia z domu - młodzieży, która ma świadomość, że może być grupą nosicieli koronawirusa i że może być grupą zarażającą innych, i która mimo owej świadomości nie dba o bezpieczeństwo pozostałych, starszych od siebie, narażonych na śmierć ludzi… czuję rozpacz w sercu i nieopisany, potężnie gorzki żal. Wówczas głosem wszechogarniającej świat ciszy wiatr niczym Jezus pociesza jerozolimskie niewiasty, prosząc, by „nie płakały nad Nim, a płakały raczej nad sobą i swoimi dziećmi”(Łk 23,27-31)… I kiedy widzę dorosłych ludzi, wychodzących na spacer dla zaspokojenia egoistycznej potrzeby wyrwania się z czterech ścian mieszkaniowego więzienia wbrew próśb służb medycznych, nakazujących pozostanie w domowym zaciszu społecznej izolacji dla bezpieczeństwa własnego i dla bezpieczeństwa całej populacji, ponownie słyszę głos Chrystusa, wskazującego nam konieczność wylewania łez nad wychowawczo-edukacyjną porażką człowieczeństwa…
Czyż nie jesteśmy gorsi od zwierząt stadnych? Czyż nie kierujemy się egoistycznie pragnieniem zaspokojenia własnych potrzeb? Czyż nie staliśmy się niewolnikami hedonizmu? Czyż nie zasługujemy na płacz – żałobny płacz nad nami samymi?...
Ludzie umierają masowo w ogromnym cierpieniu. Śmierć dusi zarażonych koronawirusem, zbierając potężnie obfite żniwo, czyniąc ogromne spustoszenia. Cmentarze pękają w szwach od trupów, od wymęczonych bólem zwłok. Służby zdrowia zmuszone są dokonywać selekcji wśród pacjentów, skazując wszystkich ludzi od sześćdziesiątego roku życia na śmierć w męczarniach, w cierpieniu jakie zadaje człowiekowi niezdolność oddychania, a my… w osaczeniu żałoby i konania bawimy się w przyjemnościach wiosennego przebudzenia, a my spacerujemy, depcząc po trupach i nie przejmując się, że właśnie ktoś w tym momencie musi zmierzyć się z bolesnym umieraniem, a my nie przejmujemy się cudzym nieszczęściem, bo my skoncentrowani jesteśmy na sobie i na własnej właśnie towarzyszącej nam chwili doznawania oraz doświadczania przyjemności, a my, jak Jezus pod krzyżem upada po raz trzeci, upadamy znokautowani swoim egoizmem i egocentryzmem, swoją zatwardziałością, swoim zniewoleniem przez hedonizm…
WSTYD!
Obecna sytuacja obnażyła naszą odrażającą nagość ludzkiej brzydoty, zdejmuje z nas maski kurtuazji i elegancji, odsłania w nas oblicze, które coraz mniej przypomina człowieczeństwo. W dobie epidemiologicznego zagrożenia jesteśmy jak tłum agresywnych rąk, wbijających się w człowieka pazurami, oddzierających człowieka z godności i z szacunku, z prawa do dobrej śmierci. Wzbudzamy wstręt naszą brzydotą i paskudztwem egoizmu. Egocentryzmem i hedonizmem powodujemy, że Jezus staje przed nami z szat obnażony, reprezentując wszystkich, których skazaliśmy i skazujemy na okrutną śmierć naszą pychą…
WSTYD!
Owym egoizmem, egocentryzmem, hedonizmem – owymi gwoźdźmi przybijamy do krzyża człowieczeństwo. Bezmyślnie i bezwstydnie stajemy w roli kata tego, co piękne, co wartościowe, co samo w sobie jest gwarancją szczęścia - Boga. Jezus przybity do krzyża ukazuje naszą krwiożerczą zdolność do okrucieństwa wobec samych siebie, wobec drugiego człowieka, a epidemia obnaża w nas niezdolność do wyciągania wniosków z treści historii, niezdolność do zaangażowania się w kogoś innego, do wrażliwości i wyrzeczeń na rzecz ogólnego dobra. W obliczu obecnego zagrożenia epidemiologicznego zdradzamy duchową zgniliznę, duchowe spustoszenie, wywołane odrzuceniem Boga. W dobie kwarantanny człowieczeństwo nie zdało w pełni egzaminu swojej dojrzałości, bo nie potrafi być dojrzałe stworzenie, które sprzeniewierza się swemu Stwórcy, i jak Jezus umiera na krzyżu, tak w nas obumiera przekonanie o ludzkiej wszechmocy…
W pokonanych koronawirusem ludziach widzę kruchość i niemoc. Karawany pełne trumien zwracają me oczy na Chrystusa. W źrenicach śmierci jest Jezus zdjęty z krzyża, dlatego tylko w Nim winniśmy szukać pocieszenia i wsparcia, dlatego w Nim powinniśmy szukać w sobie Szymona z Cyreny i świętej Weroniki, dlatego musimy zwrócić się do Boga w akcie pokuty i pojednania, w akcie błagania i wdzięczności, w akcie miłości, wiary i nadziei…
Człowieczeństwo niczym Jezus złożony w grobie czeka na zmartwychwstanie.
Czy będziemy w stanie stać się Szymonem z Cyreny i świętą Weroniką? Czy będziemy w stanie wiarą, nadzieją i miłością skruszyć zatwardziałe serca, by niczym syn marnotrawny powrócić do Ojca, by wskrzesić człowieczeństwo?
Módlmy się o nawrócenia i uświęcenia dusz oraz ciał. Módlmy się o pojednanie ludzkości z Ojcem Niebieskim. Módlmy się o Święcenie się Imienia Pana naszego i nastanie Królestwa Bożego jak i w Niebie, tak i na ziemi.
Dziś mamy szansę wykorzystać czas Wielkiego Postu w pełni chrześcijańskiego obowiązku wobec Jezusa Chrystusa.



poniedziałek, 23 marca 2020

GODZINA


„Nadchodzi jednak godzina, owszem już jest,, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i w prawdzie, a takich to czcicieli chce mieć Ojciec. Bóg jest duchem; potrzeba więc, by czciciele Jego oddawali Mu cześć w Duchu i prawdzie.”
(J 4,23-24)

Dziś nie mamy innego wyjścia… Pozamykali nam Kościoły zakazem kwarantanny. Zabrali nam Żywego Jezusa w Przenajświętszym Sakramencie i w Eucharystii, zatrzaskując naszego Pana i Boga niczym więźnia w pustych, chłodnych murach świątyń. Uwięzili nam kapłanów, którym nie wolno opuszczać ciszą zmrożonych pokoi, a i nas epidemia koronawirusa zmusiła do niewolniczego przebywania w jednym miejscu, więc… nie mamy innego wyjścia, jak tylko „oddawanie czci Ojcu w Duchu i w prawdzie”…
Błogosławiona to godzina – błogosławiony czas izolacji.
Siedzę w mieszkaniu z rodziną, ale duchem jestem tylko ja!, sama w ciemnym i głuchym miejscu, w którym odgłos upadającej kropli rozrywa echem ciszę na kryształowe drobinki eksplozji wyraźnych dźwięków rozprzestrzeniających się lawiną hałasu, w którym tli się płomień świecy – Miłości, które przypomina ścianami potężnych, masywnych głazów jaskinię, będącą splotem skalistych, zakleszczonych palcami dłoni trzymających mnie w niewoli kamiennego uścisku niczym na łące złapanego motyla… - oto moja pustelnia.
W owym kwarantanną stworzonym ukryciu jestem tylko ja i Bóg. W owym epidemią wyznaczonym schronieniu nie mogę w pełni uczestniczyć w Eucharystii, nie mogę przyjąć Komunii Świętej, nie mogę adorować Chrystusa wpatrywaniem się w Jego oczy – w Przenajświętszy Sakrament, więc tęsknię, a tęskniąc czczę mego Ojca w Duchu i w prawdzie, wtulam się zachłannie w Jego ramiona całą duszą i całym sercem tak mocno, że aż na ciele wydaję się odczuwać dotyk Bożych dłoni, dlatego… nie czuję strachu, lęku, obawy, a jedynie Miłość i Pokój oraz wdzięczność, niepohamowaną w radości wdzięczność.
Dzień wypełniam zwykłymi, domowymi obowiązkami i nieustannie myślę o Bogu, rozmawiam z Nim a źrenicami swej duszy wpatruję się w Niego z całkowitym oddaniem oraz ufnością. Modlę się i znów jestem w mym Ojcu całą sobą. Oglądam wiadomości, gnijące przerażającą statystyką śmierci, zbierającej dziś obfite żniwo ofiar, którym życie odbiera uduszenie pozbawiające człowieka powietrza w potwornie bolesnym uścisku niezdolności oddychania, i… wzdycham do Boga za wszystkimi, których imiona i nazwiska znajdują się na liście przedstawianych liczb zmarłych, i wzdycham do Maryi, prosząc Matkę Najświętszą o dobre ostatnie tchnienie dla chorych, by nie umierali w cierpieniu i by odchodzili z doczesnego świata do wieczności spokojnie oraz bezpiecznie jak z aktywności w sen, jak niemowlę kołysane na nocny odpoczynek w Matczynych ramionach Królowej Nieba i Ziemi...
Oglądam nawet dobranocki z wielką wdzięcznością za wszystkie piękne chwile wspomnień, będące (szczególnie w tym momencie!) żywym powrotem do przeszłości. Widzę wówczas siebie w towarzystwie rodzeństwa. Widzę nas w wianuszku dzieci zgromadzonych przed telewizorem w pidżamach. Widzę wówczas mojego kilkuletniego syna, z którym oglądałam bajki, pochłaniając radośnie jego spontaniczne reakcje na różnorodne sceny przedstawianej na szklanym ekranie historii. Widzę moją pociechę w moich ramionach podczas lektury zakupionych czy wypożyczonych z biblioteki książeczek. Czuję nawet zapach jego włosów i skóry, delikatność jego drobniutkich, małych paluszków, którymi lubił dotykać moich policzków… Widzę wtedy również moje hasania między kopami siana, które okrążałam slalomami w towarzystwie rodzeństwa i kuzynów, mieszkających w sąsiedztwie babci. Słyszę nasze okrzyki radości, sprzeczki, śmiechy… Słyszę jak echo unosi naszą obecność telegramem radości w podniebne przestrzenie… Widzę wówczas moją babcię pochyloną nad drewnianą dzieżą i wyrabiającą ciasto na wypiek chleba. Słyszę trzask ognia w piecu. Czuję zapach chleba, wypełniający całe pomieszczenie domowego zacisza… Czuję też smak truskawek zbieranych na polu, którymi zawsze dzieliliśmy się z chorym dziadkiem, siedzącym w kuchni pod oknem… - to wszystko jest żywe, obecne, namacalne, doświadczane raz jeszcze w nowej odsłonie, bo w odsłonie świadomości i wdzięczności…
Patrzę na mojego męża i widzę w nim człowieka równie bezradnego i małego jak ja, bo potrzebującego Miłości i nie potrafiącego żyć bez Miłości, i czuję stan wewnętrznego rozpalenia, które wzbudził we mnie swym pierwszym spojrzeniem w oczy, swym szczerym i szerokim uśmiechem, swym dotykiem i barwą głosu. Patrzę na mojego syna, który już dziś jest znacznie wyższy ode mnie, silniejszy, mężny, dojrzewający i czuję w swych ramionach jego kruchość noworodka i niemowlęcia, widzę jego pierwsze kroki w biegu, bo nigdy nie umiał chodzić czy spacerować porywany energią do galopu, słyszę jego głos uczący się mówić i wyznawać miłość, pamiętam smak słodyczy, którymi nie potrafił się ze mną nie podzielić… I znów przepełnia mnie radość i wdzięczność, bo uważam się za naprawdę bardzo szczęśliwą kobietę, bo mam świadomość bycia hojnie obdarzoną przez Pana.
Myślę o mojej mamie, o świętej pamięci ojcu, o moim bracie Pawle, Marcinie i jego żonie, o mojej siostrze Ani i jej rodzinie, o moich przyjaciołach i znajomych, o moim kierowniku duchowym, o parafianach wspólnoty i o kapłanie stojącym na jej czele, o moich czytelnikach… I ponownie przepełnia mnie radość i wdzięczność, bo widzę jak wiele dobra i bogactwa otrzymałam od Boga.
Myślę o śmierci… i nie czuję lęku. Wiem bowiem, że Pan Bóg w dniu mojego poczęcia już zapisał datę mojego powrotu do Domu Rodzinnego.
Niech się dzieje wola Twoja Panie.
Nieustannie jednak za co się modlę z całą gorliwością serca i duszy, ciała i umysłu w owej obecnej „godzinie” kwarantanny?,… za nawrócenia i uświęcenia jak największej ilości ludzi – tego pragnę najbardziej. Marzę i chcę spotkać się w Królestwie Niebieskim ze wszystkimi, których było dane mi poznać. Pragnę dodatkowo, by tę łaskę Bożego Miłosierdzia otrzymali również wszyscy ludzie bez wyjątku, bo patrzę na każdego sercem matki i dzięki temu wiem, że Bóg, podobnie jak matka, wszystkie swoje dzieci chciałby mieć przy Sobie, że właśnie to uszczęśliwiłoby Go najbardziej, więc… modlę się jak tylko potrafię najlepiej o każdą i każdego z osobna o uwolnienie i uzdrowienie duszy, o nawrócenie i uświęcenie jednostki. Owa modlitwa i owe pragnienie przepełniają mnie tak bardzo, że w okresie epidemii i kwarantanny żyję tylko tym – błaganiem o pojednanie się grzeszników z Panem Bogiem i o dobrą śmierć oraz Królestwo Niebieskie dla wszystkich, którym śmierć odebrała życie spojrzeniem w oczy lub do których się zbliża niczym czyhający na sposobność złodziej. Pragnę, by owa „godzina” epidemii i kwarantanny okazała się drzewem rodzącym dobre owoce – brzemienną jabłonią, której gałęzie uginają się pod ciężarem purpurowych, soczystych korali błyszczących nieskazitelnością jabłek.
Panie mój i Boże!, rozpal w sercach i duszach Ogień Twojej Miłości oraz Twojego Miłosierdzia. Panie mój i Boże!, rozpal w umysłach i ciałach Ogień Twojej Mądrości. Panie Jezu Chryste!, zanurzam w strumieniach Twojej Przenajdroższej Krwi wszelkie stworzenie, prosząc Ciebie o łaskę uwolnienia od wszystkiego, co złe i Ojcu Wszechmogącemu niemiłe, o łaskę uzdrowienia wszelkich poranień, przez które człowiek jest chromy, ślepy, głuchy i niemy duszą oraz ciałem, o łaskę nawrócenia i łaskę uświęcenia wszystkich dusz oraz ciał. Niech Purpurowe Krople Twojej Przenajdroższej Krwi wypływające z Twoich ran i spływające po pooranej cierpieniem skórze Twego Ciała deszczem orzeźwienia rozpalają nas Światłem Bożej Miłości i Bożego Miłosierdzia oraz Bożej Mądrości, napełniają nas pokojem i szczęściem, radością i wdzięcznością.
Cała Twoja Panie mój Umiłowany. Cała Twoja Jezu Chryste!,… chociaż tak bardzo niedoskonała i tak bardzo grzeszna.



piątek, 13 marca 2020

ŚWIĘTY BOŻE, ŚWIĘTY MOCNY, ŚWIĘTY A NIEŚMIERTELNY


Mamy stan wyjątkowy, stan zagrożenia – epidemii.
Koronawirus sparaliżował świat, zalewając kontynenty falą paniki i histerii, budząc w ludziach potworny strach i instynktowną wręcz drapieżność, zmuszającą ich do walki o przetrwanie za wszelką cenę. Wielki Post rozpoczął się tańcem śmierci, która wiruje w skocznych obrotach i zbiera obfite żniwo bezradnych wobec zagrożenia ofiar, odsłaniając ludzką niemoc wobec przeznaczenia jakim jest kruchość życia doczesnego, ludzką bezsilność wobec przemijania. Nagle okazało się, że nie jesteśmy nieśmiertelni, że nie potrafimy być wszechmocni, a w obliczu kryzysu ogłoszonego stanu wyjątkowej ostrożności i kwarantanny społecznej nawet nie umiemy być wobec siebie życzliwi i serdeczni, wyrozumiali i współczujący…
Boże mój!, przepełnia mnie nie! strach czy lęk o jutro, bo Ty już doskonale znasz datę mojego odejścia – zaplanowałeś ją w momencie mojego poczęcia, przepełnia mnie nie! obawa o zdrowie i życie, bo to są dary, które otrzymałam od Ciebie i które tylko Ty jesteś zdolny zabezpieczyć przed wszelkimi niebezpieczeństwami oraz zagrożeniami, a przepełnia mnie żal i bolesna, rozrywająca duszę oraz ciało rozpacz z powodu zatwardziałości ludzkich serc, z powodu śmierci tych, którzy Ciebie odrzucili, albo Cię w ogóle nie poznali; przepełnia mnie nieokiełznany, nieograniczony smutek pełen goryczy z powodu umierających w cierpieniu, wywołanym powolną śmiercią następującą w skutek duszenia się chorych – zaatakowanych i wyniszczanych koronawirusem…
Matuniu Najświętsza, Maryjo moja Umiłowana!, obejmuj konających w męczarniach Swymi ramionami, wtulaj ich w Swe Matczyne Objęcia i pozwól im odejść spokojnie w kołysce Twojego Serca, gorejącego ogniem Bożej Miłości i Mądrości, Pokory i Cierpliwości. Mamusiu Najukochańsza!, nie pozwól, by cierpieniu umierającym w bólach duszenia się towarzyszył strach i poczucie samotności. Bądź przy nich Umiłowana moja Maryjo. Czuwaj przy nich, by w Twoich oczach ujrzeli w godzinie swojej okrutnej śmierci światło Boga, by dzięki Tobie poznali Miłość i Miłosierdzie Ojca Wszechmogącego, i by dzięki Tobie nie bali się rozstać z doczesnym życiem, czując pokój Chrystusa.
Oczami ducha widzę wijących się w bólu, którym brakuje powietrza, którzy konają w męczarniach, sparaliżowani strachem i zaszczuci świadomością oraz doświadczaniem umierania, i… nie potrafię opanować w sobie żalu i rozpaczy… Pochylam się nad nimi w płaczu i proszę Ciebie Maryjo Najukochańsza o Twoją Matczyną Obecność w chwili śmierci, by ci wszyscy pokonani koronawirusem ludzie mogli zasnąć na wieki z poczuciem spokoju i bezpieczeństwa w łasce nawrócenia oraz pojednania z Bogiem. Kołysz ich w umieraniu niczym dzieci do snu. Całym sercem, całą duszą i całą sobą o to Ciebie proszę Mamusiu moja Umiłowana.
W obliczu szerzącej się tragedii obawiam się tylko jednego najbardziej, a mianowicie zamknięcia Kościoła, zakazu odprawiania Mszy Świętej, a wraz z tym i odebrania nam możliwości przyjęcia Ciała i Krwi Jezusa Chrystusa – ta myśl zalewa mnie łzami.
Gdzie wówczas moglibyśmy szukać schronienia?! Gdzie wówczas mielibyśmy się podziać?! U kogo, jak nie u Boga, mamy szukać pomocy?! Kto jeśli nie Chrystus ma być naszą Tarczą i Obroną, naszym Antidotum na zło?!...
Stan wyjątkowy – kwarantanna nie przerażają mnie tak, jak myśl o braku możliwości uczestniczenia w Eucharystii Świętej, o braku możliwości spotkania się z Jezusem i przyjęcia Jego Ciała i Krwi… Świadomość, że mogłabym być zarażona koronawirusem, że mogłabym stanąć w obliczu własnej śmierci, nie boli mnie tak, jak lęk przed utratą Boga, przed odebraniem mi sakramentów, przed zakazaniem mi uczestniczenia we Mszy Świętej… Owa świadomość wywołuje we mnie… rozpacz i ogromny, przeogromny smutek… Dusza moja tonie we łzach nieopisanego przygnębienia… Świadomość, że w najbliższą niedzielę mogę przyjąć Chrystusa ostatni raz,… wprowadza mnie w stan żałoby, której w żaden sposób nie jestem w stanie zobrazować, a która wiernie mi towarzyszy w każdej sekundzie, w każdej minucie, w każdej godzinie, w każdym westchnieniu i w każdej myśli… Chodzę więc z różańcem w dłoni i w sercu, modląc się za wszystkich – za uwolnienie, uzdrowienie, nawrócenie i uświęcenie dusz oraz ciał, prosząc o rozpalenie ludzkich istot ogniem Bożej Miłości i Mądrości, aby przypominały gwiazdy, w których blasku płonąć będzie cała skażona ziemia, błagając o łaskę Miłosierdzia i o Królestwo Niebieskie dla konających, żebrząc o wszystkich, jak o grosz bezcennej wartości… Chodzę po mieszkaniu, zmagając się z zapaleniem gardła, i wykonuję różne obowiązki domowe, nieustannie we łzach oraz żalu wzdychając do Ojca Wszechmogącego: „Pozwól mi mój Umiłowany Panie spotkać w Królestwie Niebieskim wszystkich, których znam, jak i tych, których mijam na ulicach niczym obcych przechodniów, pozwól mi słowami ułomnej modlitwy zapewnić im życie wieczne w Twoim Boże towarzystwie i nie dopuść mój Ukochany, Umęczony Jezu bym kogokolwiek w jakikolwiek sposób pominęła, zanurzając wszystkich w strumieniach Twojej Przenajdroższej Krwi i w orzeźwiającej głębinie Twego Miłosierdzia”…
Tego pragnę najbardziej - nawrócenia i uświęcenia dusz oraz ciał.
A, ja…
No, cóż… mój Boże… Jestem jak ogień, żywioł, eksplozja, poranienie, nerwica, grzech…
Wybacz mi Panie.
Jedyne, co potrafię to kochać Ciebie i pragnąć Ciebie, chociaż i to czynię nieudolnie.
Wybacz mi Panie.



wtorek, 3 marca 2020

STRACH


„Czyż ci nie rozkazałem: Bądź mężny i mocny? Nie bój się i nie lękaj, ponieważ z tobą jest Pan, Bóg twój, wszędzie, gdziekolwiek pójdziesz.”
(Joz 1,9)

Uważnie obserwuję wydarzenia i reakcje na owe wydarzenia, wypełniające otaczającą człowieka współczesną rzeczywistość, zaszczuwaną koronawirusem i echem, obwieszczającym skalę rozprzestrzeniających się zagrożeń i śmierci zuchwale rozgaszczającej się w różnorodnych zakamarkach świata; obserwuję i dostrzegam coraz bardziej potęgujący panikę strach, nakazujący ludziom zachowanie szczególnej ostrożności.
Nawet już i w Kościoły, w liturgię wdarł się cień owego paraliżującego społeczeństwo lęku.
Histeria czy zdrowy rozsądek?...
Trudno mi nie ulec pokusie stwierdzenia, że stosunek służby zdrowia czy rządu w ogóle interpretuję raczej w kategorii niezrozumiałej dla mnie i przedziwnej interwencji państwa w środowisko katolickie. Nie chcę demonizować i oczywiście dopuszczam do siebie świadomość błędu w przedstawionej śmiało ocenie zaistniałej sytuacji, ale muszę zaakcentować pewną istotną szczelinę zaniedbania, jakiego dopuściła się urzędowa troska o obywatela, wymuszająca na chrześcijanach zachowanie określonych zasad szczególnej ostrożności, będącej zaczątkiem uśpienia normalnych, spontanicznych relacji międzyludzkich na czas nieokreślony, jak również będącej zaczynem rozluźnienia stosunków człowieka z Panem Bogiem. Pragnę bowiem zaznaczyć, iż wprowadzone zmiany państwowego wymogu, deformujące codzienność Kościoła, byłyby dla mnie cennym pouczeniem i bezdyskusyjną koniecznością, kształtującą charakter obecnego życia publicznego rygorystycznie podporządkowanego ustalonej dyscyplinie, gdyby owe wymogi dotyczyły każdej dziedziny codziennych obowiązków oraz miejsca, w którym ludzie się tłoczą, gromadzą, spotykają, wchodzą ze sobą w przypadkowe a tym samym nieuniknionej relacje, dotykają się czy mimowolnie dzielą się wydychanym i wdychanym powietrzem. Dziwnym i bardzo zaskakującym zakazem wydają się wcielone w życie chrześcijańskie i w obrzędy liturgiczne zasady, kiedy w drodze na Mszę świętą, mijam przepełnione restauracje i kawiarnie, kiedy posyłam dziecko do szkoły, kiedy korzystam z środków transportu komunikacji miejskiej, kiedy robię zakupy, ocierając się o klientów ogromnych super- czy hiper-marketów lub galerii handlowych, kiedy jestem ułaskawiana przez wyrozumiałość urzędową państwa w momentach normalnie funkcjonującego społeczeństwa, posiadających charakter dochodowy i przynoszących namacalne zyski finansowe. W obliczu owego braku harmonii i zrównoważenia nie dostrzegam więc przyczyn zdrowego rozsądku, a jakiejś niezrozumiałej dla mnie histerii?!,… a może nagonki na środowisko chrześcijańskie?... W tak sprzecznej sytuacji codziennego życia nie umiem znaleźć w sobie zgody, chociaż mimo wszystko staram się dostosować do postawionych mi rygorystycznie wymogów państwa, na brak wody świeconej w kropielnicach, na konieczność przyjmowania Pana Jezusa na dłoń, na zakaz przekazywania sobie Znaku Pokoju poprzez podanie ręki. Obawiam się również, obserwując owe zjawisko zachodzących w Kościele zmian, że niebawem wszystkie świątynie chrześcijańskie zostaną zamknięte a nabożeństwa odwołane na czas nieokreślony i że jedynymi miejscami tętniącymi normalnym, spontanicznym rytmem społecznego zwykłego i niczym niezakłóconego funkcjonowania będą nadal restauracje, kawiarnie, sklepy, centra handlowe, placówki edukacyjne, urzędy, zakłady pracy itp. instytucje.
Czyżby sacrum było bardziej zakaźne niż profanum?!...
W obecnej sytuacji, zaskakującej sprzecznością, balansującą pomiędzy państwowymi zakazami a pozwoleniami, rygorystycznymi wymaganiami a pobłażliwym akceptowaniem rażących odstępstw od dyscypliny wprowadzonej w życie tylko! kościelne, obserwuję uważnie postawy chrześcijan, których strach i zachłanne wręcz, paniczne podporządkowywanie się zasadom, wprowadzonym w obrzędy liturgiczne, budzi we mnie smutek. W czasie owych mimowolnych obserwacji i spostrzeżeń nie umiem bowiem pozbyć się ubolewania nad brakiem wiary oraz zaufania we wszechmocne możliwości Boga Ojca i w twórczą moc woli naszego Pana – przecież wszystko zależy od Niego, bo od Niego jako Stwórcy pochodzi, przecież to On wykupił nas i każdego z nas wzywa po imieniu, zwracając się do nas z prośbą, abyśmy się nie lękali!, i z zapewnieniem, że jesteśmy Jego własnością i do Niego należymy (Iz 43,1), przecież to On ujmuje nas za prawicę i przychodzi nam z pomocą (Iż 41,13), przecież to On jest pośród nas i to On – Mocarz zbawi, uniesie się weselem nad nami i odnowi swą miłość (So 3,16-17), przecież to również On naucza nas, byśmy „nie bali się tych (tego), co zabijają (zabija) ciało, lecz duszy zabić nie mogą (może), i byśmy raczej bali się Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle” (Mt 10,28).
Z jakiegoż więc powodu ulegamy strachowi, paraliżującemu nasze zmysły i zdrowy rozsądek oraz zabijającemu w nas zdolność do pokładania nadziei w Ojcu Niebieskim? Czyż doczesne życie człowieka nie jest już odmierzone w dniu jego poczęcia? Czyż nie zostaliśmy już wpisani w księgę przeznaczenia? Czyż nie mamy w sobie ani krzty świadomości, że ilość podarowanego nam czasu w okresie doczesnego życia jest już skrupulatnie wyliczona i jest równie skrupulatnie odliczana każdego dnia o każdej godzinie?!, więc jeśli mamy żyć lat pięćdziesiąt, to będziemy żyć pięćdziesiąt, a jeśli jedenaście, to w jedenastym roku odmierzonego nam wieku umrzemy i nic na to nie poradzimy, a czy stanie się to na skutek koronawirusa czy zawału serca lub jakiejkolwiek innej przewrotnej choroby,… Jakiś na to mamy wpływ? Modlić się raczej powinniśmy, by od nagłej i nieoczekiwanej śmierci Bóg nas uchował, i by nas obdarzył odejściem spokojnym, podobnym do snu.
Obecnie towarzyszące nam zagrożenie zarażenia się koronawirusem jest egzaminem naszej dojrzałości duchowej, dojrzałości naszej wiary, naszego oddania się Bogu i miłości, która powinna nas, jako dzieci, łączyć z Ojcem Wszechmogącym, jest również możliwością spojrzenia sobie w oczy, poznania własnego oblicza – siebie samego jako chrześcijanina i apostoła Jezusa. Obecnie też w obliczu istniejącego zagrożenia widzę (przysłowiowym: gołym okiem) wszechobecny, ludzki apetyt na życie, zachłanność na doczesność, pragnienie zatrzymania wieczności na płaszczyźnie przyziemnej czasoprzestrzeni, instynkt przetrwania… Ludzie tak panicznie boją się śmierci. Ludzie tak bardzo pragną żyć, a… ja?!...
Czuję w sercu spokój, błogi spokój. Czasami, bardzo nawet rzadko, kiedy zagadnie mnie i nakłoni do refleksji myśl o śmierci w danej chwili, odczuwam troskę o (przede wszystkim) syna, który jeszcze tak wiele potrzebuje miłości, cierpliwości, ciepła, pomocy i opieki, wsparcia – który jeszcze potrzebuje matki, by oswoić w sobie gniew buntu młodzieńczego, dzikość emocji, nieograniczoność myśli i nieprzewidywalność wyobraźni; odczuwam troskę, a później nagle ukojenie, bo… Jakaż jest we mnie moc twórcza, oprócz modlitwy? Co takiego wielkiego i pięknego mogę zrobić dla dobra mojego syna jako matka?... NIC nie mogę zrobić, absolutnie NIC. Bez Boga?!, NIC nie mogę zrobić. Iluż bowiem wielkich, bo niosących w swoich sercach Miłość i Mądrość Pana, wychowała się bez matki? Czyż tacy jak święty Jan Paweł II, czy chociażby pani dr Wanda Błeńska, jako półsieroty, którym śmierć odebrała matki, nie okazali się ludźmi wybranymi przez Boga i namaszczonymi przez Ojca Niebieskiego Duchem Świętym? Toż to prawdziwe i piękne pochodnie Światła Miłości i Mądrości naszego Stwórcy. Wszystko bowiem zależy, bo pochodzi od Boga. Cóż więc mogę jako człowiek w świetle wszechmocy mego Pana?!... Mogę tylko i chcieć wierzyć, bo tylko dzięki wierze w Boga nigdy nie będę się bać (Mk 5,36).
Czego pragnę?...
Proszę Boga o życie pełne dobrych owoców.
A, czas… Cóż mi po nim?!, jeśli w obliczu śmierci uświadomię sobie, że całe swoje siedemdziesiąt czy sto lat zmarnowałam na lęk, błahostki, powierzchowność i wygodę, że żyłam po prostu… byle jak… Cóż mi po nim?...
Proszę Boga o życie piękne, bo pełne dobrych owoców, będących spełnieniem woli Ojca moją myślą, mową i uczynkiem. Proszę Boga o życie, które może być małą jabłonią, ale o rozłożystej koronie, przypominającej wiklinowy kosz splecionych gałęzi pełen soczystych, purpurowych, błyszczących słońcem jabłek.
„Odwagi!, Bóg jest, nie bójmy się.” (Mk 6,50)