„W
tym czasie Jezus wyszedł na górę, aby się modlić, i całą noc spędził na
modlitwie do Boga. Z nastaniem dnia przywołał swoich uczniów i wybrał spośród
nich dwunastu, których też nazwał apostołami: Szymona, którego nazywał Piotrem,
i brata jego, Andrzeja; Jakuba i Jana; Filipa i Bartłomieja; Mateusza i
Tomasza; Jakuba, syna Alfeusza, i Szymona, z przydomkiem Gorliwy; Judę syna
Jakuba, i Judasza Iskariotę, który stał się zdrajcą.
Zszedł
z nimi na dół i zatrzymał się na równinie. Był tam duży poczet Jego uczniów i wielkie
mnóstwo ludzi z całej Judei i z Jerozolimy oraz z wybrzeża Tyru i Sydonu;
przyszli oni, aby Go słuchać i znaleźć uzdrowienie ze swych chorób. Także i ci,
których dręczyły duchy nieczyste, doznawali uzdrowienia. A cały lud starał się
Go dotknąć, ponieważ moc wychodziła z Niego i uzdrawiała wszystkich.”
(Łk
6,12-19)
Każdego dnia wstaję o piątej rano bez
względu na to, czy jest to dzień powszedni, czy wolny, w którym mogłabym sobie
pozwolić na dłuższy sen lub po prostu poleniuchowanie w łóżku, i każdego dnia o
tej porze wychodzę z psem na spacer… Wszystko jeszcze wówczas pogrążone jest w
ciemności. Świat śpi, zdradzając niecierpliwość natury ptasim kwileniem czy
(jak dziś) ulewnym deszczem.
Bardzo lubię ów moment samotności. Nikt
i nic mi wówczas nie przeszkadza: ani kaprysy natury, ani ludzie, ani zgiełk
osaczającej człowieka cywilizacji. Nikt i nic mnie wówczas nie rozprasza.
Spaceruję w towarzystwie psa i myśli. Rozmawiam z Panem Bogiem i modlę się za
nawrócenie wszystkich grzesznych dusz, za moją rodzinę bez wykluczania
kogokolwiek ze względu na takie czy inne, zadowalające lub przykre relacje, za
Kościół, za moich przyjaciół i znajomych, ale również za moich wrogów – ludzi,
którzy mnie nie lubią, albo nie życzą mi dobrze, za zmarłych, za obcych mijanych
na co dzień w biegu i w wirze obowiązków… Rozmyślam o wszystkim. Wspominam
wszystkich i… z każdym dniem coraz mniejsze odczuwam przywiązanie do
doczesności, jakbym była gotowa na nieuchronny koniec, który kiedyś przecież
nastąpi (być może) w sposób nawet niezapowiedziany.
Po spacerze i modlitwie wracam do domu. Odkręcam
wodę z kranu i napełniam nią czajnik, i… zatrzymuję się na chwilę w
podziękowaniu Panu Bogu za ten, wydawałoby się, banalny komfort, a kiedy
otwieram pojemnik z kawą, również dziękuję Ojcu Niebieskiemu za suchy,
przyjemny aromat zmielonych ziaren, za kostki cukru wrzucane do szklanki, za…
ciszę i spokój, akcentujące przejrzystością dźwięku każdy, nawet najdrobniejszy
odgłos…
Wokół mnie jesień – i w wydarzeniach
oraz w mediach, i na zewnątrz w postaci pory roku. Strugi obfitego deszczu
spływają rwącym nurtem kropel po szybach, a wiatr kołysze gałęziami drzew,
odbijając się delikatnym świstem od okien. A, ja myślę o błogosławieństwie,
jakie miałam zaszczyt otrzymać w postaci dachu nad głową i czterech ścian
skromnego mieszkania, w którym mam możliwość bezpiecznie się schronić przed
zimnem, wilgocią, rozkapryszoną pogodą,… w którym mam możliwość czuć się
komfortowo, choć może i niebogato, ale na pewno komfortowo, więc ponownie
dziękuję Bogu za wspomniany dar, za wszystko, cokolwiek mogę swobodnie zrobić w
zaciszu domowego kącika schowana przed jesiennymi humorami zmiennej pogody,
niczym motyl wtulony w Ojcowskie dłonie, złożone troskliwie na kształt ciepłego
schronienia. A, kiedy sięgam po pieczywo, zatrzymuję się we wdzięczności za
chleb, nie pozwalający mi głodować. Ze szczerą nostalgią wzdycham do swego Pana
w intencji tych, których dłonie tak dawno nie trzymały kromki obejmowanego
przeze mnie chleba, więc każdy kęs, każdy okruch spożywam w pochyleniu się nad
myślą o ludziach pragnących kawałeczka bagietki lub bułki nawet o sczerstwiałej
skórce, i… zupełnie, bezwstydnie, prawdziwie i bez udawania czy wymuszania…
jest mi z ich powodu przykro… Kiedy znów mijam na ulicy bezdomnego człowieka,
nie umiem oderwać od niego oczu. Zachłannie się mu przyglądam, prosząc Boga o
błogosławieństwo dla niego, i wodząc za nim bezwstydnym wzrokiem, widzę w nim
po prostu siebie, bo przecież też mogłabym być nim lub mogłabym zawsze stać się
nim wbrew własnej woli czy zamierzeniom, zwłaszcza!, w obecnych i sprzyjających
bezdomności warunkach wszystkiego tego, co się rozgrywa na świecie w dobie
koronawirusa, i… znów jest mi po prostu przykro…
Bezradnie i ze szczerym smutkiem
obserwuję tłumy agresją płonących kobiet, żądających prawa do aborcji,
kipiących wściekłością i nienawiścią, zalewających ulice polskich miast i
miasteczek, dewastujących kościoły i profanujących manifestami osobistego
niezadowolenia Eucharystię, niszczących sacrum. Zdaję sobie sprawę z różnorodności
społecznej wspomnianych kobiet, wśród których są osoby wierzące i niewierzące,
stare i młode, wykształcone i proste, kulturalne i odarte z przyzwoitości
dobrego zachowania, zmęczone bezwzględnym życiem i zaszczute perspektywą
trudnej codzienności, wymagającej od matki poświęcenia oraz zaangażowania,
wyrzeczeń i nierzadko rezygnacji z samej siebie, i… jest mi ich po prostu żal,
bo widzę w sercach wspomnianych, protestujących kobiet wrzących nienawiścią
tylko emocje, okradające każdego człowieka z trzeźwości myślenia, z
umiejętności mądrego postrzegania realnych problemów, ze zdolności podejmowania
konstruktywnych i trwałych oraz owocnych w skutkach decyzji… A, do tego!, obok
owych manifestujących niewiast, domagających się prawa do zabijania swych
nienarodzonych dzieci, widzę ludzi umordowanych strachem przed covid-19, ludzi
wrogich wobec siebie wzajemnie, bo spoglądających na przechodnia mijanego na
ulicy jak na potencjalne zagrożenie dla zdrowia i życia. Owe dwa bolesne
problemy zrastają się ze sobą w fali znerwicowanych, agresją podszytych tłumów.
Widzę więc masę ludzi bezsilnych, bezradnych, przerażonych i pozbawionych
wiary, nadziei i miłości; ludzi postrzegających przyszłość w barwach
cierpienia, wegetacji, samotności i śmierci, i… ponownie ogarnia mnie
przygnębienie i smutek…
W obliczu tego wszystkiego, co mnie
otacza, co się wokół mnie rozgrywa, czego doświadczam, jestem bardzo,
nieopisanie BARDZO!, wdzięczna Bogu za Jego Ojcowską Obecność w moim codziennym
życiu, za to, że zostałam wybrana przez Jezusa spośród Jego uczniów i tym samym
obdarzona łaską wiary, będącej dla mnie siłą na dziś, nadzieją na jutro i
miłością wobec człowieka. Jestem wdzięczna, bowiem i świadoma, że odczuwane
współczucie i zrozumienie wobec innych, których spotykam czy poznaję, nie jest
cechą mojej osobowości, a światłem empatii i wrażliwości, jakim rozjaśnia moją
duszę Pan Nieba i Ziemi. To Bóg Sam dotyka me serce Swą Ojcowską Miłością. To
Sam Bóg uzdrawia moje oczy i otwiera je, by mogły poznać Prawdę, dlatego to
właśnie dzięki Bogu posiadam przekonanie, że „moc wychodzi z Jezusa i uzdrawia
wszystkich”, więc by być uzdrowionym i szczęśliwym wystarczy tylko Go dotknąć”.
Szkoda, że ludzie nie mają w sobie owej
wiary – świadomości i że nawet wybrani przez Chrystusa spośród Jego uczniów na
apostołów chętniej, albo i bezmyślnie?!, wybierają dla siebie postać Judasza
Iskarioty, stając się w tłumie zaszczutej strachem dziczy zdrajcą swego Pana i
Zbawiciela. Szkoda, że nie lgną do Boga jak tłumy „z całej Judei i z Jerozolimy
oraz z wybrzeża Tyru i Sydonu”, które przychodziły do swego Mistrza i
Nauczyciela, znajdując w Nim uzdrowienie ze swych chorób. Szkoda… Szkoda…
Wielka szkoda,… że w obliczu osaczającej nas tragedii – pandemii koronawirusa
nie walczymy o prawo do uczestniczenia w Eucharystii, a więc do bycia z Bogiem
i w Bogu, szukając w Nim uzdrowienia z chorób ciała oraz ducha, o prawo do
wolności i do posiadania mądrej, korzystnej dla obywateli polityki
prorodzinnej, dbającej i troszczącej się o dzieci oraz ich rodziców lub opiekunów.
Wielka szkoda, że w szale i amoku emocji koncentrujemy się na rzeczach w
rzeczywistości najmniej istotnych, przez co nie zauważamy zakleszczającej się
na naszych szyjach kolczatki pełnej, politycznej kontroli i inwigilacji ludzi
nieuprzywilejowanych, czyli nie sprawujących władzy i tym samym nie mających
praktycznie żadnego znaczenia. Szkoda, że odwracamy się od Boga plecami, a tym
samym okradamy samych siebie z umiejętności wychwycenia prawdziwego zagrożenia,
zniewalającego człowieka i podporządkowującego go w sposób bezwzględny
politycznemu systemowi.
Wiara jest moją siłą. Bóg jest moją
siłą. Właśnie dzięki Obecności Jezusa w moim codziennym życiu zachowuję
przyzwoitą kondycję moich zmysłów, zaszczuwanych zewsząd pandemią, śmiercią
ducha, eutanazją relacji międzyludzkich, agresją i wrogością, nienawiścią,
chaosem i brutalnością oraz bezwzględnością instynktów samozachowawczych. Gdyby
nie Bóg,… Nie wyobrażam sobie dnia pozbawionego, ogołoconego, odartego i
okradzionego z wiary w Jego Wszechmoc, Miłość i Miłosierdzie oraz
Sprawiedliwość i Dobroć. Nie wyobrażam sobie, zwłaszcza, że duszą moją szarpią
drapieżnie i na przemian: smutek i rozgoryczenie z powodu przygnębiających
wydarzeń, kształtujących współczesną rzeczywistość, oraz wdzięczność za
wszystkich, których mam obok siebie, i za wszystko, cokolwiek posiadam, a także
potrzeba modlitwy wstawienniczej za tych, nie mających podarowanych mi przez
Boga przywilejów.
O!, Maryjo, przez Twoje Matczyne Serce
gorejące Bożą Miłością i Mądrością zanurzam w Przenajdroższej Krwi Umiłowanego
Syna Twojego a Pana naszego Jezusa Chrystusa cały współczesny świat, każde
stworzenie, każdego człowieka – jego duszę i ciało, błagając pokornie całą
swoją nędzną i marną osobą o uwolnienie od wszystkiego, co złe i Ojcu Wszechmogącemu
niemiłe, o uzdrowienie dusz i ciał grzeszników, o nawrócenie i uświęcenie wszystkich,
których mijam na ulicy, których spotykam realnie lub wirtualnie, którzy o mnie wspomną
bez względu na to, czy przychylnie, czy nieżyczliwie, którzy są dziełem Stworzyciela
Nieba i Ziemi, by zwyciężył Zbawiciel i by
Królował tu i teraz i na wieki wieków.
Amen.