czwartek, 8 lutego 2018

MSZA ŚWIĘTA


Usłyszałam kiedyś stwierdzenie, że we Mszy Świętej najważniejsze jest błogosławieństwo, że w Czytania i w Ewangelię można zagłębić się w domu. Najważniejsze natomiast jest to, by zostać pobłogosławionym znakiem krzyża rękoma kapłana odprawiającego nabożeństwo.
Czy rzeczywiście? Czyż błogosławieństwa nie możemy otrzymać nawet na chodniku w uliczny zgiełku miastowego chaosu i wrzawy, na którym przypadkowo spotkamy kapłana? Czy podczas rozmowy telefonicznej z księdzem nie możemy zostać pobłogosławieni?
Czym dla mnie jest Msza Święta?
Kościół jest dla mnie Domem Bożym – Domem Ojca, do którego wchodzę z radością w sercu. Nie potrafię zgasić odczuwanych płomieni poczucia szczęścia i miłości. Czuję się niczym mała dziewczynka w Domu Ojca, która z niecierpliwością i radosnym napięciem czeka na spotkanie rodzinne przy suto zastawionym stole. Wewnętrzna ekscytacja podobna jest do nastroju bożonarodzeniowego. Wszystko wówczas wydaje się piękniejsze, doskonalsze, radośniejsze, po prostu cudowne w swej postaci, której nie da się w żaden sposób opisać słowami, nie da się w żaden sposób zobrazować i przybliżyć ludzkim zmysłom. Kiedy jednak echem akustyki wzbija się pod sklepienia Kościoła dźwięk dzwonka, zapowiadającego wyjście kapłana, zamieram wewnętrznie. Staję wówczas pod Krzyżem Jezusa Chrystusa.
To spotkanie jest bardzo intymne.
Wielokrotnie wczytywałam się w opisy Męki Pańskiej, ale jakoś… bezdusznie?! Stałam jakby z boku. Nie uczestniczyłam w cierpieniu Chrystusa swoją duszą ani ciałem. Miałam wrażenie poznawania cudzej historii, której treść nie zostawiała we mnie żadnego trwałego śladu realnych, twórczych przeżyć, mogących zmienić moje wnętrze na piękniejsze, lepsze, czystsze, bo świadome potęgi Ofiary i Miłości jaką jest Sam Bóg. Wszystko, w cokolwiek wkraczałam ludzką zdolnością poznania, było odległe. Miłość odczuwałam równie powierzchownie i płytko jak zdecydowana większość chrześcijan. Miłość kojarzyła mi się bowiem ze stanem przyjemnym, szczęśliwym, bezpiecznym, pięknym i izolującym człowieka od cierpienia jakie sprawia samotność. Miłość wydawała mi się słodyczą uskrzydlonej duszy.
Pamiętam, jak podczas seminarium duchowego, organizowanego przez Jezuitów w Łodzi przeprowadzona została szczera rozmowa, w trakcie której każdy otwarcie mówił o osobistych pragnieniach, dotyczących poznania i obcowania z Bogiem – bycia z Nim i w Nim. Moja serdeczna koleżanka, która wprowadziła mnie na drogę nawrócenia, poprosiła o dar poznania tajemnicy Męki Pańskiej. Następnie miałam wypowiedzieć się ja, ale ugięłam się pod ciężarem niegodziwości i małości, zdając sobie sprawę z własnej grzesznej okropnie natury. Kimże jestem, - dudniło we mnie pytanie – by prosić o spełnienie moich życzeń?! Miałam wrażenie wewnętrznej pustki. Nie miałam bowiem żadnego pomysłu. Poprosiłam więc, by to Sam Pan Bóg podjął decyzję w mojej sprawie i by prowadził mnie według własnego uznania, bo On lepiej wie, co dla tak nędznej, grzesznej i nic niewiedzącej istoty jest słuszne i dobre na tym etapie nawrócenia. Kilka dni po owym spotkaniu, zasiadłam w domu nad ciekawą lekturą, którą otrzymałam od… kogoś – nie pamiętam, w jaki sposób wspomniana lektura dostała się do moich rąk?, a była nią „Tajemnica Szczęścia”. Jakimż zaskoczeniem było dla mnie spotkanie z każdym, pojedynczym słowem, opisującym historię Męki Jezusa Chrystusa?! Z każdym wersem moja dusza zdawała się pękać niczym pąk, wolniutko i cierpliwie rozchylający swe łupiny, by liść lub kielich kwiatu mógł zostać skropiony miodowymi kroplami wiosennego słońca. W momencie Drugiej Modlitwy, gdy przeczytałam słowa: „wspomnij sobie na odrazę i smutek, które odczuwałeś, kiedy nieprzyjaciele otoczyli Cię jak wściekłe lwy i tysiącami zniewag, policzkowaniem, kaleczeniem i innymi wymyślnymi udrękami prześcigali się w zadawaniu cierpień”, poczułam wewnętrzną i zewnętrzną pustkę ogromnej, przerażającej samotności, przeszywającej mnie na wskroś paraliżującym chłodem i żalem. Miałam wrażenie bycia porzuconą w wilgotnych czeluściach bezludnego, mrocznego świata, będącego jedynie pierścieniem zimnych, głuchych, grubych i niemych murów bezdennej studni. Ogarnęła mnie rozpacz i przepełnił żal, sparaliżowała samotność i chłód. W momencie zaś Trzeciej Modlitwy, kiedy to przeczytałam zwrot: „wspomnij sobie na gorzką boleść, którą odczuwałeś, kiedy kaci, przywiązując Twoje święte ręce i nogi do krzyża, przeszyli je na wylot grubymi, stępionymi gwoździami. Rozciągając Cię z niesłychanym okrucieństwem na krzyżu, nie syci Twych cierpień, miotali obelgami na wszystkie strony i dając upust swojej wściekłości, powiększali Twoje Rany przez zadawanie dodatkowych katuszy”, poczułam ból owego cierpienia na własnym ciele, zalewając się łzami i pogrążając się w niezrozumieniu ludzkiej zdolności do tak okropnego aktu zbrodni – aktu okrucieństwa. Największym jednak wstrząsem wtajemniczenia była dla mnie następna część modlitwy. Czytając bowiem słowa wyjaśniające, że „od stóp do głów nie znaleziono miejsca na Ciele Jezusa, które nie byłoby pokryte raną”, poczułam niezwykle realny i ciężki do udźwignięcia ból, rozsadzający serce – ból Matki, stojącej bezradnie pod Krzyżem i wpatrującej się łzawiącymi oczami w umiłowane, skatowane bestialsko Dziecko, konające nad Nią, poza Nią i przed Nią. Przepełniała mnie przeogromna rozpacz i cierpienie. Poczułam pragnienie wtulenia konającego, skatowanego bestialsko Syna w matczyne ramiona, by pocałunkami namaścić Jego czoło, by skronie Jego przyłożyć do piersi, by ogrzać Jego serce poczuciem bezpieczeństwa, by szeptać Mu do ucha matczyne: „już dobrze, już dobrze… jestem…” Boże mój, jak bardzo cierpiałam…
Maryja nie jest dla mnie od tego wyjątkowego momentu tylko „Świętą Bożą Rodzicielką, Pocieszycielką naszą, Pośredniczką naszą, Panną Chwalebną i Błogosławioną” – to Drzwi Wtajemniczenia, przez które człowiek otrzymuje zaszczyt poznania Męki Pańskiej. To właśnie przez Serce Matki możemy realnie i dosadnie wejść w sacrum Cierpienia Pana Jezusa – w sacrum Ofiary Chrystusa – w sacrum Miłości. To tylko Maryja może wprowadzić nas w Tajemnicę Męki Pańskiej, rozpalając nasze dusze i ciała ogniem Bożego Miłosierdzia, tworząc nas na nowo. To tylko Ona poprzez ból własnego Serca jest w stanie podprowadzić nas pod Krzyż konającego na Nim w cierpieniach Jezusa, byśmy zostali obmyci strumieniami Krwi i Wody, wytryskującej z Jego boku jako zdroju łask. To dzięki Niej doświadczyłam realnego wtajemniczenia w Mękę Pańską. Stanęłam pod Krzyżem, na którym konał w okrutnym cierpieniu Jezus. Uniosłam wzrok i spojrzałam w Jego zbroczone krwią oczy – spojrzałam źrenicami Matki. To spojrzenie mnie całkowicie znokautowało. Padłam na kolana złamana i skruszona potwornym bólem. Miałam bowiem nieodparte wrażenie, realne wrażenie, że widzę na Krzyżu własnego syna, moje umiłowane, wyczekiwane z utęsknieniem dziecko, rozszarpane i skatowane szponami ludzkiej nienawiści, ludzkiego okrucieństwa, poniżone i zdeptane…
Maryja zaprowadziła mnie pod Krzyż poprzez własne Serce i z pozycji Jej Matczynego Serca konałam pod stopami Jezusa wiszącego na Drzewie Zbawienia w bólu bezradnej, zmiażdżonej niemocą Rodzicielki, widząc w Chrystusie moją, kochaną pociechę, karmioną moją piersią, tuloną moimi ramionami, pocieszaną moimi pocałunkami i uśmiechami, prowadzoną za rękę na spacerach, podczas których podziwialiśmy piękno natury, zachwycając się bezgranicznie dziełem Bożym… Mój Syneczek, moja Kruszynka, mój Pan i Zbawca.
Dziś Msza Święta jest dla mnie owym żywym spotkaniem z Jezusem.
Wchodzę do Kościoła jako mała, pęczniejąca od środka nieposkromioną radością dziewczynka, która czeka z niecierpliwością na rodzinne spotkanie przy suto zastawionym stole w Domu Ojca, która na dźwięk dzwonka, zapowiadającego wyjście kapłana, staje się nagle dojrzałą kobietą. Wchodzę wówczas do wieczernika. Zasiadam do wspólnej, ostatniej wieczerzy z Jezusem. Przyglądam Mu się uważnie, nie tracąc z oczu Jego promiennych źrenic. Wpatruję się w Jego dłonie, trzymające kielich wina i chleb. Śledzę ruch Jego ust, wypowiadających: „Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje…” (Mt  26,26-27). Pochłaniam Go wzrokiem prawdziwej Miłości – tej nie tylko przyjemnej i słodkiej, ale i zatroskanej, zaniepokojonej, cierpiącej z powodu matczynej opiekuńczości. Staram się dopasować do obrzędu liturgicznego. Ciałem jestem w Kościele, ale duszą w wieczerniku, w drodze na Golgotę… Kiedy więc podchodzę do Komunii Świętej, klękam nie przed kapłanem, ale pod Krzyżem, unoszę w górę wzrok i widzę przede mną, nade mną Ofiarę – Ciało mojego Syneczka, mojego Okruszka, mojej Miłości, mojego Pana i Zbawiciela.
Tym wszystkim jest dla mnie Msza Święta – to możliwość trwania przy Panu Jezusie, w Panu Jezusie wiernie, jak wiernie trwała i była z Nim oraz przy Nim Jego Matka Maryja.
Życzę ci z całego serca, byś podchodząc do Komunii Świętej zobaczył w Hostii oblicze konającego na Krzyżu Jezusa, byś miał możliwość realnego zanurzenia własnego wzroku w Jego zbroczonych krwią źrenicach, by dzięki temu twoje serce spłonęło ogniem Rodzicielskiej Miłości i byś mógł Ciało kochającego cię Pana przyjąć godnie.
Msza Święta to Wtajemniczenie i Poznanie Męki Pańskiej, to Ofiara Jego i twojej Miłości, to twoje żywe spotkanie z Bogiem, to moment, w którym spotyka się Niebo i Ziemia, w którym pęka sklepienie błękitu i niczym wrota rozchyla się na boki, odsłaniając Królestwo Niebieskie pełne świętych i zastępów anielskich, pełne tych, którzy odeszli a którzy właśnie w tym momencie są z nami, wokół nas, obok nas.
Tym wszystkim jest dla mnie Msza Święta.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz