wtorek, 27 lutego 2018

U ŹRÓDŁA RADOŚCI


„Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzy otrzymaliśmy chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć? Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my postępowali w nowym życiu – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca.
Jeśli bowiem przez śmierć, podobną do Jego śmierci, zostaliśmy z Nim złączeni w jedno, to tak samo będziemy [z Nim złączeni w jedno] przez podobne zmartwychwstanie. To wiedźcie, że dla zniszczenia ciała grzesznego dawny nasz człowiek został z Nim współukrzyżowany po to, abyśmy już dłużej nie byli w niewoli grzechu. Kto bowiem umarł, został wyzwolony z grzechu.”
(Rz 6,3-7)
Nie ma innego szczęścia jak Miłość, bo tylko Miłość jest szczęściem – źródłem wszelkiej radości. Człowiek pragnie być kochany mimo wszystko i wbrew wszystkim oraz wszystkiemu. Miłość jest karmą dla duszy i napojem dla ciała, inspiracją życia i siłą zwalczającą zwycięsko wszelakie trudności.
Pędzimy na oślep w poszukiwaniu szczęścia, nie zauważając jego obecności w codziennym zabieganiu. Karmimy się drobnymi stanami kruchej radości, będącej jedynie mizerną imitacją wesela. Poszukujemy miłości, ale wybieramy jedynie nędzne zakochanie i jego ulotne doznania zadowolenia. Chcielibyśmy pławić się w poczuciu bezpieczeństwa i wygodzie, luksusie i komforcie, ale bez zaangażowania i wysiłku, bez poświęcenia, a z sukcesem osobistym, spełnianych marzeń, których owoce cieszą, ale tylko przez chwilę, pobudzając nieposkromiony apetyt na więcej. Zatracamy się w samotności i pustce, a jednocześnie pragniemy być kochani i napełnieni. Zatracamy się w pogoni za… niczym. Nie umiemy bowiem nawet w pełni sprecyzować celu naszego istnienia czy odczytać sensu naszej egzystencji. Poszukujemy, szperamy w propozycjach zepsutego świata jak w koszu rzeczy używanych, które i tak nie są w stanie spełnić naszych oczekiwań. Przemijamy i gaśniemy z każdym dniem coraz biedniejsi, coraz bardziej uschnięci w stanie unieszczęśliwiającego dyskomfortu. Zapominamy, że tym wszystkim, czego tak naprawdę pragniemy, czego poszukujemy z utęsknieniem jest Miłość i to ta najpiękniejsza, najpotężniejsza, bo niewyobrażalnie ofiarna i pokorna – to nasze „złączenie z Jezusem w jedno”, nasza nierozerwalna obecność z Bogiem i w Bogu uświęcona aktem chrztu.
Czy istnieje cudowniejsze źródło radości i szczęścia?
Byłam kiedyś drapieżną i zachłanną, ambitną i młodą dziewczyną, która zawsze wznosiła się na skrzydłach buntowniczych możliwości tworzenia świata, wznoszącego się na konstrukcjach realizowanych marzeń i celów, osiąganych sukcesów. Dziś jestem dojrzałą kobietą, siedzącą na ławce w parku pod parasolem rozłożystych, splecionych konarami drzew, obserwującą naturę i ludzi, zmęczoną niszczycielskim procesem deformowania wartości i człowieczeństwa. W chwili mojego nawrócenia ta młoda, ambitna, zachłanna i drapieżna dziewczyna została „współukrzyżowana z Jezusem”. Umarła. Śmierć tego dziewczęcia zachłannego na błyskotki doczesnego świata stała się przyczyną wolności. Dziś bowiem nie pędzę za marnościami. Dziś nie walczę o społeczny prestiż, sukcesy, pracę w białych rękawiczkach i krawacie, majątek, komfort wypływający z luksusu… Dziś to wszystko jest nic niewarte. Dziś wydaje mi się to banalne.
Budzę się każdego ranka z radością życia, bo pierwsze spojrzenie w oczy budzącego się słońca jest kolejnym darem nowego dnia, kolejną szansą doznawania i gromadzenia doświadczeń oraz wspomnień. Zawsze zatrzymuję się w oknie. Kocham wpatrywać się w drzemiący jeszcze świat. Przyglądam się drzewom, w których wiatr zdradza swoją obecność. Patrzę na strumienie topniejących światłem latarni, rozlewających się jasnością po chodnikach i jezdniach. Przyglądam się sennemu jeszcze niebu, rozszczepiającemu się smugami – jakby pędzla na płótnie – na różne kolory i odcienie. Wsłuchuję się w ciszę, zdradzaną szumem i szelestem, westchnieniem lub śpiewem ptaków poukrywanych w gałęziach…
To wszystko jest niepowtarzalnie piękne. W tym wszystkim widzę Boga.
Podchodzę do szafki, z której wyciągam pieczywo. Parzę kawę. Wtapiam się zmysłami w rozkoszny aromat rumianej skórki chleba. Zachwycam się zapachem czarnych, zalanych wrzątkiem ziaren kawy. Powracam do dzieciństwa, w którym hasałam po kwiecistych łąkach z kromką świeżego pieczywa, wysmarowaną kremową śmietaną poprószoną cukrem. Przypominam sobie beztroski smak miłości i bezpieczeństwa, przyprawiony smakiem truskawek wydłubywanych spod liściastych parasolek powbijanych w ziemię lub smakiem rzodkiewki czy marchwi obtartych z piachu zieloną trawą…
Czy ciału potrzeba czegoś więcej?
Obserwuję ludzi wciśniętych w kołnierze zimowych płaszczy lub kurtek, uciekających przed ostrymi strumieniami potężnego deszczu, smaganego brutalnymi świstami szalonego wiatru… i myślę o tych, którzy nie mają gdzie się schować, którzy wtulają się w kamienne, wilgotne ramiona mostów, starając się choć trochę ocalić ciepło marznącego, wygłodzonego ciała i zmęczonej przez to duszy.
Bogu dziękuję za dach nad głową i proszę o błogosławieństwo dla mieszkających pod rozkapryszonym pogodowo niebem…
Nie potrafimy docenić tego, co już posiadamy lub co mieliśmy. Poddajemy się bez opamiętania nieposkromionej żądzy posiadania i gromadzenia gadżetów doczesnego świata. Nie potrafimy cieszyć się banalnymi rzeczami, prostymi stanami doświadczanych sytuacji… Nie widzimy w nas i w naszym życiu Boga, jakby nagle przestał istnieć, a przecież jesteśmy „z Jezusem złączeni w jedno”. Uciekamy od siebie i tym samym uciekamy od Miłości – od Ojca Niebieskiego. Wpadamy w zamęt i strach, obrzydzenie i gniew, nieszczęście i pogoń za… niczym, a przecież jesteśmy „z Jezusem złączeni w jedno”. Nie umiemy cierpieć. Boimy się chorób. Odczuwamy wstręt i strach wobec bólu. Nie wyrażamy zgody na krzyż, a tym samym na naśladowanie Jezusa, z którym przecież „jesteśmy złączeni w jedno”. Wszelkie schorzenia traktujemy jak porażkę i brzydotę, jak przekleństwo i okrucieństwo, jak osobisty koniec i bezowocną przegraną. Nie doszukujemy się własnego podobieństwa w Chrystusie. Nie doszukujemy się w sobie jedności z Jezusem. Odrzucamy cierpiącego Zbawiciela, bowiem pragniemy doświadczać jedynie radości, zapominając w strachu przed bólem i niepowodzeniem, że nie ma innego szczęścia jak Miłość, bo tylko Miłość jest szczęściem, a tą Miłością jest Bóg – Ten, który Sam siebie poniża, ogałaca, obnaża, oszpeca torturami i deformuje bólem, niszczy cierpieniem i męką, skazuje na śmierć, by umiłowanego człowieka podnieść z martwych, by go odkupić i uwolnić, by go wyzwolić od potępienia, by go uświęcić i ukoronować, wywyższyć i obdarzyć życiem wiecznym w Królestwie Niebieskim.
Czy my potrafimy tak ofiarnie, bezinteresownie kochać?,… a przecież jesteśmy „z Jezusem złączeni w jedno”.
Niekiedy cierpię, choruję, zmagam się z porażkami i trudnościami codziennego życia. Dziś jednak nie dostrzegam w stanach mojej ludzkiej ułomności okrucieństwa. Proszę o łaskę zdrowia, ale jednocześnie ofiarowuję ból i jego ciężar w intencjach osób potrzebujących Bożego Miłosierdzia – taka mała forma modlitwy. Nie jest to łatwe, ale o ile prostsze, kiedy wpatruję się w oczy umęczonego, oszpeconego biczowaniem i ukoronowanego cierniem Jezusa ubranego w purpurę Jego Przenajdroższej Krwi, kiedy dotykam wzrokiem Jego przebitych gwoźdźmi stóp i dłoni, kiedy zastygam spojrzeniem na Jego ukrzyżowanym i umierającym w męczarniach Ciele.
Nie ma radości i szczęścia bez Boga. On bowiem jest Życiem, więc jest Wszystkim, czego człowiek potrzebuje, by żyć. Czemu więc szukamy uciech w doczesnym życiu, zaniedbując nasze „złączenie z Jezusem w jedno”? Czemu nie wpatrujemy się w Boga?
Umartwiamy się i ubolewamy nad sobą, jakbyśmy byli ofiarami ogromnej pokuty. Wznosimy do Boga żałobny lament, jakbyśmy topili się w cierpieniach potępienia poprzez doświadczanie końca życia, wydzieranego nam drapieżnie przez szpony brutalnego losu, zapominając, że „tak samo (jak przez śmierć) będziemy z [Jezusem złączeni w jedno] przez podobne zmartwychwstanie”, więc w rzeczywistości to, co wydaje nam się tragedią, może być początkiem czegoś lepszego i piękniejszego, może być zaczynem prawdziwej radości, bo potrafiącej okiełznać wszelkie żądze ciała i zaspokoić pragnienia ducha.
Każdego dnia, który chyli się ku zachodowi usypiającego słońca, analizuję dorobek zebranych doświadczeń – i tych o cierpkim, i tych o słodkim smaku. Nigdy nie myślę o tym, czego nie udało mi się osiągnąć. Koncentruje się na tym, co mogłabym stracić, a co zostało mi zatrzymane w formie podarunku na kolejny dzień. Myślę o tym, czego utrata mogłaby wprowadzić w codzienne bytowanie pustkę lub zubożenie. Wspominam tych, którzy w danym momencie doczesnej wędrówki potrzebują bardziej niż ja Bożego Miłosierdzia. Myślę o wszystkich i wszystkim, oswajając w ten sposób bunt słabej ludzkiej natury…
Każdego dnia, który wznosi się ku niebu wschodzącym słońcem, podchodzę do źródła radości – wtulam się w ramiona Jezusa i pragnę być „złączona z Nim w jedno”, bo tylko wtedy jestem w stanie być szczerze i prawdziwie szczęśliwą, gdyż ofiarnie i bezgranicznie kochaną.
Nie ma dla mnie większej pociechy jak powolnie urzeczywistniająca się moja śmierć „dla grzechu i życie dla Boga (właśnie!) w Chrystusie Jezusie” (Rz 6,11).
Czego więc szukasz ochrzczona siostro, ochrzczony bracie? Czyż radością nie jest nasze „z Jezusem złączenie w jedno”?


wtorek, 20 lutego 2018

KORONA


„Muszę we wszystkim przerobić człowieka. Grzech pozbawia go korony i ukoronował go taką niełaską i zagubieniem, że nie może zbliżyć się do Mojego Majestatu. Grzech zhańbił go i sprawił, że stracił wszelkie prawa do honoru i chwały. Dlatego też chcę być ukoronowany cieniami, aby włożyć koronę na czoło człowieka i zwrócić mu wszelkie prawa do honoru i chwały. Wobec Mojego Ojca, Moje ciernie będą reprezentacją i głosami przebaczenia za tak wiele grzechów popełnionych w myślach, zwłaszcza pychy, oraz głosami światła dla każdego stworzonego umysłu, jak również błaganiem, ażeby mnie nie znieważano.”
(„24 godziny Męki Pańskiej”, str. 74)
- tymi słowami wyjaśnienia Jezus zwrócił się bezpośrednio do Luisy Piccarrety, wprowadzając ją w tajemnicę, objawiającą siedemnastą godzinę Męki Pańskiej, której wiarygodne odzwierciedlenie znajduje się również na stronach „Pasji”, opisanej w niezwykle szczegółowy i bardzo obrazowy sposób przez Annę Katarzynę Emerich – niemiecką mistyczkę i stygmatyczkę oraz wizjonerkę katolicką, beatyfikowaną przez papieża Jana Pawła II dnia 3 października 2004 roku.
Czy w obliczu owych dokumentów człowiek ma prawo posiadać jakiegokolwiek wątpliwości wobec przedstawionej mu Prawdy?...
Na następnej stronie objawień, spisywanych skrupulatnie przez Luisę Piccarettę, Pan Jezus wyraźnie zaznacza, iż „… te ciernie mówią, że Chrystus chce być ukonstytuowany Królem każdego serca” i prosi, by „wziąć te ciernie, by przebić nimi swoje serce i by pozbawić się wszystkiego, co nie należy do Niego, by pozostawić jeden cierń w swoim sercu, jako pieczęć na znak, że On jest Królem i by tym sposobem nie pozwolić na wtargnięcie do serca czegokolwiek innego” („24 godziny Męki Pańskiej, str. 75).
Czy w obliczu owej przytoczonej wypowiedzi, wypływającej z ust Zbawiciela, człowiek ma prawo posiadać jakiekolwiek wątpliwości wobec miejsca, które mu przysługuje i które znajduje się u stóp Boga – Króla? Czy w obliczu przedstawionej Prawdy wszelkie pytania mają rację bytu?
Bardzo często zastanawiam się nad ludzką zdolnością upraszczania relacji łączących człowieka z Bogiem. Przyglądam się różnorodnym postawom. Obserwuję ludzi rozdających wiernym Komunię Świętą i automatycznie przypominam sobie zapis Anny Katarzyny Emerich, która na stronach „Pasji” zaznacza, że dotyk grzesznych rąk, na których spoczywać będzie Jego Ciało, jest przyczyną przepełniającej Jezusa goryczy i bólu.
Kim jesteśmy, by stawać przez Panem jak przed równym sobie?! Czyż Jezus nie zaznacza, że jest „Królem każdego serca”? Czyż nie uświadamia nas, że „nie jesteśmy godni zbliżyć się do Jego Majestatu, ponieważ grzech nas zhańbił i sprawił, iż straciliśmy wszelkie prawa do honoru i chwały”?
Owszem!, prawdą jest, iż Ofiara Miłości, jaką Pan złożył na Drzewie Zbawienia przywraca nam utracone prawa, wymienione wyżej – prawa do honoru i chwały. Prawdą jest jednak również i to, że poprzez nieustanne nasze zawzięte powracanie do grzechu wracamy do poziomu istot „niegodnych i ukoronowanych niełaską oraz zagubieniem”. Z powodu ułomnej, słabej natury stajemy się ponownie istotami brudnymi i marnymi. Grzesząc, zrzucamy z własnej skroni koronę, będącą symbolem przywileju – prawa do honoru i chwały. Pławimy się wówczas w niegodziwości i hańbie.
Jakim więc prawem stajemy przed Jezusem jak przed równym sobie?!... Czyż Królowi każdego serca nie winniśmy okazywać miłości i szacunku według sposobu, na jaki Majestat Władcy zasługuje i na jaki poddany może sobie pozwolić? Czyż stać nas na odwzajemnienie Miłości z równym poświęceniem i oddaniem, z równą ofiarą cierpienia czy życia? Kimże zatem jesteśmy, by stawać przed Majestatem Króla – Boga jak przed obliczem równego sobie? Kim jesteśmy?!...
Obserwuję zachowanie ludzi na audiencji u papieża, na spotkaniu z monarchą lub z prezydentem kraju. Zauważam, że wszystkim wymienionym dostojnikom społecznym okazywana jest cześć i szacunek poprzez pokłon, albo skłon, poprzez uniżenie, opuszczenie wzroku ukrytego pod powiekami przysłaniającymi oczy. Ludzie potrafią okazać szacunek owym dostojnikom. Potrafią się ukorzyć i uniżyć przed nimi, wyrażając akceptację swego społecznego położenia, przynależności do niższej klasy.
Czemu nie okazujemy czci i nie oddajemy honoru Bogu – Królowi wszelkiego stworzenia, Królowi wszystkich dostojników społecznych, Władcy nad władcami? Czemu nie stać ludzi na hołd – akt zachwytu i uległości oraz poddaństwa wobec Pana Nieba i Ziemi?
Stajemy przed Bogiem jak przed równym sobie, uzurpując sobie całkowite prawo do przywilejów jakie przysługują Królowi. Ignorujemy Majestat Ojca Niebieskiego. Degradujemy Go, ściągając z głowy Chrystusa koronę, którą dekorujemy bezczelnie własne skronie. Klękamy przed człowiekiem, a przed Bogiem stajemy twarzą w twarz, oko w oko jak z równym sobie kompanem.
Czy mamy prawo postępować w tak haniebny sposób? Czy Majestat Króla każdego serca nie zasługuje na honory i cześć, na hołd i pokłon, na nasze uniżenie i poddaństwo – na wszystko to, co jako ludzie okazujemy człowiekowi uwieńczonemu społecznymi przywilejami?
W kontekście sytuacji, w której dłonie zwykłego parafianina, zwykłej parafianki obejmują Hostię, usłyszałam, że „boimy się Jezusa dotknąć, a On wychodzi do nas mimo naszych grzechów i słabości”. W obliczu przytoczonego stwierdzenia przeszył mnie bunt wobec owej usprawiedliwionej postawy człowieka. Nie boję się bowiem dotknąć Jezusa, ale z powodu świadomości potęgi Jego Miłości i Ofiary, Jego Nieskazitelności i Doskonałości, nie czuję się godną wyciągnięcia brudnej dłoni w kierunku Majestatu Pana, gdyż jestem tylko służebnicą Boga, grzesznym dzieckiem, które często bywa niepokorne i uparte. Zhańbiona grzechem, uwieńczona niełaską staję przed Bogiem jak przed Królem a nie jak przed równym sobie.
Czy jesteś godny stanąć przed Majestatem Króla każdego serca w postawie człowieka posiadającego przywileje Władcy? Czy jesteś godna, by dłońmi objąć Hostię stając przed Jezusem niczym kapłan, namaszczony sakramentem wyróżnienia do pełnienia bezpośredniej posługi pasterza w Imię Boga? Czy jesteśmy godni w momencie Komunii Świętej przyjąć Ciało i Krew Zbawcy w postawie kogoś równego Jezusowi?
Iluż z nas posiada serce przebite cierniem na znak, że Chrystus jest Królem naszego zranionego, cierpiącego i ukoronowanego Miłością serca? Ilu?!...
W chwili niepowodzeń, w obliczu bólu i choroby, w momencie utraty kogoś bliskiego, w czasie trudów i zmartwień, problemów i nieszczęść pragniemy przeważnie zrzucenia z własnych ramion ciężaru owego krzyża. Zwracamy się do Boga z nieugiętą prośbą o uwolnienie i uzdrowienie ciała oraz duszy, życia codziennego: zawodowego i rodzinnego czy towarzyskiego. Odrzucamy akt przymierza. Nie przyjmujemy ciernia z korony cierpiącego, ukoronowanego ludzkim okrucieństwem Jezusa. Nie wyrażamy zgody na przebicie naszego serca bólem. Nie wyrażamy zgody na współcierpienie i na czynienie zadośćuczynienia za niesprawiedliwych oraz grzesznych bliźnich, by „odprawić z nich wszelki odór pychy i zepsucia, aby ukonstytuować Chrystusa Królem wszystkich” („24 godziny Męki Pańskiej”, str. 75). Nie wyrażamy zgody na koronację naszego serca Miłością. Pragniemy jedynie szczęścia i bezpieczeństwa, wygody i swobody, młodości i zdrowia, miłości i pomyślności, sukcesów i dostatku tu! na ziemi w dobie trwającej oraz kruchej doczesności. Nie stać nas na cierpliwość w dążeniu do Królestwa Niebieskiego. Brama prowadząca do wspomnianego Królestwa jest bowiem zbyt wąska a droga zbyt niewygodna i wymagająca. Żądamy więc stanu obiecanego nam raju tu i teraz, powołując się na akt Ofiarowanej, Ukrzyżowanej Miłości jako łaski, która nam się po prostu należy. Uzurpujemy sobie prawo do aktu śmiałego dotykania Jezusa, usprawiedliwiając przywłaszczenie owego przywileju Jego Oddaniem – Męką Pańską i Miłosierdziem. Bezczelnie korzystamy z darów Jego Ofiary. Stajemy przed Bogiem jak przed równym sobie, zapominając, że to On jest Królem i Panem!
Kim jesteśmy? Czy posiadamy ukoronowane Miłością cierpiącego Chrystusa serce – serce przebite cierniem? Co takiego my ofiarowaliśmy Bogu? Czy staramy się chociaż odwzajemnić Miłość, którą On nas nieustannie obdarza?
W godzinie osobistego bólu i cierpienia często oskarżamy Boga o znieczulicę i obojętność. Nie bierzemy wówczas pod uwagę, że wszelkie zło, którego człowiek doświadcza, może być w rzeczywistości konsekwencją przekleństwa, wykrzyczanego! ustami krwiożerczego tłumu, stojącego przed Piłatem i żądającego ukrzyżowania Syna Bożego poprzez opieczętowanie owej okrutnej zbrodni zwrotem: „Niech Krew Jego spadnie na nas i na dzieci nasze!” („24 godziny Męki Pańskiej”; str. 79)… Może właśnie brutalność codziennego życia, obnażająca swą brzydotę w bólu, w cierpieniu, w chorobie, w samotności, jest Krwią Zbawiciela spadającą na nas – dzieci obciążone owym przekleństwem?!… Może wszelkie zło, którego doświadczamy, jest konsekwencją naszych grzechów i słabości?!... Może sami siebie ranimy?...
Jeśli nie stać nas na ofiarne przyjęcie korony cierniowej w postaci jej ostrego kawałka, przebijającego ludzkie serce cierpieniem i tym samym koronującego owe serce Miłością oraz czyniącego owe serce podobnym do Serca Jezusa, to czy mamy prawo czuć się równymi Panu naszemu – Królowi i Władcy wszelkiego stworzenia? Kim jesteśmy, że bezczelnie przywłaszczamy sobie prawo do traktowania Boga jak kogoś równego sobie?! Kim jesteśmy?!
Gdzie jest twoja korona cierniowa, dzięki której człowiek otrzymuje prawo bycia podobnym do Jezusa poprzez współuczestniczenie w Jego Męce i poprzez czynienie zadośćuczynienia za niesprawiedliwych i grzesznych, słabych i pysznych? Gdzie jest twoja cierniowa korona?...


poniedziałek, 12 lutego 2018

MOJA 3:00


Nie miałam szczęśliwego, beztroskiego dzieciństwa. Nie miałam w ogóle dzieciństwa. Przeżyłam koszmar. W obliczu brutalnych i bardzo bolesnych dni czy nocy, wypełniających ówczesny czas, nigdy nie czułam nienawiści lub gniewu. Czasami ogarniała mnie złość i żal, wściekłość niekiedy i gorycz. To były jednak momenty zdradzające słabość ludzkiej psychiki, ułomność ludzkiej odporności na osaczające i wyniszczające okrucieństwo. Starałam się zrozumieć to, czego doświadczałam. Starałam się znaleźć przyczynę agresji i nienawiści, jaką ojciec odczuwał wobec własnej rodziny – wobec żony i dzieci. Całą codzienność zanurzałam w głębokich, bezdennych niemal analizach przyczyn i skutków. Doszukiwałam się znaczenia własnej roli w rozgrywającym się koszmarze upiornego dzieciństwa – winna czy niewinna?, ława oskarżonych czy miejsce dla świadków?...
Tok analiz, odzierających mnie z godności i poczucia własnej wartości, przerwała godzina trzecia nad ranem.
Siedząc u fryzjera, odebrałam telefon z propozycją przyłączenia się do rozważań Męki Pańskiej, prowadzonych w czterdziestodniowym okresie Wielkiego Postu. Bez zastanowienia wyraziłam zgodę, odczuwając przedziwną radość w sercu. Czułam się tak, jakbym miała wziąć udział w czymś niezwykle ważnym, w czymś niepowtarzalnie pięknym i sakralnym. Nie umiałam wytłumaczyć stanu duszy, która trzepotała skrzydłami niczym motyl unoszący się tańcem nad rozchylonym ufnie kielichem kwiatu. Z przyjaciółką Ewą – asystentką Pana Boga (jak ją nazywam z tytułu posiadanego przez nią administracyjnego daru organizacji wszelkich idei i inicjatyw, umożliwiających człowiekowi trwanie przy Panu) – utworzyłyśmy dość liczną grupę osób, zdecydowanych na czuwanie przy cierpiącym Jezusie. Wszyscy wybrali godziny rozważań niekolidujące z codziennymi obowiązkami rodzinnymi czy zawodowymi. Odczułam wówczas smutek. Było mi potwornie przykro, że nie mamy nikogo, kto w nocy czuwałby przy Chrystusie, rozważając kolejność wydarzeń z przeżywanej przez Niego Męki. Spontanicznie wybrałam jedenastą godzinę czuwania, zobowiązując się trwać przy Jezusie każdego dnia Wielkiego Postu o trzeciej nad ranem i prosząc równocześnie, by mnie Pan pilnował w dyscyplinie, nie dopuszczając do niepunktualności lub zaniedbania z powodu głębokiego snu. Podjęte rozważania postanowiłam prowadzić w intencji nawrócenia mojego ojca, którego zatwardziałe serce nie było w stanie wpuścić w duszę promieni wiary, miłości i nadziei.
Czuję żywą i szczerą wdzięczność wobec Boga za ową zaszczytną możliwość towarzyszenia Jezusowi w godzinie Jego ofiarnego cierpienia. Czuję ogromną, piękną Miłość, której potęga i wszechmoc nie są wartościami do udźwignięcia przez ludzkie, mizerne serce.
O godzinie trzeciej nad ranem rozpoczęłam rozważania Męki Pańskiej, czytając zapis Luisy Piccarrety i powtarzając jej zanotowane słowa objawienia, które odsłoniły cierpienie Chrystusa i które w czasie mojego czuwania zabrzmiały następującym wyznaniem: „W swoim sennym uderzeniu słyszę uderzenia, jakie Ci zadają, budzę się więc i mówię: Mój biedny Jezus jesteś opuszczony przez wszystkich. Nie ma nikogo, kto by Cię obronił…”
Poczułam wówczas przerażającą pustkę samotności, będącej wynikiem obojętności rodziny, sąsiadów na tragedię rozgrywającą się w czterech ścianach wypełnionego płaczem mieszkania. Nie mieliśmy absolutnie nikogo, kto w realny, mądry sposób zechciałby się zaangażować w urzędową walkę z przemocą, która rosła w niszczycielskiej sile swej dominacji właśnie dzięki społecznej znieczulicy. Poczułam wówczas na własnej skórze samotność, z jaką w obliczu cierpienia zmierzył się Jezus, „opuszczony przez wszystkich”…
Popłynęły z moich oczu pierwsze strumienie łez.
Kolejne słowa opisanego objawienia Męki Pańskiej wypowiedziałam ustami uwięzionej we mnie małej, skrzywdzonej dziewczynki, która krzyczała do stojącego przed nią ojca: „Co ja takiego zrobiłam, że jak ogromna ilość wściekłych wilków, chcesz mnie rozszarpać?! Drżę cała z udręczenia, zastanawiając się, co mam zrobić, żebyś przestał?!”.
W następnym zaś etapie rozważań wczytałam się w wypowiedź Chrystusa, który zdawał się mnie mocno tulić w ramionach, zapewniając: „Moje dziecko, nie uczyniłaś nic złego”, i prosząc: „Pozostań w Moim Sercu, zwracaj baczną uwagę na wszystko, kochaj Mnie, milcz i ucz się. Daj swojej zamarzającej krwi popłynąć w Moich żyłach, aby odświeżyć Moją Krew, która wybucha płomieniami. Daj twemu drżeniu popłynąć w Moich członkach, w ten sposób identyfikując się ze Mną, będziesz mogła sama stać się silna i gorąca, aby móc odczuć część Mojego bólu oraz posiąść męstwo, widząc Mnie tak bardzo cierpiącego”.
Popłynęły z moich oczu kolejne, obfite strumienie łez. Poczułam ulgę i wdzięczność, bo okazało się, że w momencie rodzinnej tragedii Tym Jedynym, który zawsze był wiernie przy mnie, który tulił mnie w ramionach, tłumacząc, iż „nie uczyniłam nic złego”, był On Sam – Jezus.
Wchodząc w głębię opisanych wydarzeń, zobaczyłam Chrystusa, stojącego przed Kajfaszem. Widziałam, jak „żołnierze wyrywali Mu włosy, bili Go, zadając Jego Najświętszej Twarzy okrutne uderzenia, odbijające się echem w całym pomieszczeniu, jak wykręcali Mu wargi, zadawali ciosy”… Widziałam w Nim siebie – małą, przerażoną dziewczynkę, która z powodu paraliżującego strachu stała cicha, choć cierpiąca. Usłyszałam „Serce Jezusa uderzającego gwałtownie, jak gdyby miało pęknąć z bólu”. Zrozumiałam, że z powodu doświadczanego przeze mnie okrucieństwa i tragedii On cierpiał znacznie bardziej niż ja, niż ktokolwiek, bo „czynił zadośćuczynienie za obrazę, nienawiść, fałszywe świadectwo, zło zadawane z premedytacją niewinnym”. Widziałam, jak „jeden zadał Jezusowi uderzenie w głowę, inny ciągnął Go za włosy, inny zadał Mu uderzenie w policzek, jeszcze inny napluł Mu w twarz i deptał Go nogami”…
Topiłam się we łzach.
Poczułam, podobnie jak Luisa Piccarreta, ogromną potrzebę wtulenia Jezusa we własne, wątłe ramiona, by „doprowadzić Go do porządku, przygładzić Jego włosy, zmyć plwociny i zetrzeć Jego Krew”. Przylgnęłam do Jego Serca z dziecięcą wdzięcznością i ufnością, z miłością i całkowitym oddaniem. Wtulałam się w Niego całą sobą niczym pisklę zanurzające się w puch rodzicielskich skrzydeł, pod którymi czuje się szczęśliwie i bezpiecznie. Zrozumiałam bowiem, że wszystkie upokorzenia, jakich doznawałam, że wszelkie poniżenia i przekleństwa, w jakich byłam topiona, przyjmował z czystej Miłości do mnie na Siebie, że wziął na własne ramiona krzyż moich cierpień – mojego „dzieciństwa”. Zrozumiałam również, jak potwornie cierpiał z powodu zatwardziałości serca mojego ojca, jak okrutnie cierpiał. Miałam nawet wrażenie, że wpatruje się przenikliwym wzrokiem w mojego tatę, tuli go w ramionach jako biednego, nieświadomego okrucieństwa własnych czynów człowieka, uparcie zmierzającego w nienawiści na własne zatracenie, na własną zgubę. Zrozumiałam, że każdy z nas jest drogocenny i niezwykle ważny dla Boga. Poznałam jak bardzo Pan nas kocha, jak potężnie miłuje, jak okropnie cierpi z powodu naszej krnąbrności, uporu, grzechu, zaniedbania, zawziętości. Zauważyłam, że miłosierdziem Swego Serca ogarnia nie tylko mnie, ale i mojego ojca, uginając się pod ciężarem potwornego bólu. Zrozumiałam, że oboje byliśmy dla Niego umiłowanymi dziećmi Bożymi. Zrozumiałam również, że nasza tragedia raniła Chrystusa w niewyobrażalnie potworny, bestialski sposób, ponieważ mój ojciec był niewolnikiem nienawiści, która go przepełniała i niszczyła, a ja byłam ofiarą jego spustoszenia i niezdolności do kochania czy okazywania miłości.
Moja 3:00 – moja godzina oczyszczenia.
Nie czuję nienawiści czy gniewu, a jedynie żal i współczucie. Modlę się za nawrócenie mojego ojca, za skruszenie jego zatwardziałego serca, za jego pojednanie z Panem Bogiem, za jego zbawienie. Nie czuję nienawiści i gniewu, a jedynie pragnienie walki o duszę mojego taty.
Ofiarą przeszłości jest brak normalnych, rodzinnych relacji, jakie łączą córkę z ojcem czy rodzica z dzieckiem. Trudno bowiem odbudować coś, co nigdy nie zostało zbudowane i stworzone, co nie powstało i nie wzniosło się realnym gmachem w czasoprzestrzeni, zaznaczając swoją obecność grą świateł i cieni.
Owocem rozważań Męki Pańskiej jest natomiast duchowa odpowiedzialność za duszę bliźniego i dbałość o jego zbawienie. Owocem rozważań jest również fakt, że mój ojciec zrobił odważny krok w kierunku Pana Boga, przystępując do sakramentu pokuty, uczestnicząc w pielgrzymce do Matki Boskiej Częstochowskiej…
Ile jeszcze potrzeba, by ufnie, z dziecięcą szczerością i miłością wtulił się w ramiona Jezusa, oddając Mu bez reszty siebie samego i całe swoje życie? – Sam Chrystus wie najlepiej.
Nie ustaję w modlitwie za mojego tatę, za mamę i rodzeństwo. Każdy z nas odniósł poważne obrażenia – poranienia, które czas opatruje, Bóg leczy i zabliźnia słodyczą Swojej Miłości, każdy z nas dźwiga krzyż przykrych konsekwencji tego, co się zapisało na kartach przeszłości i od czego trudno się oderwać. Nie znam końca naszej historii. Nie wiem, w jaki sposób rozwiną się nasze rodzinne perypetie. Mam jedynie nadzieję i pragnienie, że po drugiej stronie lustra – w Królestwie Niebieskim spotkamy się wolni od bólu i wspomnień, że przylgniemy do siebie z miłością, że będzie nas stać na więcej niż tu i teraz.
Moja 3:00 – moja godzina oczyszczenia.
Dziękuję Ci Panie Jezu za wszystko, czego doświadczyłam, ale przede wszystkim dziękuję Ci za Ofiarę Twojej Miłości – nie ma bowiem nic cenniejszego i piękniejszego dla człowieka jak Twoje Serce.


czwartek, 8 lutego 2018

MSZA ŚWIĘTA


Usłyszałam kiedyś stwierdzenie, że we Mszy Świętej najważniejsze jest błogosławieństwo, że w Czytania i w Ewangelię można zagłębić się w domu. Najważniejsze natomiast jest to, by zostać pobłogosławionym znakiem krzyża rękoma kapłana odprawiającego nabożeństwo.
Czy rzeczywiście? Czyż błogosławieństwa nie możemy otrzymać nawet na chodniku w uliczny zgiełku miastowego chaosu i wrzawy, na którym przypadkowo spotkamy kapłana? Czy podczas rozmowy telefonicznej z księdzem nie możemy zostać pobłogosławieni?
Czym dla mnie jest Msza Święta?
Kościół jest dla mnie Domem Bożym – Domem Ojca, do którego wchodzę z radością w sercu. Nie potrafię zgasić odczuwanych płomieni poczucia szczęścia i miłości. Czuję się niczym mała dziewczynka w Domu Ojca, która z niecierpliwością i radosnym napięciem czeka na spotkanie rodzinne przy suto zastawionym stole. Wewnętrzna ekscytacja podobna jest do nastroju bożonarodzeniowego. Wszystko wówczas wydaje się piękniejsze, doskonalsze, radośniejsze, po prostu cudowne w swej postaci, której nie da się w żaden sposób opisać słowami, nie da się w żaden sposób zobrazować i przybliżyć ludzkim zmysłom. Kiedy jednak echem akustyki wzbija się pod sklepienia Kościoła dźwięk dzwonka, zapowiadającego wyjście kapłana, zamieram wewnętrznie. Staję wówczas pod Krzyżem Jezusa Chrystusa.
To spotkanie jest bardzo intymne.
Wielokrotnie wczytywałam się w opisy Męki Pańskiej, ale jakoś… bezdusznie?! Stałam jakby z boku. Nie uczestniczyłam w cierpieniu Chrystusa swoją duszą ani ciałem. Miałam wrażenie poznawania cudzej historii, której treść nie zostawiała we mnie żadnego trwałego śladu realnych, twórczych przeżyć, mogących zmienić moje wnętrze na piękniejsze, lepsze, czystsze, bo świadome potęgi Ofiary i Miłości jaką jest Sam Bóg. Wszystko, w cokolwiek wkraczałam ludzką zdolnością poznania, było odległe. Miłość odczuwałam równie powierzchownie i płytko jak zdecydowana większość chrześcijan. Miłość kojarzyła mi się bowiem ze stanem przyjemnym, szczęśliwym, bezpiecznym, pięknym i izolującym człowieka od cierpienia jakie sprawia samotność. Miłość wydawała mi się słodyczą uskrzydlonej duszy.
Pamiętam, jak podczas seminarium duchowego, organizowanego przez Jezuitów w Łodzi przeprowadzona została szczera rozmowa, w trakcie której każdy otwarcie mówił o osobistych pragnieniach, dotyczących poznania i obcowania z Bogiem – bycia z Nim i w Nim. Moja serdeczna koleżanka, która wprowadziła mnie na drogę nawrócenia, poprosiła o dar poznania tajemnicy Męki Pańskiej. Następnie miałam wypowiedzieć się ja, ale ugięłam się pod ciężarem niegodziwości i małości, zdając sobie sprawę z własnej grzesznej okropnie natury. Kimże jestem, - dudniło we mnie pytanie – by prosić o spełnienie moich życzeń?! Miałam wrażenie wewnętrznej pustki. Nie miałam bowiem żadnego pomysłu. Poprosiłam więc, by to Sam Pan Bóg podjął decyzję w mojej sprawie i by prowadził mnie według własnego uznania, bo On lepiej wie, co dla tak nędznej, grzesznej i nic niewiedzącej istoty jest słuszne i dobre na tym etapie nawrócenia. Kilka dni po owym spotkaniu, zasiadłam w domu nad ciekawą lekturą, którą otrzymałam od… kogoś – nie pamiętam, w jaki sposób wspomniana lektura dostała się do moich rąk?, a była nią „Tajemnica Szczęścia”. Jakimż zaskoczeniem było dla mnie spotkanie z każdym, pojedynczym słowem, opisującym historię Męki Jezusa Chrystusa?! Z każdym wersem moja dusza zdawała się pękać niczym pąk, wolniutko i cierpliwie rozchylający swe łupiny, by liść lub kielich kwiatu mógł zostać skropiony miodowymi kroplami wiosennego słońca. W momencie Drugiej Modlitwy, gdy przeczytałam słowa: „wspomnij sobie na odrazę i smutek, które odczuwałeś, kiedy nieprzyjaciele otoczyli Cię jak wściekłe lwy i tysiącami zniewag, policzkowaniem, kaleczeniem i innymi wymyślnymi udrękami prześcigali się w zadawaniu cierpień”, poczułam wewnętrzną i zewnętrzną pustkę ogromnej, przerażającej samotności, przeszywającej mnie na wskroś paraliżującym chłodem i żalem. Miałam wrażenie bycia porzuconą w wilgotnych czeluściach bezludnego, mrocznego świata, będącego jedynie pierścieniem zimnych, głuchych, grubych i niemych murów bezdennej studni. Ogarnęła mnie rozpacz i przepełnił żal, sparaliżowała samotność i chłód. W momencie zaś Trzeciej Modlitwy, kiedy to przeczytałam zwrot: „wspomnij sobie na gorzką boleść, którą odczuwałeś, kiedy kaci, przywiązując Twoje święte ręce i nogi do krzyża, przeszyli je na wylot grubymi, stępionymi gwoździami. Rozciągając Cię z niesłychanym okrucieństwem na krzyżu, nie syci Twych cierpień, miotali obelgami na wszystkie strony i dając upust swojej wściekłości, powiększali Twoje Rany przez zadawanie dodatkowych katuszy”, poczułam ból owego cierpienia na własnym ciele, zalewając się łzami i pogrążając się w niezrozumieniu ludzkiej zdolności do tak okropnego aktu zbrodni – aktu okrucieństwa. Największym jednak wstrząsem wtajemniczenia była dla mnie następna część modlitwy. Czytając bowiem słowa wyjaśniające, że „od stóp do głów nie znaleziono miejsca na Ciele Jezusa, które nie byłoby pokryte raną”, poczułam niezwykle realny i ciężki do udźwignięcia ból, rozsadzający serce – ból Matki, stojącej bezradnie pod Krzyżem i wpatrującej się łzawiącymi oczami w umiłowane, skatowane bestialsko Dziecko, konające nad Nią, poza Nią i przed Nią. Przepełniała mnie przeogromna rozpacz i cierpienie. Poczułam pragnienie wtulenia konającego, skatowanego bestialsko Syna w matczyne ramiona, by pocałunkami namaścić Jego czoło, by skronie Jego przyłożyć do piersi, by ogrzać Jego serce poczuciem bezpieczeństwa, by szeptać Mu do ucha matczyne: „już dobrze, już dobrze… jestem…” Boże mój, jak bardzo cierpiałam…
Maryja nie jest dla mnie od tego wyjątkowego momentu tylko „Świętą Bożą Rodzicielką, Pocieszycielką naszą, Pośredniczką naszą, Panną Chwalebną i Błogosławioną” – to Drzwi Wtajemniczenia, przez które człowiek otrzymuje zaszczyt poznania Męki Pańskiej. To właśnie przez Serce Matki możemy realnie i dosadnie wejść w sacrum Cierpienia Pana Jezusa – w sacrum Ofiary Chrystusa – w sacrum Miłości. To tylko Maryja może wprowadzić nas w Tajemnicę Męki Pańskiej, rozpalając nasze dusze i ciała ogniem Bożego Miłosierdzia, tworząc nas na nowo. To tylko Ona poprzez ból własnego Serca jest w stanie podprowadzić nas pod Krzyż konającego na Nim w cierpieniach Jezusa, byśmy zostali obmyci strumieniami Krwi i Wody, wytryskującej z Jego boku jako zdroju łask. To dzięki Niej doświadczyłam realnego wtajemniczenia w Mękę Pańską. Stanęłam pod Krzyżem, na którym konał w okrutnym cierpieniu Jezus. Uniosłam wzrok i spojrzałam w Jego zbroczone krwią oczy – spojrzałam źrenicami Matki. To spojrzenie mnie całkowicie znokautowało. Padłam na kolana złamana i skruszona potwornym bólem. Miałam bowiem nieodparte wrażenie, realne wrażenie, że widzę na Krzyżu własnego syna, moje umiłowane, wyczekiwane z utęsknieniem dziecko, rozszarpane i skatowane szponami ludzkiej nienawiści, ludzkiego okrucieństwa, poniżone i zdeptane…
Maryja zaprowadziła mnie pod Krzyż poprzez własne Serce i z pozycji Jej Matczynego Serca konałam pod stopami Jezusa wiszącego na Drzewie Zbawienia w bólu bezradnej, zmiażdżonej niemocą Rodzicielki, widząc w Chrystusie moją, kochaną pociechę, karmioną moją piersią, tuloną moimi ramionami, pocieszaną moimi pocałunkami i uśmiechami, prowadzoną za rękę na spacerach, podczas których podziwialiśmy piękno natury, zachwycając się bezgranicznie dziełem Bożym… Mój Syneczek, moja Kruszynka, mój Pan i Zbawca.
Dziś Msza Święta jest dla mnie owym żywym spotkaniem z Jezusem.
Wchodzę do Kościoła jako mała, pęczniejąca od środka nieposkromioną radością dziewczynka, która czeka z niecierpliwością na rodzinne spotkanie przy suto zastawionym stole w Domu Ojca, która na dźwięk dzwonka, zapowiadającego wyjście kapłana, staje się nagle dojrzałą kobietą. Wchodzę wówczas do wieczernika. Zasiadam do wspólnej, ostatniej wieczerzy z Jezusem. Przyglądam Mu się uważnie, nie tracąc z oczu Jego promiennych źrenic. Wpatruję się w Jego dłonie, trzymające kielich wina i chleb. Śledzę ruch Jego ust, wypowiadających: „Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje…” (Mt  26,26-27). Pochłaniam Go wzrokiem prawdziwej Miłości – tej nie tylko przyjemnej i słodkiej, ale i zatroskanej, zaniepokojonej, cierpiącej z powodu matczynej opiekuńczości. Staram się dopasować do obrzędu liturgicznego. Ciałem jestem w Kościele, ale duszą w wieczerniku, w drodze na Golgotę… Kiedy więc podchodzę do Komunii Świętej, klękam nie przed kapłanem, ale pod Krzyżem, unoszę w górę wzrok i widzę przede mną, nade mną Ofiarę – Ciało mojego Syneczka, mojego Okruszka, mojej Miłości, mojego Pana i Zbawiciela.
Tym wszystkim jest dla mnie Msza Święta – to możliwość trwania przy Panu Jezusie, w Panu Jezusie wiernie, jak wiernie trwała i była z Nim oraz przy Nim Jego Matka Maryja.
Życzę ci z całego serca, byś podchodząc do Komunii Świętej zobaczył w Hostii oblicze konającego na Krzyżu Jezusa, byś miał możliwość realnego zanurzenia własnego wzroku w Jego zbroczonych krwią źrenicach, by dzięki temu twoje serce spłonęło ogniem Rodzicielskiej Miłości i byś mógł Ciało kochającego cię Pana przyjąć godnie.
Msza Święta to Wtajemniczenie i Poznanie Męki Pańskiej, to Ofiara Jego i twojej Miłości, to twoje żywe spotkanie z Bogiem, to moment, w którym spotyka się Niebo i Ziemia, w którym pęka sklepienie błękitu i niczym wrota rozchyla się na boki, odsłaniając Królestwo Niebieskie pełne świętych i zastępów anielskich, pełne tych, którzy odeszli a którzy właśnie w tym momencie są z nami, wokół nas, obok nas.
Tym wszystkim jest dla mnie Msza Święta.


środa, 7 lutego 2018

TRADYCJA


Zebrali się u niego faryzeusze i kilku uczonych w Piśmie, którzy przybyli z Jerozolimy. I zauważyli, że niektórzy z Jego uczniów brali posiłek nieczystymi, to znaczy nie obmytymi rękami. Faryzeusze bowiem i w ogóle Żydzi, trzymając się tradycji starszych, nie jedzą, jeśli sobie rąk nie obmyją, rozluźniając pięść. I [gdy wrócą] z rynku, nie jedzą, dopóki się nie obmyją. Jest jeszcze wiele innych [zwyczajów], które przejęli i których przestrzegali, jak obmywanie kubków, dzbanków, naczyń miedzianych. Zapytali Go więc faryzeusze: „Dlaczego Twoi uczniowie nie postępują według tradycji starszych, lecz jedzą nieczystymi rękami?” Odpowiedział im: „Słusznie prorok Izajasz powiedział o was obłudnikach, jak jest napisane: „Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem swym daleko jest ode Mnie. Ale czci Mnie na próżno, ucząc zasad podanych przez ludzi.” Uchyliliście Boże przykazanie, a trzymacie się ludzkiej tradycji, [dokonujecie obmywania dzbanków i kubków. I wiele innych podobnych rzeczy czynicie].” I mówił do nich: „Sprawnie uchylacie Boże przykazanie, aby swoją tradycję zachować”.
(Mk 7,1-9)
Siadam przy stole z Pismem Świętym. Czytam, zastanawiam się i rozumiem, ale… czy w rozumieniu zapisanego słowa słyszę głos Boga?, czy odczytuję Jego wolę w sposób zgodny z Jego zamysłem i zamiarem, z Jego nauką i prawem?...
Bardzo często analizuję samą siebie w obliczu lektury, odsłaniającej przed moją duszą wersety Pisma Świętego, mając nieustannie mnóstwo wątpliwości wobec zdolności ludzkiego rozumu. Potrafimy bowiem tak pięknie upraszczać, tak elastycznie dopasowywać wiele zasad do własnej wygody – „tradycji”, kształtującej już oswojony i precyzyjnie zorganizowany rytm codziennego życia, kontrolowanego i uświęconego samodyscypliną oraz odpowiedzialnością mierzoną Boskimi siłami.
Prześcigamy się w wierze i praktyce, w mądrości i w naśladowaniu Chrystusa. Pragniemy kroczyć za Jezusem jego śladami, a jednocześnie staramy się zaaklimatyzować w świecie, który pędzi w niedościgniony sposób, zmieniając się w mgnieniu oka, wymagając więcej i coraz więcej z każdym dniem.
W wirze owego egzystencjonalnego pędu mam wrażenie, że zatracamy realne relacje z Bogiem, odczytując Jego Słowa według potrzeb współczesnego czasu a nie według ofiarowanych nam przykazań. „Dokonujemy obmywania dzbanków i kubków, i wiele innych podobnych rzeczy czynimy” pochłonięci obowiązkami życia zawodowego, rodzinnego, towarzyskiego i w konsekwencji oddalamy się od Jezusa, tracąc Go z oczu i nie rozpoznając w ulicznym zgiełku Jego głosu, ale… zdajemy się tym nie przejmować.
Bardzo często stoję pod lawiną wiary w bezgraniczne miłosierdzie Boga bezwarunkowo kochającego, pobłażliwego, wybaczającego i cichego – tego, który nie karze, a cierpliwie czeka na powrót syna marnotrawnego z szeroko rozpostartymi ramionami wyrozumiałości. Ludzie bowiem nie chcą widzieć w Ojcu Niebieskim karzącego i wymagającego Sędziego. Unoszą się na fali wiary w bezgraniczną i bezwarunkową miłość, odrzucając fakt, iż Bóg jest również sprawiedliwy a nie tylko miłosierny. Wzrastają w owym przekonaniu, obwarowując się poczuciem bezpieczeństwa i komfortu, odrzucając wpisane w codzienne życie trudy czy cierpienia. Kiedy więc mówię o przymiotach Ojca niebieskiego, jako miłosiernego, ale i sprawiedliwego Sędziego, który za dobre wynagradza a za złe karze, spotykam się z krytyką i napominaniem, jakbym to grzeszyła bluźnierstwem i błądziła, podążając w kierunku własnej zguby.
Nie ukrywam, że żal przepełnia me serce z powodu owego ludzkiego zaślepienia, „uchylającego Boże przykazania, a trzymającego się tradycji”, którą w kontekście współczesnej doby odczytuję jako wygodę. Żal przepełnia me serce, bo moi współbracia zdają się budować wyobrażenie Boga, kształtowane na wzór osobistych potrzeb, przekonań, doznań czy doświadczeń lub marzeń, na wzór teorii świeckich autorów, cieszących się zdecydowanie większą popularnością wśród parafian niż święci, mistycy czy doktorzy Kościoła. Żal przepełnia me serce, bo człowiek zatraca się w relacjach z Ojcem Niebieskim (?), którego obraz wydaje się oderwany od Prawdy. Tyle bowiem słyszy się o bezgranicznej miłości i Bożym oddaniu, że aż trudno okiełznać budzący się w duszy niepokój o współbraci, zdających się przywłaszczać sobie prawo do zbawienia poprzez akt Męczeńskiej Ofiary Jezusa, jakby zapis w Ewangelii według św. Jana, głoszący, iż „tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16), był wyznaniem miłości Ojca Niebieskiego i jednocześnie formą całkowitego rozgrzeszenia, przysługującego człowiekowi bezwarunkowo i bezprecedensowo z tytułu owej właśnie miłości.
Jak zatem powinniśmy traktować ostrzeżenie Jezusa, przekazane nam przez stygmatyczkę Natuzzę Evolo, do której Pan zwrócił się słowami prośby adresowanej do chrześcijan – prośby, by „nie nadużywali Jego miłosierdzia”?!...
Bardzo często wpadamy w sidła oceniania innych. W kontaktach międzyludzkich żerujemy na podłożu tak zwanego pierwszego wrażenia, które niekiedy bywa powierzchowne i nietrafne. Wyrabiamy sobie na cudzy temat konkretną opinię, zapominając o tym, że ludzkie serce najlepiej znane jest tylko! Panu Bogu. Wydaje nam się, że postawa danego człowieka czy wypowiedziane przez niego słowa, choć mogą być odczytane błędnie (tego już nie bierzemy pod uwagę), jest wiarygodnym źródłem „zebranych” i zarejestrowanych informacji. Często obrzucamy poznaną osobę krytyką, oskarżeniem o inność i niepoprawność, nie znając jej historii czy serca i nie zadając sobie nawet żadnego trudu w celu poznania prawdy. Niekiedy wmawiamy komuś uczucia, które wydają nam się oczywistym stanem ducha naszego rozmówcy. Słyszymy, ale nie słuchamy, utwierdzając się we własnym przekonaniu o posiadanej racji i nieomylności. Z oburzeniem niekiedy wytykamy komuś niegodziwość (?), dociekliwie drążąc temat jego nieprzestrzegania zasad i „niepostępowania według tradycji starszych”, a więc temat jego niedopasowywania się do ogółu. Fala gorliwych w modlitwie ludzi pochyla się nad losem biednych. Angażują się w pomoc organizowaną w czysto ludzki sposób i zamysł. Aktami osobistego poświęcenia utwierdzają się w przekonaniu o własnej wyjątkowości i (niemal) świętości, wierząc, że są bliżej Boga niż ktokolwiek inny, że z tytułu owego przywileju mają nieomylne prawo pouczania i napominania innych, żądając powielania tych samych zaszczytnych czynów i działań, tej samej formy modlitwy i pokuty. Nie bierzemy jednak pod uwagę intencji podejmowanych, humanitarnych działań lub gorliwej (?!) modlitwy. Czy to, cokolwiek czynimy, wypływa bowiem z potrzeby serca, czy raczej z pragnienia dopasowania się do szablonu wzorowego chrześcijanina – szablonu będącego dziełem ludzkich wyobrażeń?... Skąd pochodzi i czym jest owa inspiracja?...
Zapominamy o tym, że Pan widzi więcej niż człowiek, że to, co dla ludzi jest czymś złym i grzesznym, dla Ojca Niebieskiego może okazać się pięknym aktem oddania i miłości, czego doskonałym potwierdzeniem jest chociażby „Maria, która wzięła funt szlachetnego, drogocennego olejku nardowego i namaściła Jezusowi stopy, a włosami swymi je otarła” (J 12,3).
Jakaż wówczas – w świetle owego hołdu – pojawiła się reakcja i krytyka?...
Pomieszczenie wypełniło się bezwzględnym oskarżeniem o rozrzutność i zaniedbanie, o bezmyślność – oskarżenie uzasadnione troską o ubogich, których za cenę zmarnowanego, drogocennego olejku można byłoby nakarmić i napoić; oskarżenie odrzucone słowami Jezusa, nakazującego, by „zostawić ją!” i wyjaśniającego bezzasadność przedstawionego napomnienia zwróceniem uwagi na fakt, iż „ubogich zawsze mamy u siebie, a [Chrystusa] zaś nie zawsze mamy” (J 12,1-8).
Czyż nie jest to konkretna nauka wskazująca kierunek naszego codziennego postępowania wobec innych? Czyż nie powinniśmy Boga stawiać zawsze na pierwszym miejscu w każdej sytuacji naszego życia? Czyż nie przez Boga winniśmy poznawać człowieka?
„Uchylamy Boże przykazania i trzymamy się ludzkiej tradycji”, ludzkich poglądów na to, co według nas dobre i najmilsze Ojcu Niebieskiemu (?!), jakbyśmy posiadali Mądrość samego Jezusa Chrystusa i tym samo prawo do wprowadzania reform czy poglądów, „udoskonalających” Kościół a tym samym religijne życie chrześcijan. Nabożeństwa wydają się być zawodowym obowiązkiem, a Komunia Święta poczęstunkiem a nie Przymierzem i Zaszczytem bycia z Chrystusem i w Chrystusie. Obrona prawdy i stanowcza niezgoda na zakłamanie oraz niesprawiedliwość są postawami odbieranymi często jako akty grzesznej i niegodnej postawy chrześcijanina, od którego wymaga się pokory w postaci ślepego posłuszeństwa i uległości, milczenia i stania z boku, modlitwy i… nijakości. Wszelkie innego rodzaju zachowania bywają piętnowane. Chrześcijanin bowiem powinien miłować bliźniego swego bezgranicznie i z oddaniem, jak i nie z poświęceniem własnej osoby, powinien wykazać tolerancję i zachować milczenie, modląc się o… cud?
Zamykają i niszczą Kościoły, przerabiają święte miejsca na galerie, na zaplecza rekreacyjne. Nie traktują chrześcijan – katolików zwłaszcza – poważnie i z szacunkiem. Przepychają dzieci Boże z kąta w kąt niczym szmaciane, nic nie mające do powiedzenia czy zaoferowania kukiełki, a my… nie reagujemy, milczymy, modlimy się szczerze lub nie (Bóg raczy wiedzieć), stoimy z boku, czekamy na efekty rozgrywających się poza nami i wokół nas wydarzeń, jakby to szerzące się zło w ogóle nas nie dotyczyło. Na wszelkie polityczne czy obyczajowe decyzje w ogóle nie reagujemy. Biernie czekamy na Bożą ingerencję, zabiegani i pochłonięci przez codzienność, istniejący bardzo często poza murami Kościołów, które przepełniają się jedynie obfitą liczebnością wiernych na Mszach Świętych o uzdrowienie i uwolnienie, bo Pan wówczas rozdaje prezenty według ludzkich potrzeb i uznania. Później wracamy do „obmywania dzbanków i kubków”, porzucając w czeluściach samotności niepotrzebnego na razie Jezusa. O Bogu przypominamy sobie wówczas, kiedy pojawia się potrzeba zastosowania Jego wszechmocy w uporządkowaniu codziennych spraw i w wyeliminowaniu wszelkich niepowodzeń.
Obrażają naszego Ojca, poniżają naszą Matkę, a my jak posągi z kamienia nie protestujemy, nie bronimy deptanych, niszczonych wartości chrześcijańskich, zapominając o obietnicy Jezusa – o tym, że to właśnie „prawda nas wyzwoli” (J 8,32). Uważamy bowiem, że wyrażanie protestu jest niestosownym zachowaniem, bo niezgodnym z wolą Boga, że w milczeniu i skromności winniśmy dobrymi uczynkami naprawiać świat, czyli… jakimi uczynkami? Czy zachowujemy się jak Maria, która pada do stóp Jezusa, obmywając je „funtem szlachetnego, drogocennego olejku nardowego”, nie zwracając uwagi na niestosowność swojego zachowania i na oburzone jej gestem miłości otoczenie? Czy raczej przyjmujemy postawę Judasza, krytykującego rozrzutność Marii i upominającego się o biednych, spychając tym samym Boga na plan drugorzędny, podporządkowany relacjom międzyludzkim? Czy nie obejmujemy stóp ludzkich, obmywając je olejkiem nardowym i wycierając je własnymi włosami? Czy takiego aktu oddania nie powinniśmy okazywać tylko Panu Bogu? Czy nie powinniśmy tego, co dla nas najcenniejsze i w nas najlepsze, ofiarować Panu? Czy człowiek nie winien być na drugim miejscu?
Boli mnie to, że tak „sprawnie uchylamy Boże przykazanie, aby swoją tradycję zachować”, aby żyć wygodnie, że tak ambitnie angażujemy się w „obmywanie dzbanków i kubków”, zaniedbując „stopy Jezusa, które przecież winniśmy namaszczać funtem szlachetnego, drogocennego olejku nardowego”, będącego – dla mnie – symbolem wiernego i szczerze miłującego serca.
Bardzo często siadam przy stole z Pismem Święty. Czytam biblijne wersety, zatrzymuję się nad treścią w głębokiej zadumie, analizując i rozumiejąc, ale… czy realnie i prawdziwie słysząc w wypowiadanych lekturą słowach Głos Boga? Nie ufam sobie, dlatego nieustannie sięgam po Pismo Święte, zagłębiając się w kilkukrotnie powtarzane wersety. Czytam zwroty i modlę się równocześnie, by Pan przemówił do mnie wyraźnym, dobitnym Głosem zagłuszającym we mnie to ludzkie, jakże ułomne „trzymanie się tradycji”.
Iluż z was ma wobec samych siebie podobne wątpliwości?...


poniedziałek, 5 lutego 2018

ZABAWA W DOM


Bardzo często obserwuję bawiące się w parku lub na placu zabaw dzieci, wspominając fragmenty własnego dzieciństwa. Z lekkim uśmiechem przyglądam się małym dziewczynkom, które w mistrzowski sposób wcielają się w rolę mamy, oraz małych chłopców, starających się odtworzyć wiarygodny obraz własnych ojców. Dzieci zatracają wówczas kontakt z rzeczywistością. W zabawę odtwarzanego teatru wtapiają się z tak ogromnym zaangażowaniem i zdolnością, że wydają się nie dostrzegać otaczającego ich świata. Nie zwracają uwagi na nikogo i na nic, odgrywając bardzo realnie poszczególne scenki codziennego życia rodzinnego, rozgrywającego się w czterech ścianach domu. Mała, kilkuletnia mama tuli w ramionach lalkę, śpiewając jej kołysanki, a równocześnie karci koleżankę – dziewczynkę w tym samym wieku, odgrywającą rolę starszej córeczki, a po chwili pretensjonalnie zwraca się z ostrymi pouczeniami i oskarżeniami w kierunku kilkuletniego męża – ojca obojga dzieci, wyrzucając mu brak zaangażowania w domowe obowiązki, na co chłopiec, obsadzony w tej właśnie roli, odpowiada usprawiedliwieniem, uzasadniającym zmęczenie, jako skutku ciężkiej pracy, z której dopiero co wrócił.
Obserwuję to przedstawienie zabawy w dom z czystym rozbawieniem i sentymentem. A, kiedy wszystko się kończy, gdy dzieci wracają do rzeczywistości poprzez podporządkowanie się własnym rodzicom, wtapiam się w tło osobistych obowiązków i codziennego, dorosłego życia, zastanawiając się często nad ludźmi, nad naszymi relacjami z Panem Bogiem.
Niekiedy bowiem mam nieodparte wrażenie, że bawimy się w dom. Wcielamy się w rolę Rodzica. Bawimy się w Pana Boga. Odczytujemy Jego słowa, interpretujemy Jego naukę, ale… czy zgodnie z wolą Ojca?, czy zgodnie z Jego Mądrością i zamiarem?, czy raczej według własnego punktu widzenia?... Staramy się Go poznać i niekiedy nabieramy nawet przekonania, że znamy Boga bardzo dobrze; a kto wie, czy nie lepiej od Niego Samego?!... Czasami mam wrażenie (być może mylne?!, gdyż nie posiadam żadnego przygotowania ani wykształcenia teologicznego), że wyprzedzamy Ojca Niebieskiego w życiu, w mądrości, w nauczaniu poprzez napominanie innych – tych gorszych od nas, w rozeznaniu i rozpoznawaniu sytuacji czy w tworzeniu. Podejmujemy decyzje – często (mam wrażenie) – według tego, co nam się wydaje, a co zaczyna nabierać w naszym przekonaniu wagi Bożych Słów.
Być może jestem w błędzie?... Obserwuję, czytam, poznaję po omacku, analizuję i interpretuję, wyławiam i smakuję życie oraz ludzi w szczypcie soli, którą czerpię z Pisma Świętego zwykłą zdolnością szarego człowieka, więc… Może jestem w błędzie?...
Krążą w Internecie następujące słowa, podpisane imieniem papieża Franciszka:
„Nie trzeba wierzyć w Boga, żeby być dobrym człowiekiem. Nie trzeba w niego wierzyć tak, jak powszechnie rozumiemy jego postać. Człowiek może być uduchowiony, ale niereligijnie. Nie musisz chodzić do kościoła i dawać pieniądze. Dla wielu ludzi kościołem może być natura. Wielu wspaniałych ludzi w historii ludzkości nie wierzyło w Boga. A inni czynili zło w jego imię…”
Zastanawiam się nad sensem przytoczonego przekazu, który cieszy się ogromną popularnością wśród internautów. W jaki sposób stwierdzenie, że „nie trzeba chodzić do kościoła i dawać pieniądze”, należy odczytywać w kontekście wypowiedzi Samego Pana Jezusa, który wyraźnie zaznacza, iż „każdy, kto żyje i wierzy w Niego, nie umrze na wieki” (J 11,26)?!... Jak odnieść powyżej przytoczoną teorię do słów Syna Bożego, wyjaśniającego, że „to On sam jest chlebem życia i dlatego kto do Niego przychodzi nie będzie łaknął, a kto w Niego uwierzy nigdy nie będzie pragnąć, że kto spożywa Jego Ciało i pije Jego Krew, ma życie wieczne, gdyż (to właśnie!) On go wskrzesi w dniu ostatecznym, ponieważ Ciało Jezusa jest prawdziwym pokarmem, a Krew Chrystusa jest prawdziwym napojem, więc (jak powtarza Pan) kto spożywa Jego Ciało i Krew Jego pije, trwa w Nim, a On w człowieku” (J 6,22-59)? Jak odczytać wypowiedź oznaczoną imieniem papieża Franciszka, skoro to właśnie w Kościele pojawia się zaszczytna możliwość wypełnienia Słowa Bożego poprzez przystąpienie do Komunii Świętej?!... W jakim kontekście można odebrać przekaz uświęcający rolę natury w życiu człowieka?...
Kościół to JEDNO, bo tak, „jak Bóg, Ojciec w Jezusie a On w Bogu, tak my w Nich (w Bogu i w Synu Bożym) stanowimy jedno, by świat uwierzył, że Pan posłał Chrystusa” (J 17,20-26). Kościół przecież to nie jakieś tam banalne miejsce, w którym tylko przelicza się pieniądze. To JEDNO. To święte miejsce, w którym mamy zaszczyt stanąć twarzą w twarz z Panem Bogiem, w którym Pan Jezus osobiście „bierze chleb w dłonie kapłana i odmówiwszy błogosławieństwo, łamie i daje go uczniom (nam), mówiąc: Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje, a następnie bierze kielich i odmówiwszy dziękczynienie, daje im (nam), mówiąc: Pijcie z niego wszyscy, bo to jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów” (Mt 26,26-29). To wyjątkowe miejsce spotkania. To miejsce naszego oczyszczenia. W Kościele mamy bowiem szansę „życia w Jezusie” poprzez „spożywanie Jego Ciała i poprzez picie Jego Krwi”, poprzez pokorne i z miłością przyjęte Przymierze, dzięki któremu w Komunii Świętej odradzamy się na nowo, nie umierając na wieki. Jak zatem interpretować wyżej przytoczone słowa podpisane imieniem papieża Franciszka? Czyż nie jest to zabawa w Pana Boga – zabawa w dom? Czyż przytoczone stwierdzenie nie jest robaczywym ziarnem zasiewającym w sercach ludzi przekonanie, że kościołem może być natura? Czy nie z powodu wypowiedzianych lub wyrwanych z kontekstu słów opustoszeją nawy główne lub boczne, w których zasiadać będą jednostki wiernych, samotność i przerażający chłód nieobecności? Czyż w obliczu owej zachęty dzień święty nie zacznie być świętowany na łonie natury w towarzystwie bliskich oraz przyjaciół, znajomych i sąsiadów przy grillowaniu, muzyce, zabawie i beztrosce? Czyż wyszczególniony zwrot nie umniejsza roli Kościoła i nie zaprzecza nauce Jezusa, wzywającego nas do uczestniczenia w Eucharystii?...
Jeśli to są autentycznie słowa, wypowiedziane ustami lub napisane dłonią papieża Franciszka, to jak je powinien traktować szary, prosty chrześcijanin, jakim chociażby ja jestem?... Nie ukrywam, że osobiście odbieram powyższy wywód jako przynętę zarzuconą na dusze, które łowi się na zgubę, a nie na chwałę Pana słodkim zwrotem tego, co letni człowiek chce usłyszeć, by usprawiedliwić lenistwo i zaniedbanie.
Przepełnia mnie smutek, kiedy wyłapuję niebezpiecznie elastyczną tolerancję, przeciskającą się do Kościoła szczelinami błędnego (w moim odczuciu) rozumienia miłosierdzia. Tak wielu wyraża przekonanie, że należy być miłującym, bezgranicznie kochającym, przyjmującym, goszczącym, integrującym wszystkich oraz akceptującym wszystko, że prawdziwy chrześcijanin – dziecko Boże – to ten, który cierpliwie stoi z szeroko rozpostartymi ramionami, oddając światu – ludziom swe serce na tacy; a czyż to serce nie należy przede wszystkim do Ojca Niebieskiego, a nie do człowieka? Czyż nie powinno właśnie tak być?... Nie ma bowiem prawdziwej miłości bliźniego bez Boga, nie ma mądrości i udzielanej pomocy bez Boga, bo każde działanie, choć w dobrym zamyśle i intencji, pozbawione Pana i prowadzone poza Nim, przyniesie zgniłe owoce zła, niszcząc świat i trawiąc spustoszeniem piękne dzieło Stwórcy.
Mam nieodparte wrażenie, że coraz bardziej pochylamy się nad człowiekiem, stojąc do Boga odwróceni plecami, że błędnie odczytujemy naukę Jezusa. Mam wrażenie, iż bawimy się w dom, zbyt ambitnie i zbyt realnie wcielając się w rolę Ojca. Tak bardzo angażujemy się w ludzkie nieszczęścia (?), tak bardzo pragniemy ulepszać i udoskonalać świat, że w rzeczywistości więcej niszczymy niż budujemy; bo czy dziecko ma prawo żyć jak Rodzic w pełni praw dorosłego, dojrzałego życia?
Napominamy się wzajemnie i pouczamy, że obowiązkiem chrześcijanina jest miłować bliźniego, błogosławić mu, przebaczać i… biernie stać z boku, bezradnie lub wygodnie przyglądając się niszczycielskiej sile współczesnego świata?! Zapominamy o tym, że miłosierdzie to również sprawiedliwość, a sprawiedliwość to miłosierdzie. Zapominamy, że „jeśli będziemy trwać w nauce Jezusa, będziemy prawdziwie Jego uczniami i poznamy prawdę, a prawda nas wyzwoli” (J 8,31-32). Traktujemy przykazanie miłości w sposób wybiórczy i wygodny dla współczesnej propagandy, promującej autorytet wzorowego obywatela świata. Odcinamy istotne w owym przykazaniu uzupełnienie, nawołujące nas słowami Jezusa, byśmy się „wzajemnie miłowali”, byśmy miłowali bliźniego swego jak siebie samego” (Mt 22,34-40). Ludzkie działanie, podyktowane potrzebą serca, zazwyczaj uzasadniamy przytoczonym przykazaniem, ignorując często niezwykle ważną dla Boga rolę obecności naszej własnej osoby w relacjach międzyludzkich. Kochamy wszystkich, zaniedbując siebie samych i spychając na plan podrzędny oraz niewiele lub nic nieznaczący, a tym samym (wydaje mi się) nieświadomie gardzimy Miłością, jaką obdarza nas Ojciec Wszechmogący, grzeszymy, nie otwieramy się na tę jakże ważną Prawdę, nie trwamy wówczas w nauce Jezusa i stajemy się niewolnikami (nie Boga!, a) człowieka, którego w żaden sposób nie chcemy urazić, dotknąć, obrazić czy wprowadzić w zakłopotanie. Wybaczamy więc, miłujemy bliźniego zapominając o sobie, poświęcamy się, błogosławimy i okazujemy swoją świętą (?!) tolerancję w imię zagłuszenia oskarżeń o dyskryminację czy rasizm. Kłaniamy się w ten sposób bardziej bliźniemu niż Bogu. Padamy na kolana przed człowiekiem a nie przed Panem. Podporządkowujemy całe swoje życie bardziej ludziom niż Ojcu Niebieskiemu. Wyrażamy ową postawą przekonanie, że godnie i na chwałę Pana wypełniamy chrześcijański obowiązek bycia miłosiernymi; a czy w rzeczywistości nie stajemy się głupcami? Kochamy bliźniego, wyrażając wobec własnej osoby pogardę, służymy bliźniemu, ale w ogromie owej miłości, jaką wydaje nam się odczuwać, nie staramy się w żaden sposób być sprawiedliwymi wobec Boga i siebie samych. Nie stajemy po stronie Prawdy, nie trwamy w Prawdzie, nie bronimy Prawdy i nie walczymy o Prawdę. Bezradnie patrzymy na umierające, kruszone opuszkami ruin Kościoły, na konające wartości chrześcijańskie. Słuchamy bluźnierstw, którymi obrzucane jest JEDNO, ale udajemy równocześnie, że nie słyszymy rzucanych lekkością oskarżeń oszczerstw, bo przecież trzeba przebaczać, modlić się za wrogów, kochać nieprzyjaciół, błogosławić im, cierpliwie czekając na przebieg wydarzeń w miejscu bezpiecznego obserwatora.
Oczywiście!, prawdą jest, że każde dziecko Boże, oddane Panu i napełnione Duchem Świętym, rozgrzewającym serce człowieka ogniem Miłości, kocha nieprzyjaciół swoich i modli się za wrogów, błogosławi innym i wybacza, ale to też ten!, który potrafi odważnie i rycersko sprzeciwić się złu, odrzucić zło, wyrażając stanowczo i bezkompromisowo NIE, gdy tego wymaga sytuacja, będąca zakłamaniem i brakiem szacunku do nas jako dzieci Bożych, odbierającym nam dobre imię jako dzieciom Bożym, czy będąca aktem wrogości wobec Trójcy Świętej lub Maryi. Chrześcijanin (takie mam przekonanie) ma obowiązek być miłosierny jak Ojciec jest miłosierny, ale również sprawiedliwy. Każde dziecko Boże ma obowiązek trwać w Prawdzie, strzec Prawdy i walczyć w obronie Prawdy nie! mieczem, ale słowem odwagi, kategorycznie odrzucającym zło i nie wyrażającym żadnej! zgody na kłamstwo, nie agresją, ale modlitwą i miłością bliźniego z zachowaniem miłości siebie samego, nie gniewem, ale przebaczaniem i błogosławieństwem, nie bierną postawą wygodnego obserwatora, a gorliwością wiary i szczerym oddaniem Panu Bogu a nie człowiekowi, który winien być na drugim miejscu w życiu, nie! tolerancją i akceptacją zdarzeń, a twórczą postawą wobec świata, budowanego według nauki Jezusa. My zaś bardzo często wymykamy się spod płaszcza Rodzicielskiej troski. Zdajemy się rozumieć więcej i lepiej. Wydaje nam się, że doskonale wiemy, czego od nas oczekuje Bóg. Znamy Jego zamiary i plany. Okazujemy często hojną wylewność gorącego serca, uzasadniając bezgraniczne i bezmyślne oddanie człowiekowi następującym fragmentem Ewangelii, w której Pan prosi: „Pójdźcie błogosławieni do Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane dla was od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie. (…) Zaprawdę, powiadam wam: wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili.”(Mt 25,31-40). W obliczu przytoczonego fragmentu Dobrej Nowiny angażujemy się w pomoc bez Boga i nie w Bogu a poza Nim, poczym rozglądamy się i widzimy rosnące wokół spustoszenie. Gubi nas często tolerancja i akceptacja wymagań współczesnego świata, którą odczytujemy jako oznaki miłosierdzia. Zapominamy bowiem, że „przeciwnik nasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć” (1P 5,8). Angażujemy się bez wahania, bez zastanowienia, bez trzeźwości i czujności, bez ostrożności, bo przecież trzeba być miłosiernym. Odrywamy się od rzeczywistości i brniemy na oślep rwącym nurtem owego pragnienia bycia miłosiernym, ale nie staramy się być człowiekiem sprawiedliwym a tym samym mądrym.
Często proszę Pana Boga, by móc owocnie wypełnić Jego Słowo i poddać się pokornie Jego woli, aby wskazał mi „Swoich braci najmniejszych”.
Kim oni są? Czy to wszyscy ludzie zamieszkujący czasoprzestrzeń świata? Czy bratem raczej jest dziecko tego samego Ojca Niebieskiego, który jest w Jezusie, a On jest w Nim (J 14,7-11)? Czy pokrewieństwem nie jest sakrament chrztu świętego?...
Kim są Twoi bracia najmniejsi Panie?...
Tak bardzo chcemy być miłosierni jak Ojciec nasz jest miłosierny, że niekiedy wydajemy się wyprzedzać Boga w Jego miłosierdziu, okazując bliźniemu miłość na własny sposób i odrzucając obowiązek zachowania w relacjach międzyludzkich sprawiedliwości – mądrego osądu oraz oddzielenia tego, co dobre, od tego, co złe. Zatracamy często mądrość. Odczytujemy znaki czasu i staramy się je oswoić według ludzkiej zdolności.
Znowu bawimy się w dom.
Owe błędne rozumienie miłosierdzia i ludzkie pragnienie wypełnienia się w osobie bycia miłosiernym często wyrabia w nas lekkość upraszczania codzienności, umniejszania roli chrześcijanina, usprawiedliwiania grzechu poprzez przesadnie tolerancyjne definiowanie jego powagi oraz skutków, dostosowywanych do czasów aktualnej doby istnienia. Owe błędne rozumowanie miłosierdzia sprawia, że czujemy radość, widząc elastyczne dopasowywanie się kościoła do współczesnych wymogów i oczekiwań, jakby to Pan Bóg (z tytułu Miłości jaką jest wobec nas i dla nas) miał obowiązek iść z duchem czasu, zapominając, że to właśnie świat winien rozwijać się z Duchem Świętym. Stąd – mam wrażenie – biorą się ludzkie zachłanności na uzdrawianie wszelkich schorzeń ciała czy ducha, na cukrowanie codzienności, na odrzucanie cierpienia i jakiegokolwiek krzyża, na eliminowanie jakichkolwiek przeszkód w byciu szczęśliwym tu na ziemi a nie gdzieś… tam, poza granicą grawitacji. Idziemy przez życie niecierpliwie, w podskokach z różowymi okularami na nosie i ze śpiewem uwielbienia pobłażliwego, kochającego, bezstresowo wychowującego własne pociechy Ojca – miłosiernego Ojca, ale… czy sprawiedliwego? Mam przedziwne przekonanie, że coraz bardziej Boga postrzegamy jako łagodnego, wiecznie uśmiechniętego, rozbawionego Tatusia, który wszystko jest w stanie wybaczyć, zapomnieć, pocieszając i nagradzając. Tak często spotykam ludzi wierzących, postrzegających Ojca Niebieskiego jako właśnie takiego bezwarunkowo i bezgranicznie miłującego Rodzica, beztrosko i z pełną aprobatą obserwującego samodzielnie dorastające dzieci. Tak często też spotykam się z wierzącymi (?), którzy (właśnie z tytułu owej bezgranicznej i bezwarunkowej miłości Rodzicielskiej) stają po stronie walki o prawo do aborcji, tłumacząc swoją postawę tym, że „przecież Pan nas kocha, że z powodu owej właśnie miłości dał nam wolną wolę a wraz z nią prawo do samodzielnego podejmowania wszelkich decyzji”. Zapominamy o piątym przykazaniu: Nie zabijaj!, pod którym nie ma przecież żadnego przypisu z wyjaśnieniem okoliczności łagodzących, w obliczu których mamy możliwość zignorować stanowczość wprowadzonego zakazu. Zapominamy, że dziecko poczęte to nowe życie, to wola Boga, to Miłość Ojca Niebieskiego. Stajemy po stronie zła i kłamstwa, usprawiedliwiając samych siebie prawem do podejmowania decyzji w kwestii własnego ciała. Zapominamy, że tym właśnie prawem decydujemy równocześnie w kwestii ciała drugiego człowieka, który jest w łonie owej wyzwolonej kobiety, korzystającej z przywileju wolnej woli.
Czy nie bawimy się w dom? Czyż nie wcielamy się bezczelnie w rolę Ojca, podejmując decyzję o tym, kto ma prawo żyć a kto musi umrzeć zanim w ogóle ujrzy blask słońca? Czy mądrze i poprawnie odczytujemy Słowo Boga Ojca Wszechmogącego wypowiedziane ustami Jezusa a zapisane na stronach Pisma Świętego? Czy nie nadużywamy ludzkich kompetencji i nie tworzymy własnych praw ukształtowanych na płaszczyźnie zbyt pobłażliwych i zbyt tolerancyjnych interpretacji?
Czuję potrzebę zachowania wielkiej ostrożności we współczesnym świecie. Nie podoba mi się fala lekkości i spontaniczności, usprawiedliwiania człowieka i wykorzystywania Bożego milczenia jako zgody na wszystko a przynajmniej na wiele. Coraz większe mam wrażenie, przeradzające się w przekonanie, że niebezpiecznie zapędzamy się w wybranych rolach matki i ojca, bawiąc się w dom. Pobłażliwość rozkrzewia się niebezpiecznie, wyrozumiałość staje się zbyt tolerancyjna i zbyt swobodna, a droga prowadząca do Królestwa Niebieskiego (?!) staje się coraz szersza i wygodniejsza, przyjemniejsza i łatwiejsza.
Dokąd zmierzamy?
Coraz większy odczuwam głód Pisma Świętego, pobudzany potrzebą zachowania czujności i ostrożności. Coraz mocniej i gorliwiej pogrążam się w modlitwie z prośbą, by poznawanym zapisem Bożego Słowa przemówił do mnie Sam Jezus Chrystus a nie moja ludzka, pyszna natura jakże uskrzydlona zdolnością do nadinterpretacji.