Usłyszałam kiedyś stwierdzenie, że we Mszy Świętej
najważniejsze jest błogosławieństwo, że w Czytania i w Ewangelię można zagłębić
się w domu. Najważniejsze natomiast jest to, by zostać pobłogosławionym znakiem
krzyża rękoma kapłana odprawiającego nabożeństwo.
Czy rzeczywiście? Czyż błogosławieństwa nie możemy
otrzymać nawet na chodniku w uliczny zgiełku miastowego chaosu i wrzawy, na
którym przypadkowo spotkamy kapłana? Czy podczas rozmowy telefonicznej z
księdzem nie możemy zostać pobłogosławieni?
Czym dla mnie jest Msza Święta?
Kościół jest dla mnie Domem Bożym – Domem Ojca, do
którego wchodzę z radością w sercu. Nie potrafię zgasić odczuwanych płomieni
poczucia szczęścia i miłości. Czuję się niczym mała dziewczynka w Domu Ojca,
która z niecierpliwością i radosnym napięciem czeka na spotkanie rodzinne przy
suto zastawionym stole. Wewnętrzna ekscytacja podobna jest do nastroju
bożonarodzeniowego. Wszystko wówczas wydaje się piękniejsze, doskonalsze,
radośniejsze, po prostu cudowne w swej postaci, której nie da się w żaden
sposób opisać słowami, nie da się w żaden sposób zobrazować i przybliżyć
ludzkim zmysłom. Kiedy jednak echem akustyki wzbija się pod sklepienia Kościoła
dźwięk dzwonka, zapowiadającego wyjście kapłana, zamieram wewnętrznie. Staję wówczas
pod Krzyżem Jezusa Chrystusa.
To spotkanie jest bardzo intymne.
Wielokrotnie wczytywałam się w opisy Męki Pańskiej,
ale jakoś… bezdusznie?! Stałam jakby z boku. Nie uczestniczyłam w cierpieniu
Chrystusa swoją duszą ani ciałem. Miałam wrażenie poznawania cudzej historii,
której treść nie zostawiała we mnie żadnego trwałego śladu realnych, twórczych
przeżyć, mogących zmienić moje wnętrze na piękniejsze, lepsze, czystsze, bo
świadome potęgi Ofiary i Miłości jaką jest Sam Bóg. Wszystko, w cokolwiek
wkraczałam ludzką zdolnością poznania, było odległe. Miłość odczuwałam równie
powierzchownie i płytko jak zdecydowana większość chrześcijan. Miłość kojarzyła
mi się bowiem ze stanem przyjemnym, szczęśliwym, bezpiecznym, pięknym i
izolującym człowieka od cierpienia jakie sprawia samotność. Miłość wydawała mi
się słodyczą uskrzydlonej duszy.
Pamiętam, jak podczas seminarium duchowego,
organizowanego przez Jezuitów w Łodzi przeprowadzona została szczera rozmowa, w
trakcie której każdy otwarcie mówił o osobistych pragnieniach, dotyczących
poznania i obcowania z Bogiem – bycia z Nim i w Nim. Moja serdeczna koleżanka,
która wprowadziła mnie na drogę nawrócenia, poprosiła o dar poznania tajemnicy
Męki Pańskiej. Następnie miałam wypowiedzieć się ja, ale ugięłam się pod
ciężarem niegodziwości i małości, zdając sobie sprawę z własnej grzesznej
okropnie natury. Kimże jestem, - dudniło we mnie pytanie – by prosić o
spełnienie moich życzeń?! Miałam wrażenie wewnętrznej pustki. Nie miałam bowiem
żadnego pomysłu. Poprosiłam więc, by to Sam Pan Bóg podjął decyzję w mojej
sprawie i by prowadził mnie według własnego uznania, bo On lepiej wie, co dla
tak nędznej, grzesznej i nic niewiedzącej istoty jest słuszne i dobre na tym
etapie nawrócenia. Kilka dni po owym spotkaniu, zasiadłam w domu nad ciekawą
lekturą, którą otrzymałam od… kogoś – nie pamiętam, w jaki sposób wspomniana
lektura dostała się do moich rąk?, a była nią „Tajemnica Szczęścia”. Jakimż zaskoczeniem
było dla mnie spotkanie z każdym, pojedynczym słowem, opisującym historię Męki
Jezusa Chrystusa?! Z każdym wersem moja dusza zdawała się pękać niczym pąk,
wolniutko i cierpliwie rozchylający swe łupiny, by liść lub kielich kwiatu mógł
zostać skropiony miodowymi kroplami wiosennego słońca. W momencie Drugiej
Modlitwy, gdy przeczytałam słowa: „wspomnij
sobie na odrazę i smutek, które odczuwałeś, kiedy nieprzyjaciele otoczyli Cię
jak wściekłe lwy i tysiącami zniewag, policzkowaniem, kaleczeniem i innymi
wymyślnymi udrękami prześcigali się w zadawaniu cierpień”, poczułam
wewnętrzną i zewnętrzną pustkę ogromnej, przerażającej samotności,
przeszywającej mnie na wskroś paraliżującym chłodem i żalem. Miałam wrażenie
bycia porzuconą w wilgotnych czeluściach bezludnego, mrocznego świata, będącego
jedynie pierścieniem zimnych, głuchych, grubych i niemych murów bezdennej
studni. Ogarnęła mnie rozpacz i przepełnił żal, sparaliżowała samotność i
chłód. W momencie zaś Trzeciej Modlitwy, kiedy to przeczytałam zwrot: „wspomnij
sobie na gorzką boleść, którą odczuwałeś, kiedy kaci, przywiązując Twoje święte
ręce i nogi do krzyża, przeszyli je na wylot grubymi, stępionymi gwoździami.
Rozciągając Cię z niesłychanym okrucieństwem na krzyżu, nie syci Twych
cierpień, miotali obelgami na wszystkie strony i dając upust swojej
wściekłości, powiększali Twoje Rany przez zadawanie dodatkowych katuszy”,
poczułam ból owego cierpienia na własnym ciele, zalewając się łzami i
pogrążając się w niezrozumieniu ludzkiej zdolności do tak okropnego aktu
zbrodni – aktu okrucieństwa. Największym
jednak wstrząsem wtajemniczenia była dla mnie następna część modlitwy. Czytając
bowiem słowa wyjaśniające, że „od stóp do głów nie znaleziono miejsca na Ciele
Jezusa, które nie byłoby pokryte raną”, poczułam niezwykle realny i ciężki do
udźwignięcia ból, rozsadzający serce – ból Matki, stojącej bezradnie pod
Krzyżem i wpatrującej się łzawiącymi oczami w umiłowane, skatowane bestialsko
Dziecko, konające nad Nią, poza Nią i przed Nią. Przepełniała mnie przeogromna
rozpacz i cierpienie. Poczułam pragnienie wtulenia konającego, skatowanego bestialsko
Syna w matczyne ramiona, by pocałunkami namaścić Jego czoło, by skronie Jego
przyłożyć do piersi, by ogrzać Jego serce poczuciem bezpieczeństwa, by szeptać
Mu do ucha matczyne: „już dobrze, już dobrze… jestem…” Boże mój, jak bardzo
cierpiałam…
Maryja nie jest dla
mnie od tego wyjątkowego momentu tylko „Świętą Bożą Rodzicielką, Pocieszycielką
naszą, Pośredniczką naszą, Panną Chwalebną i Błogosławioną” – to Drzwi
Wtajemniczenia, przez które człowiek otrzymuje zaszczyt poznania Męki Pańskiej.
To właśnie przez Serce Matki możemy realnie i dosadnie wejść w sacrum Cierpienia
Pana Jezusa – w sacrum Ofiary Chrystusa – w sacrum Miłości. To tylko Maryja
może wprowadzić nas w Tajemnicę Męki Pańskiej, rozpalając nasze dusze i ciała
ogniem Bożego Miłosierdzia, tworząc nas na nowo. To tylko Ona poprzez ból
własnego Serca jest w stanie podprowadzić nas pod Krzyż konającego na Nim w
cierpieniach Jezusa, byśmy zostali obmyci strumieniami Krwi i Wody,
wytryskującej z Jego boku jako zdroju łask. To dzięki Niej doświadczyłam
realnego wtajemniczenia w Mękę Pańską. Stanęłam pod Krzyżem, na którym konał w okrutnym
cierpieniu Jezus. Uniosłam wzrok i spojrzałam w Jego zbroczone krwią oczy –
spojrzałam źrenicami Matki. To spojrzenie mnie całkowicie znokautowało. Padłam na
kolana złamana i skruszona potwornym bólem. Miałam bowiem nieodparte wrażenie,
realne wrażenie, że widzę na Krzyżu własnego syna, moje umiłowane, wyczekiwane
z utęsknieniem dziecko, rozszarpane i skatowane szponami ludzkiej nienawiści,
ludzkiego okrucieństwa, poniżone i zdeptane…
Maryja zaprowadziła
mnie pod Krzyż poprzez własne Serce i z pozycji Jej Matczynego Serca konałam pod
stopami Jezusa wiszącego na Drzewie Zbawienia w bólu bezradnej, zmiażdżonej
niemocą Rodzicielki, widząc w Chrystusie moją, kochaną pociechę, karmioną moją
piersią, tuloną moimi ramionami, pocieszaną moimi pocałunkami i uśmiechami,
prowadzoną za rękę na spacerach, podczas których podziwialiśmy piękno natury,
zachwycając się bezgranicznie dziełem Bożym… Mój Syneczek, moja Kruszynka, mój
Pan i Zbawca.
Dziś Msza Święta jest
dla mnie owym żywym spotkaniem z Jezusem.
Wchodzę do Kościoła
jako mała, pęczniejąca od środka nieposkromioną radością dziewczynka, która
czeka z niecierpliwością na rodzinne spotkanie przy suto zastawionym stole w
Domu Ojca, która na dźwięk dzwonka, zapowiadającego wyjście kapłana, staje się
nagle dojrzałą kobietą. Wchodzę wówczas do wieczernika. Zasiadam do wspólnej,
ostatniej wieczerzy z Jezusem. Przyglądam Mu się uważnie, nie tracąc z oczu
Jego promiennych źrenic. Wpatruję się w Jego dłonie, trzymające kielich wina i
chleb. Śledzę ruch Jego ust, wypowiadających: „Bierzcie i jedzcie, to jest
Ciało moje…” (Mt 26,26-27). Pochłaniam Go wzrokiem prawdziwej Miłości – tej nie
tylko przyjemnej i słodkiej, ale i zatroskanej, zaniepokojonej, cierpiącej z
powodu matczynej opiekuńczości. Staram się dopasować do obrzędu liturgicznego. Ciałem
jestem w Kościele, ale duszą w wieczerniku, w drodze na Golgotę… Kiedy więc podchodzę
do Komunii Świętej, klękam nie przed kapłanem, ale pod Krzyżem, unoszę w górę
wzrok i widzę przede mną, nade mną Ofiarę – Ciało mojego Syneczka, mojego
Okruszka, mojej Miłości, mojego Pana i Zbawiciela.
Tym wszystkim jest
dla mnie Msza Święta – to możliwość trwania przy Panu Jezusie, w Panu Jezusie
wiernie, jak wiernie trwała i była z Nim oraz przy Nim Jego Matka Maryja.
Życzę ci z całego
serca, byś podchodząc do Komunii Świętej zobaczył w Hostii oblicze konającego
na Krzyżu Jezusa, byś miał możliwość realnego zanurzenia własnego wzroku w Jego
zbroczonych krwią źrenicach, by dzięki temu twoje serce spłonęło ogniem
Rodzicielskiej Miłości i byś mógł Ciało kochającego cię Pana przyjąć godnie.
Msza Święta to Wtajemniczenie
i Poznanie Męki Pańskiej, to Ofiara Jego i twojej Miłości, to twoje żywe
spotkanie z Bogiem, to moment, w którym spotyka się Niebo i Ziemia, w którym
pęka sklepienie błękitu i niczym wrota rozchyla się na boki, odsłaniając
Królestwo Niebieskie pełne świętych i zastępów anielskich, pełne tych, którzy
odeszli a którzy właśnie w tym momencie są z nami, wokół nas, obok nas.
Tym wszystkim jest
dla mnie Msza Święta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz