„Czyż
nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzy otrzymaliśmy chrzest zanurzający w
Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć? Zatem przez chrzest
zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my
postępowali w nowym życiu – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca.
Jeśli
bowiem przez śmierć, podobną do Jego śmierci, zostaliśmy z Nim złączeni w
jedno, to tak samo będziemy [z Nim złączeni w jedno] przez podobne
zmartwychwstanie. To wiedźcie, że dla zniszczenia ciała grzesznego dawny nasz
człowiek został z Nim współukrzyżowany po to, abyśmy już dłużej nie byli w
niewoli grzechu. Kto bowiem umarł, został wyzwolony z grzechu.”
(Rz
6,3-7)
Nie ma innego szczęścia jak Miłość, bo tylko Miłość
jest szczęściem – źródłem wszelkiej radości. Człowiek pragnie być kochany mimo
wszystko i wbrew wszystkim oraz wszystkiemu. Miłość jest karmą dla duszy i
napojem dla ciała, inspiracją życia i siłą zwalczającą zwycięsko wszelakie
trudności.
Pędzimy na oślep w poszukiwaniu szczęścia, nie zauważając
jego obecności w codziennym zabieganiu. Karmimy się drobnymi stanami kruchej
radości, będącej jedynie mizerną imitacją wesela. Poszukujemy miłości, ale
wybieramy jedynie nędzne zakochanie i jego ulotne doznania zadowolenia. Chcielibyśmy
pławić się w poczuciu bezpieczeństwa i wygodzie, luksusie i komforcie, ale bez
zaangażowania i wysiłku, bez poświęcenia, a z sukcesem osobistym, spełnianych
marzeń, których owoce cieszą, ale tylko przez chwilę, pobudzając nieposkromiony
apetyt na więcej. Zatracamy się w samotności i pustce, a jednocześnie pragniemy
być kochani i napełnieni. Zatracamy się w pogoni za… niczym. Nie umiemy bowiem
nawet w pełni sprecyzować celu naszego istnienia czy odczytać sensu naszej
egzystencji. Poszukujemy, szperamy w propozycjach zepsutego świata jak w koszu
rzeczy używanych, które i tak nie są w stanie spełnić naszych oczekiwań. Przemijamy
i gaśniemy z każdym dniem coraz biedniejsi, coraz bardziej uschnięci w stanie unieszczęśliwiającego
dyskomfortu. Zapominamy, że tym wszystkim, czego tak naprawdę pragniemy, czego
poszukujemy z utęsknieniem jest Miłość i to ta najpiękniejsza, najpotężniejsza,
bo niewyobrażalnie ofiarna i pokorna – to nasze „złączenie z Jezusem w jedno”,
nasza nierozerwalna obecność z Bogiem i w Bogu uświęcona aktem chrztu.
Czy istnieje cudowniejsze źródło radości i
szczęścia?
Byłam kiedyś drapieżną i zachłanną, ambitną i młodą
dziewczyną, która zawsze wznosiła się na skrzydłach buntowniczych możliwości
tworzenia świata, wznoszącego się na konstrukcjach realizowanych marzeń i
celów, osiąganych sukcesów. Dziś jestem dojrzałą kobietą, siedzącą na ławce w
parku pod parasolem rozłożystych, splecionych konarami drzew, obserwującą
naturę i ludzi, zmęczoną niszczycielskim procesem deformowania wartości i
człowieczeństwa. W chwili mojego nawrócenia ta młoda, ambitna, zachłanna i
drapieżna dziewczyna została „współukrzyżowana z Jezusem”. Umarła. Śmierć tego dziewczęcia
zachłannego na błyskotki doczesnego świata stała się przyczyną wolności. Dziś bowiem
nie pędzę za marnościami. Dziś nie walczę o społeczny prestiż, sukcesy, pracę w
białych rękawiczkach i krawacie, majątek, komfort wypływający z luksusu… Dziś
to wszystko jest nic niewarte. Dziś wydaje mi się to banalne.
Budzę się każdego ranka z radością życia, bo
pierwsze spojrzenie w oczy budzącego się słońca jest kolejnym darem nowego
dnia, kolejną szansą doznawania i gromadzenia doświadczeń oraz wspomnień. Zawsze
zatrzymuję się w oknie. Kocham wpatrywać się w drzemiący jeszcze świat. Przyglądam
się drzewom, w których wiatr zdradza swoją obecność. Patrzę na strumienie
topniejących światłem latarni, rozlewających się jasnością po chodnikach i
jezdniach. Przyglądam się sennemu jeszcze niebu, rozszczepiającemu się smugami –
jakby pędzla na płótnie – na różne kolory i odcienie. Wsłuchuję się w ciszę,
zdradzaną szumem i szelestem, westchnieniem lub śpiewem ptaków poukrywanych w
gałęziach…
To wszystko jest niepowtarzalnie piękne. W tym
wszystkim widzę Boga.
Podchodzę do szafki, z której wyciągam pieczywo. Parzę
kawę. Wtapiam się zmysłami w rozkoszny aromat rumianej skórki chleba. Zachwycam
się zapachem czarnych, zalanych wrzątkiem ziaren kawy. Powracam do dzieciństwa,
w którym hasałam po kwiecistych łąkach z kromką świeżego pieczywa, wysmarowaną
kremową śmietaną poprószoną cukrem. Przypominam sobie beztroski smak miłości i
bezpieczeństwa, przyprawiony smakiem truskawek wydłubywanych spod liściastych
parasolek powbijanych w ziemię lub smakiem rzodkiewki czy marchwi obtartych z
piachu zieloną trawą…
Czy ciału potrzeba czegoś więcej?
Obserwuję ludzi wciśniętych w kołnierze zimowych
płaszczy lub kurtek, uciekających przed ostrymi strumieniami potężnego deszczu,
smaganego brutalnymi świstami szalonego wiatru… i myślę o tych, którzy nie mają
gdzie się schować, którzy wtulają się w kamienne, wilgotne ramiona mostów,
starając się choć trochę ocalić ciepło marznącego, wygłodzonego ciała i
zmęczonej przez to duszy.
Bogu dziękuję za dach nad głową i proszę o
błogosławieństwo dla mieszkających pod rozkapryszonym pogodowo niebem…
Nie potrafimy docenić tego, co już posiadamy lub co
mieliśmy. Poddajemy się bez opamiętania nieposkromionej żądzy posiadania i gromadzenia
gadżetów doczesnego świata. Nie potrafimy cieszyć się banalnymi rzeczami,
prostymi stanami doświadczanych sytuacji… Nie widzimy w nas i w naszym życiu
Boga, jakby nagle przestał istnieć, a przecież jesteśmy „z Jezusem złączeni w
jedno”. Uciekamy od siebie i tym samym uciekamy od Miłości – od Ojca
Niebieskiego. Wpadamy w zamęt i strach, obrzydzenie i gniew, nieszczęście i
pogoń za… niczym, a przecież jesteśmy „z Jezusem złączeni w jedno”. Nie umiemy
cierpieć. Boimy się chorób. Odczuwamy wstręt i strach wobec bólu. Nie wyrażamy
zgody na krzyż, a tym samym na naśladowanie Jezusa, z którym przecież „jesteśmy
złączeni w jedno”. Wszelkie schorzenia traktujemy jak porażkę i brzydotę, jak
przekleństwo i okrucieństwo, jak osobisty koniec i bezowocną przegraną. Nie doszukujemy
się własnego podobieństwa w Chrystusie. Nie doszukujemy się w sobie jedności z
Jezusem. Odrzucamy cierpiącego Zbawiciela, bowiem pragniemy doświadczać jedynie
radości, zapominając w strachu przed bólem i niepowodzeniem, że nie ma innego
szczęścia jak Miłość, bo tylko Miłość jest szczęściem, a tą Miłością jest Bóg –
Ten, który Sam siebie poniża, ogałaca, obnaża, oszpeca torturami i deformuje
bólem, niszczy cierpieniem i męką, skazuje na śmierć, by umiłowanego człowieka
podnieść z martwych, by go odkupić i uwolnić, by go wyzwolić od potępienia, by
go uświęcić i ukoronować, wywyższyć i obdarzyć życiem wiecznym w Królestwie Niebieskim.
Czy my potrafimy tak ofiarnie, bezinteresownie
kochać?,… a przecież jesteśmy „z Jezusem złączeni w jedno”.
Niekiedy cierpię, choruję, zmagam się z porażkami i
trudnościami codziennego życia. Dziś jednak nie dostrzegam w stanach mojej ludzkiej
ułomności okrucieństwa. Proszę o łaskę zdrowia, ale jednocześnie ofiarowuję ból
i jego ciężar w intencjach osób potrzebujących Bożego Miłosierdzia – taka mała
forma modlitwy. Nie jest to łatwe, ale o ile prostsze, kiedy wpatruję się w
oczy umęczonego, oszpeconego biczowaniem i ukoronowanego cierniem Jezusa
ubranego w purpurę Jego Przenajdroższej Krwi, kiedy dotykam wzrokiem Jego
przebitych gwoźdźmi stóp i dłoni, kiedy zastygam spojrzeniem na Jego
ukrzyżowanym i umierającym w męczarniach Ciele.
Nie ma radości i szczęścia bez Boga. On bowiem jest
Życiem, więc jest Wszystkim, czego człowiek potrzebuje, by żyć. Czemu więc
szukamy uciech w doczesnym życiu, zaniedbując nasze „złączenie z Jezusem w
jedno”? Czemu nie wpatrujemy się w Boga?
Umartwiamy się i ubolewamy nad sobą, jakbyśmy byli
ofiarami ogromnej pokuty. Wznosimy do Boga żałobny lament, jakbyśmy topili się
w cierpieniach potępienia poprzez doświadczanie końca życia, wydzieranego nam
drapieżnie przez szpony brutalnego losu, zapominając, że „tak samo (jak przez
śmierć) będziemy z [Jezusem złączeni w jedno] przez podobne zmartwychwstanie”,
więc w rzeczywistości to, co wydaje nam się tragedią, może być początkiem
czegoś lepszego i piękniejszego, może być zaczynem prawdziwej radości, bo
potrafiącej okiełznać wszelkie żądze ciała i zaspokoić pragnienia ducha.
Każdego dnia, który chyli się ku zachodowi
usypiającego słońca, analizuję dorobek zebranych doświadczeń – i tych o
cierpkim, i tych o słodkim smaku. Nigdy nie myślę o tym, czego nie udało mi się
osiągnąć. Koncentruje się na tym, co mogłabym stracić, a co zostało mi
zatrzymane w formie podarunku na kolejny dzień. Myślę o tym, czego utrata
mogłaby wprowadzić w codzienne bytowanie pustkę lub zubożenie. Wspominam tych,
którzy w danym momencie doczesnej wędrówki potrzebują bardziej niż ja Bożego
Miłosierdzia. Myślę o wszystkich i wszystkim, oswajając w ten sposób bunt
słabej ludzkiej natury…
Każdego dnia, który wznosi się ku niebu wschodzącym
słońcem, podchodzę do źródła radości – wtulam się w ramiona Jezusa i pragnę być
„złączona z Nim w jedno”, bo tylko wtedy jestem w stanie być szczerze i
prawdziwie szczęśliwą, gdyż ofiarnie i bezgranicznie kochaną.
Nie ma dla mnie większej pociechy jak powolnie
urzeczywistniająca się moja śmierć „dla grzechu i życie dla Boga (właśnie!) w
Chrystusie Jezusie” (Rz 6,11).
Czego więc szukasz ochrzczona siostro, ochrzczony
bracie? Czyż radością nie jest nasze „z Jezusem złączenie w jedno”?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz