wtorek, 27 lutego 2018

U ŹRÓDŁA RADOŚCI


„Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzy otrzymaliśmy chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć? Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my postępowali w nowym życiu – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca.
Jeśli bowiem przez śmierć, podobną do Jego śmierci, zostaliśmy z Nim złączeni w jedno, to tak samo będziemy [z Nim złączeni w jedno] przez podobne zmartwychwstanie. To wiedźcie, że dla zniszczenia ciała grzesznego dawny nasz człowiek został z Nim współukrzyżowany po to, abyśmy już dłużej nie byli w niewoli grzechu. Kto bowiem umarł, został wyzwolony z grzechu.”
(Rz 6,3-7)
Nie ma innego szczęścia jak Miłość, bo tylko Miłość jest szczęściem – źródłem wszelkiej radości. Człowiek pragnie być kochany mimo wszystko i wbrew wszystkim oraz wszystkiemu. Miłość jest karmą dla duszy i napojem dla ciała, inspiracją życia i siłą zwalczającą zwycięsko wszelakie trudności.
Pędzimy na oślep w poszukiwaniu szczęścia, nie zauważając jego obecności w codziennym zabieganiu. Karmimy się drobnymi stanami kruchej radości, będącej jedynie mizerną imitacją wesela. Poszukujemy miłości, ale wybieramy jedynie nędzne zakochanie i jego ulotne doznania zadowolenia. Chcielibyśmy pławić się w poczuciu bezpieczeństwa i wygodzie, luksusie i komforcie, ale bez zaangażowania i wysiłku, bez poświęcenia, a z sukcesem osobistym, spełnianych marzeń, których owoce cieszą, ale tylko przez chwilę, pobudzając nieposkromiony apetyt na więcej. Zatracamy się w samotności i pustce, a jednocześnie pragniemy być kochani i napełnieni. Zatracamy się w pogoni za… niczym. Nie umiemy bowiem nawet w pełni sprecyzować celu naszego istnienia czy odczytać sensu naszej egzystencji. Poszukujemy, szperamy w propozycjach zepsutego świata jak w koszu rzeczy używanych, które i tak nie są w stanie spełnić naszych oczekiwań. Przemijamy i gaśniemy z każdym dniem coraz biedniejsi, coraz bardziej uschnięci w stanie unieszczęśliwiającego dyskomfortu. Zapominamy, że tym wszystkim, czego tak naprawdę pragniemy, czego poszukujemy z utęsknieniem jest Miłość i to ta najpiękniejsza, najpotężniejsza, bo niewyobrażalnie ofiarna i pokorna – to nasze „złączenie z Jezusem w jedno”, nasza nierozerwalna obecność z Bogiem i w Bogu uświęcona aktem chrztu.
Czy istnieje cudowniejsze źródło radości i szczęścia?
Byłam kiedyś drapieżną i zachłanną, ambitną i młodą dziewczyną, która zawsze wznosiła się na skrzydłach buntowniczych możliwości tworzenia świata, wznoszącego się na konstrukcjach realizowanych marzeń i celów, osiąganych sukcesów. Dziś jestem dojrzałą kobietą, siedzącą na ławce w parku pod parasolem rozłożystych, splecionych konarami drzew, obserwującą naturę i ludzi, zmęczoną niszczycielskim procesem deformowania wartości i człowieczeństwa. W chwili mojego nawrócenia ta młoda, ambitna, zachłanna i drapieżna dziewczyna została „współukrzyżowana z Jezusem”. Umarła. Śmierć tego dziewczęcia zachłannego na błyskotki doczesnego świata stała się przyczyną wolności. Dziś bowiem nie pędzę za marnościami. Dziś nie walczę o społeczny prestiż, sukcesy, pracę w białych rękawiczkach i krawacie, majątek, komfort wypływający z luksusu… Dziś to wszystko jest nic niewarte. Dziś wydaje mi się to banalne.
Budzę się każdego ranka z radością życia, bo pierwsze spojrzenie w oczy budzącego się słońca jest kolejnym darem nowego dnia, kolejną szansą doznawania i gromadzenia doświadczeń oraz wspomnień. Zawsze zatrzymuję się w oknie. Kocham wpatrywać się w drzemiący jeszcze świat. Przyglądam się drzewom, w których wiatr zdradza swoją obecność. Patrzę na strumienie topniejących światłem latarni, rozlewających się jasnością po chodnikach i jezdniach. Przyglądam się sennemu jeszcze niebu, rozszczepiającemu się smugami – jakby pędzla na płótnie – na różne kolory i odcienie. Wsłuchuję się w ciszę, zdradzaną szumem i szelestem, westchnieniem lub śpiewem ptaków poukrywanych w gałęziach…
To wszystko jest niepowtarzalnie piękne. W tym wszystkim widzę Boga.
Podchodzę do szafki, z której wyciągam pieczywo. Parzę kawę. Wtapiam się zmysłami w rozkoszny aromat rumianej skórki chleba. Zachwycam się zapachem czarnych, zalanych wrzątkiem ziaren kawy. Powracam do dzieciństwa, w którym hasałam po kwiecistych łąkach z kromką świeżego pieczywa, wysmarowaną kremową śmietaną poprószoną cukrem. Przypominam sobie beztroski smak miłości i bezpieczeństwa, przyprawiony smakiem truskawek wydłubywanych spod liściastych parasolek powbijanych w ziemię lub smakiem rzodkiewki czy marchwi obtartych z piachu zieloną trawą…
Czy ciału potrzeba czegoś więcej?
Obserwuję ludzi wciśniętych w kołnierze zimowych płaszczy lub kurtek, uciekających przed ostrymi strumieniami potężnego deszczu, smaganego brutalnymi świstami szalonego wiatru… i myślę o tych, którzy nie mają gdzie się schować, którzy wtulają się w kamienne, wilgotne ramiona mostów, starając się choć trochę ocalić ciepło marznącego, wygłodzonego ciała i zmęczonej przez to duszy.
Bogu dziękuję za dach nad głową i proszę o błogosławieństwo dla mieszkających pod rozkapryszonym pogodowo niebem…
Nie potrafimy docenić tego, co już posiadamy lub co mieliśmy. Poddajemy się bez opamiętania nieposkromionej żądzy posiadania i gromadzenia gadżetów doczesnego świata. Nie potrafimy cieszyć się banalnymi rzeczami, prostymi stanami doświadczanych sytuacji… Nie widzimy w nas i w naszym życiu Boga, jakby nagle przestał istnieć, a przecież jesteśmy „z Jezusem złączeni w jedno”. Uciekamy od siebie i tym samym uciekamy od Miłości – od Ojca Niebieskiego. Wpadamy w zamęt i strach, obrzydzenie i gniew, nieszczęście i pogoń za… niczym, a przecież jesteśmy „z Jezusem złączeni w jedno”. Nie umiemy cierpieć. Boimy się chorób. Odczuwamy wstręt i strach wobec bólu. Nie wyrażamy zgody na krzyż, a tym samym na naśladowanie Jezusa, z którym przecież „jesteśmy złączeni w jedno”. Wszelkie schorzenia traktujemy jak porażkę i brzydotę, jak przekleństwo i okrucieństwo, jak osobisty koniec i bezowocną przegraną. Nie doszukujemy się własnego podobieństwa w Chrystusie. Nie doszukujemy się w sobie jedności z Jezusem. Odrzucamy cierpiącego Zbawiciela, bowiem pragniemy doświadczać jedynie radości, zapominając w strachu przed bólem i niepowodzeniem, że nie ma innego szczęścia jak Miłość, bo tylko Miłość jest szczęściem, a tą Miłością jest Bóg – Ten, który Sam siebie poniża, ogałaca, obnaża, oszpeca torturami i deformuje bólem, niszczy cierpieniem i męką, skazuje na śmierć, by umiłowanego człowieka podnieść z martwych, by go odkupić i uwolnić, by go wyzwolić od potępienia, by go uświęcić i ukoronować, wywyższyć i obdarzyć życiem wiecznym w Królestwie Niebieskim.
Czy my potrafimy tak ofiarnie, bezinteresownie kochać?,… a przecież jesteśmy „z Jezusem złączeni w jedno”.
Niekiedy cierpię, choruję, zmagam się z porażkami i trudnościami codziennego życia. Dziś jednak nie dostrzegam w stanach mojej ludzkiej ułomności okrucieństwa. Proszę o łaskę zdrowia, ale jednocześnie ofiarowuję ból i jego ciężar w intencjach osób potrzebujących Bożego Miłosierdzia – taka mała forma modlitwy. Nie jest to łatwe, ale o ile prostsze, kiedy wpatruję się w oczy umęczonego, oszpeconego biczowaniem i ukoronowanego cierniem Jezusa ubranego w purpurę Jego Przenajdroższej Krwi, kiedy dotykam wzrokiem Jego przebitych gwoźdźmi stóp i dłoni, kiedy zastygam spojrzeniem na Jego ukrzyżowanym i umierającym w męczarniach Ciele.
Nie ma radości i szczęścia bez Boga. On bowiem jest Życiem, więc jest Wszystkim, czego człowiek potrzebuje, by żyć. Czemu więc szukamy uciech w doczesnym życiu, zaniedbując nasze „złączenie z Jezusem w jedno”? Czemu nie wpatrujemy się w Boga?
Umartwiamy się i ubolewamy nad sobą, jakbyśmy byli ofiarami ogromnej pokuty. Wznosimy do Boga żałobny lament, jakbyśmy topili się w cierpieniach potępienia poprzez doświadczanie końca życia, wydzieranego nam drapieżnie przez szpony brutalnego losu, zapominając, że „tak samo (jak przez śmierć) będziemy z [Jezusem złączeni w jedno] przez podobne zmartwychwstanie”, więc w rzeczywistości to, co wydaje nam się tragedią, może być początkiem czegoś lepszego i piękniejszego, może być zaczynem prawdziwej radości, bo potrafiącej okiełznać wszelkie żądze ciała i zaspokoić pragnienia ducha.
Każdego dnia, który chyli się ku zachodowi usypiającego słońca, analizuję dorobek zebranych doświadczeń – i tych o cierpkim, i tych o słodkim smaku. Nigdy nie myślę o tym, czego nie udało mi się osiągnąć. Koncentruje się na tym, co mogłabym stracić, a co zostało mi zatrzymane w formie podarunku na kolejny dzień. Myślę o tym, czego utrata mogłaby wprowadzić w codzienne bytowanie pustkę lub zubożenie. Wspominam tych, którzy w danym momencie doczesnej wędrówki potrzebują bardziej niż ja Bożego Miłosierdzia. Myślę o wszystkich i wszystkim, oswajając w ten sposób bunt słabej ludzkiej natury…
Każdego dnia, który wznosi się ku niebu wschodzącym słońcem, podchodzę do źródła radości – wtulam się w ramiona Jezusa i pragnę być „złączona z Nim w jedno”, bo tylko wtedy jestem w stanie być szczerze i prawdziwie szczęśliwą, gdyż ofiarnie i bezgranicznie kochaną.
Nie ma dla mnie większej pociechy jak powolnie urzeczywistniająca się moja śmierć „dla grzechu i życie dla Boga (właśnie!) w Chrystusie Jezusie” (Rz 6,11).
Czego więc szukasz ochrzczona siostro, ochrzczony bracie? Czyż radością nie jest nasze „z Jezusem złączenie w jedno”?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz