środa, 28 października 2020

SIŁA

„W tym czasie Jezus wyszedł na górę, aby się modlić, i całą noc spędził na modlitwie do Boga. Z nastaniem dnia przywołał swoich uczniów i wybrał spośród nich dwunastu, których też nazwał apostołami: Szymona, którego nazywał Piotrem, i brata jego, Andrzeja; Jakuba i Jana; Filipa i Bartłomieja; Mateusza i Tomasza; Jakuba, syna Alfeusza, i Szymona, z przydomkiem Gorliwy; Judę syna Jakuba, i Judasza Iskariotę, który stał się zdrajcą.

Zszedł z nimi na dół i zatrzymał się na równinie. Był tam duży poczet Jego uczniów i wielkie mnóstwo ludzi z całej Judei i z Jerozolimy oraz z wybrzeża Tyru i Sydonu; przyszli oni, aby Go słuchać i znaleźć uzdrowienie ze swych chorób. Także i ci, których dręczyły duchy nieczyste, doznawali uzdrowienia. A cały lud starał się Go dotknąć, ponieważ moc wychodziła z Niego i uzdrawiała wszystkich.”

(Łk 6,12-19)

Każdego dnia wstaję o piątej rano bez względu na to, czy jest to dzień powszedni, czy wolny, w którym mogłabym sobie pozwolić na dłuższy sen lub po prostu poleniuchowanie w łóżku, i każdego dnia o tej porze wychodzę z psem na spacer… Wszystko jeszcze wówczas pogrążone jest w ciemności. Świat śpi, zdradzając niecierpliwość natury ptasim kwileniem czy (jak dziś) ulewnym deszczem.

Bardzo lubię ów moment samotności. Nikt i nic mi wówczas nie przeszkadza: ani kaprysy natury, ani ludzie, ani zgiełk osaczającej człowieka cywilizacji. Nikt i nic mnie wówczas nie rozprasza. Spaceruję w towarzystwie psa i myśli. Rozmawiam z Panem Bogiem i modlę się za nawrócenie wszystkich grzesznych dusz, za moją rodzinę bez wykluczania kogokolwiek ze względu na takie czy inne, zadowalające lub przykre relacje, za Kościół, za moich przyjaciół i znajomych, ale również za moich wrogów – ludzi, którzy mnie nie lubią, albo nie życzą mi dobrze, za zmarłych, za obcych mijanych na co dzień w biegu i w wirze obowiązków… Rozmyślam o wszystkim. Wspominam wszystkich i… z każdym dniem coraz mniejsze odczuwam przywiązanie do doczesności, jakbym była gotowa na nieuchronny koniec, który kiedyś przecież nastąpi (być może) w sposób nawet niezapowiedziany.

Po spacerze i modlitwie wracam do domu. Odkręcam wodę z kranu i napełniam nią czajnik, i… zatrzymuję się na chwilę w podziękowaniu Panu Bogu za ten, wydawałoby się, banalny komfort, a kiedy otwieram pojemnik z kawą, również dziękuję Ojcu Niebieskiemu za suchy, przyjemny aromat zmielonych ziaren, za kostki cukru wrzucane do szklanki, za… ciszę i spokój, akcentujące przejrzystością dźwięku każdy, nawet najdrobniejszy odgłos…

Wokół mnie jesień – i w wydarzeniach oraz w mediach, i na zewnątrz w postaci pory roku. Strugi obfitego deszczu spływają rwącym nurtem kropel po szybach, a wiatr kołysze gałęziami drzew, odbijając się delikatnym świstem od okien. A, ja myślę o błogosławieństwie, jakie miałam zaszczyt otrzymać w postaci dachu nad głową i czterech ścian skromnego mieszkania, w którym mam możliwość bezpiecznie się schronić przed zimnem, wilgocią, rozkapryszoną pogodą,… w którym mam możliwość czuć się komfortowo, choć może i niebogato, ale na pewno komfortowo, więc ponownie dziękuję Bogu za wspomniany dar, za wszystko, cokolwiek mogę swobodnie zrobić w zaciszu domowego kącika schowana przed jesiennymi humorami zmiennej pogody, niczym motyl wtulony w Ojcowskie dłonie, złożone troskliwie na kształt ciepłego schronienia. A, kiedy sięgam po pieczywo, zatrzymuję się we wdzięczności za chleb, nie pozwalający mi głodować. Ze szczerą nostalgią wzdycham do swego Pana w intencji tych, których dłonie tak dawno nie trzymały kromki obejmowanego przeze mnie chleba, więc każdy kęs, każdy okruch spożywam w pochyleniu się nad myślą o ludziach pragnących kawałeczka bagietki lub bułki nawet o sczerstwiałej skórce, i… zupełnie, bezwstydnie, prawdziwie i bez udawania czy wymuszania… jest mi z ich powodu przykro… Kiedy znów mijam na ulicy bezdomnego człowieka, nie umiem oderwać od niego oczu. Zachłannie się mu przyglądam, prosząc Boga o błogosławieństwo dla niego, i wodząc za nim bezwstydnym wzrokiem, widzę w nim po prostu siebie, bo przecież też mogłabym być nim lub mogłabym zawsze stać się nim wbrew własnej woli czy zamierzeniom, zwłaszcza!, w obecnych i sprzyjających bezdomności warunkach wszystkiego tego, co się rozgrywa na świecie w dobie koronawirusa, i… znów jest mi po prostu przykro…

Bezradnie i ze szczerym smutkiem obserwuję tłumy agresją płonących kobiet, żądających prawa do aborcji, kipiących wściekłością i nienawiścią, zalewających ulice polskich miast i miasteczek, dewastujących kościoły i profanujących manifestami osobistego niezadowolenia Eucharystię, niszczących sacrum. Zdaję sobie sprawę z różnorodności społecznej wspomnianych kobiet, wśród których są osoby wierzące i niewierzące, stare i młode, wykształcone i proste, kulturalne i odarte z przyzwoitości dobrego zachowania, zmęczone bezwzględnym życiem i zaszczute perspektywą trudnej codzienności, wymagającej od matki poświęcenia oraz zaangażowania, wyrzeczeń i nierzadko rezygnacji z samej siebie, i… jest mi ich po prostu żal, bo widzę w sercach wspomnianych, protestujących kobiet wrzących nienawiścią tylko emocje, okradające każdego człowieka z trzeźwości myślenia, z umiejętności mądrego postrzegania realnych problemów, ze zdolności podejmowania konstruktywnych i trwałych oraz owocnych w skutkach decyzji… A, do tego!, obok owych manifestujących niewiast, domagających się prawa do zabijania swych nienarodzonych dzieci, widzę ludzi umordowanych strachem przed covid-19, ludzi wrogich wobec siebie wzajemnie, bo spoglądających na przechodnia mijanego na ulicy jak na potencjalne zagrożenie dla zdrowia i życia. Owe dwa bolesne problemy zrastają się ze sobą w fali znerwicowanych, agresją podszytych tłumów. Widzę więc masę ludzi bezsilnych, bezradnych, przerażonych i pozbawionych wiary, nadziei i miłości; ludzi postrzegających przyszłość w barwach cierpienia, wegetacji, samotności i śmierci, i… ponownie ogarnia mnie przygnębienie i smutek…

W obliczu tego wszystkiego, co mnie otacza, co się wokół mnie rozgrywa, czego doświadczam, jestem bardzo, nieopisanie BARDZO!, wdzięczna Bogu za Jego Ojcowską Obecność w moim codziennym życiu, za to, że zostałam wybrana przez Jezusa spośród Jego uczniów i tym samym obdarzona łaską wiary, będącej dla mnie siłą na dziś, nadzieją na jutro i miłością wobec człowieka. Jestem wdzięczna, bowiem i świadoma, że odczuwane współczucie i zrozumienie wobec innych, których spotykam czy poznaję, nie jest cechą mojej osobowości, a światłem empatii i wrażliwości, jakim rozjaśnia moją duszę Pan Nieba i Ziemi. To Bóg Sam dotyka me serce Swą Ojcowską Miłością. To Sam Bóg uzdrawia moje oczy i otwiera je, by mogły poznać Prawdę, dlatego to właśnie dzięki Bogu posiadam przekonanie, że „moc wychodzi z Jezusa i uzdrawia wszystkich”, więc by być uzdrowionym i szczęśliwym wystarczy tylko Go dotknąć”.

Szkoda, że ludzie nie mają w sobie owej wiary – świadomości i że nawet wybrani przez Chrystusa spośród Jego uczniów na apostołów chętniej, albo i bezmyślnie?!, wybierają dla siebie postać Judasza Iskarioty, stając się w tłumie zaszczutej strachem dziczy zdrajcą swego Pana i Zbawiciela. Szkoda, że nie lgną do Boga jak tłumy „z całej Judei i z Jerozolimy oraz z wybrzeża Tyru i Sydonu”, które przychodziły do swego Mistrza i Nauczyciela, znajdując w Nim uzdrowienie ze swych chorób. Szkoda… Szkoda… Wielka szkoda,… że w obliczu osaczającej nas tragedii – pandemii koronawirusa nie walczymy o prawo do uczestniczenia w Eucharystii, a więc do bycia z Bogiem i w Bogu, szukając w Nim uzdrowienia z chorób ciała oraz ducha, o prawo do wolności i do posiadania mądrej, korzystnej dla obywateli polityki prorodzinnej, dbającej i troszczącej się o dzieci oraz ich rodziców lub opiekunów. Wielka szkoda, że w szale i amoku emocji koncentrujemy się na rzeczach w rzeczywistości najmniej istotnych, przez co nie zauważamy zakleszczającej się na naszych szyjach kolczatki pełnej, politycznej kontroli i inwigilacji ludzi nieuprzywilejowanych, czyli nie sprawujących władzy i tym samym nie mających praktycznie żadnego znaczenia. Szkoda, że odwracamy się od Boga plecami, a tym samym okradamy samych siebie z umiejętności wychwycenia prawdziwego zagrożenia, zniewalającego człowieka i podporządkowującego go w sposób bezwzględny politycznemu systemowi.

Wiara jest moją siłą. Bóg jest moją siłą. Właśnie dzięki Obecności Jezusa w moim codziennym życiu zachowuję przyzwoitą kondycję moich zmysłów, zaszczuwanych zewsząd pandemią, śmiercią ducha, eutanazją relacji międzyludzkich, agresją i wrogością, nienawiścią, chaosem i brutalnością oraz bezwzględnością instynktów samozachowawczych. Gdyby nie Bóg,… Nie wyobrażam sobie dnia pozbawionego, ogołoconego, odartego i okradzionego z wiary w Jego Wszechmoc, Miłość i Miłosierdzie oraz Sprawiedliwość i Dobroć. Nie wyobrażam sobie, zwłaszcza, że duszą moją szarpią drapieżnie i na przemian: smutek i rozgoryczenie z powodu przygnębiających wydarzeń, kształtujących współczesną rzeczywistość, oraz wdzięczność za wszystkich, których mam obok siebie, i za wszystko, cokolwiek posiadam, a także potrzeba modlitwy wstawienniczej za tych, nie mających podarowanych mi przez Boga przywilejów.

O!, Maryjo, przez Twoje Matczyne Serce gorejące Bożą Miłością i Mądrością zanurzam w Przenajdroższej Krwi Umiłowanego Syna Twojego a Pana naszego Jezusa Chrystusa cały współczesny świat, każde stworzenie, każdego człowieka – jego duszę i ciało, błagając pokornie całą swoją nędzną i marną osobą o uwolnienie od wszystkiego, co złe i Ojcu Wszechmogącemu niemiłe, o uzdrowienie dusz i ciał grzeszników, o nawrócenie i uświęcenie wszystkich, których mijam na ulicy, których spotykam realnie lub wirtualnie, którzy o mnie wspomną bez względu na to, czy przychylnie, czy nieżyczliwie, którzy są dziełem Stworzyciela Nieba i Ziemi, by zwyciężył Zbawiciel i by Królował tu i teraz i na wieki wieków.

Amen.








poniedziałek, 26 października 2020

ŁASKI PEŁNA

„W szóstym miesiącu posłał Bóg anioła Gabryjela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida, a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: „Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, błogosławiona jesteś między niewiastami.”. Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: „Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca.”. Na to Maryja rzekła do anioła: „Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?”. Anioł Jej odpowiedział: „Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego.”. Na to rzekła Maryja: „Oto ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według słowa twego.”. Wtedy odszedł od Niej anioł.”

(Łk 1,26-38)

Nie bez powodu od wieków nazywa się ciążę stanem błogosławionym, bo oto brzemienna kobieta jest właśnie TĄ „błogosławioną między niewiastami”, a więc TĄ, z którą „jest Pan”, i TĄ, która „znalazła łaskę u Boga”.

Ileż z nas wierzy w wyżej przytoczone słowa, utożsamiając się z Maryją?! Ileż z nas zawierza swój stan błogosławiony Bogu? Iluż z nas modli się w oczekiwaniu na narodziny własnego dziecka o zdrowie dojrzewającej w łonie matki pociechy?! Iluż z nas liczy na szczęśliwe rozwiązanie, wierząc, iż dla Najwyższego „bowiem nie ma nic niemożliwego”?!

Serce mi pęka, kiedy moje zmysły rejestrują wydarzenia wywołane prawnym zakazem dokonywania aborcji. Lud rozpalony gniewem, agresją, żądzą krwi nienarodzonych, apetytem na wygodne i niczym niezmącone życie wypełza niczym robactwo społecznego zepsucia na ulice, dewastując kościoły, profanując Eucharystię, depcząc Chrystusa i plując w twarz Samemu Jezusowi – Temu, który oddał za ów lud życie, by wybawić go z otchłani piekielnego potępienia i nieszczęścia. Tymczasem właśnie ów lud domaga się prawa do zabijania, bezwzględnie i drapieżnie walczy o przywilej składania ofiary całopalnych z nienarodzonych, by nieświadomie oddać w ten haniebny sposób cześć bestii, pragnącej tylko i wyłącznie zgłady wszelkiego ludzkiego stworzenia. W tłumie ziejących ogniem nienawiści trudno znaleźć chociażby jedną osobę, która miałaby choć cień refleksji na temat wiary i jej cudotwórczej mocy, mogącej u Boga wyprosić wszystko, o cokolwiek człowiek się zwróci do Ojca Niebieskiego w Imię swego Stwórcy oraz Zbawiciela. Pycha bielmem wypala oczy, skorupą zatwardziałości miażdży serca, żądzą władzy i luksusu codzienności zaspokajającej instynktowne potrzeby zabija trzeźwość myślenia oraz świadomość konsekwencji popełnianych czynów – grzechów. W tłumie rozwścieczonych ludzi, domagających się przyznania im prawa do zabijania nienarodzonych, plują jadem również i ci, którzy deklarują się jako chrześcijanie, którzy wychowani byli w wierze katolickiej, którzy przyjęli wszystkie możliwe sakramenty, którzy rzadziej lub częściej uczestniczą w nabożeństwach, karmiąc się Słowem Bożym, Ciałem i Krwią Jezusa Chrystusa.

Gdzież zatem podziała się ich wiara we Wszechmoc Najwyższego?! Gdzież zatem podziała się ufność i oddanie?! Gdzież zawieruszyło się przekonanie, że dla Boga nie ma bowiem nic niemożliwego?! Czyż ci ludzie nie powinni skupić się na modlitwie i na proszeniu swego Pana i Stwórcy o dar zdrowego oraz szczęśliwego potomstwa?!

Przeraża mnie owa rozpowszechniająca się zaraza agresji i nienawiści, egocentryzmu i egoizmu, miłości wobec wygody nawet kosztem człowieka. Stan opętania owymi wymienionymi emocjami zagłusza w ludziach bojaźń przed Bogiem i wykorzenia wrażliwość empatii, a tym samym skazuje żądnych krwi na potępienie i śmierć nie tylko ciała, ale przede wszystkim ducha.

Jeśli uważasz, że każda kobieta ma prawo do podejmowania decyzji w kwestii życia rozwijającego się w jej łonie potomstwa, to wytłumacz, proszę, wartość i sens zapisu: „Nie będziesz zabijał!”, lub jak kto woli: „Nie zabijaj!”...

Bóg nakłada na człowieka ów obowiązek w sposób bezkompromisowy, stanowczy, jednoznaczny, bezdyskusyjny, bo nie podlegający żadnym, absolutnie! żadnym wątpliwościom, dlatego nie ma w Prawie ustanowionym przez Stwórcę anonsów, przypisów, wyjaśnień czy uzasadnień sytuacji lub okoliczności, z tytułu których ktokolwiek! – jakakolwiek kobieta byłaby zwolniona z przestrzegania i wypełniania owego obowiązku, nawet gdyby okazało się, że owoc jej łona jest wynikiem gwałtu lub deformacją choroby czy wady genetycznej, na przykład. Człowiek nie ma prawa zabijać. Człowiek ma obowiązek przestrzegać Prawa, którego twórcą i ustawodawcą jest Sam Bóg Ojciec.

Jakaż w nas chwiejna, płochliwa wiara… Zamiast modlić się o poczęcie zdrowego dziecka, my walczymy o przywilej do zabijania, tłumacząc swe krwiożercze roszczenia różnorodnymi argumentami, będącymi odzwierciedleniem tylko i wyłącznie woli ludzkich pragnień. Nie wierzymy, że Ten, który starej Elżbiecie, uchodzącej za niepłodną, dał syna, uszczęśliwiając ową zachodzącą niczym słońce niewiastę posiadaniem potomstwa, i nam może ofiarować wszystko, o cokolwiek w Imię Jego prosić będziemy. Ignorujemy i odrzucamy złożoną nam przez Jezusa obietnicę, jakbyśmy szydzili z Chrystusa, podważając swym postępowaniem każde, wypowiedziane przez Niego słowo, zaadresowane do każdego i każdej z nas chrześcijan. Zdradliwą naturą odwracamy się od obietnicy spełniania naszych pragnień oraz zaspokajania naszych potrzeb. Nie ufamy, że miłując i zawierzając się Jezusowi, zdobywamy Miłość Ojca, a tym samym Jego Opatrzność i przychylność w każdej sytuacji, w każdych okolicznościach, w każdej godzinie codziennego życia (J16,27). Nie wierzymy, iż mamy prawo prosić o wszystko Pana Boga w imię Chrystusa, by to otrzymać i by radość nasza była pełna (J 16,24). Wspomniany brak wiary okrada nas z nadziei i miłości do dziecka, które ludzie traktują w sposób przedmiotowy, a nie! podmiotowy. Strach przed trudnościami i brakiem wygody czy komfortu codziennego życia zaszczuwa nas potrzebą posiadania prawa do aborcji, prawa decydowania o czyimś życiu. Pozbawieni Obecności Boga, wiary we Wszechmoc Ojca Niebieskiego skłania nas do pozbywania się „problemu” – chorego lub niechcianego dziecka, a wówczas zmusza nas do złamania Przykazania, wyraźnie i bezwarunkowo nakazującego: „Nie zabijaj!”…

Co zatem z pociechami, które rodzą się zdrowe, piękne, silne i inteligentne, sprawne i niezależne psychoruchowo, a które w wieku (dajmy na to) kilkunastu lat ulegają wypadkowi, chorobie, a w konsekwencji deformacji i niepełnosprawności, wymagającej od opiekunów pełnego zaangażowania i poświęcenia?!... Czy te dzieci będziemy poddawać eutanazji?!... Gdzie w tym ludzkim zapędzie jest Bóg?!...

Walczymy o prawo do aborcji – do zabijania. Będziemy walczyć o prawo do eutanazji – do zabijania dzieci, które stały się w wyniku takich czy innych okoliczności życiowych wadliwe, niczym zepsuty, zużyty odkurzacz, i które poprzez swą niepełnosprawność obarczać nas będą obowiązkiem pełnej gotowości, poświęcenia, wyrzeczeń i zaangażowania, bo w ogóle nie upominamy się o politykę prorodzinną jako gwarancję zabezpieczenia potomstwa i rodziców, całych rodzin. Przesadnie skupiamy się na wolności do podejmowania decyzji. Zaniedbujemy zaś to, co winne nam zapewnić państwo, gromadzące pieniądze z podatków, płaconych przecież przez każdego obywatela. Nie skupiamy się na Bogu, na Prawie, na Prawdzie i Dobru oraz Mądrości czy Miłości, a na banalnych przywilejach, ściągających na nas coraz to większe nieszczęścia, a w konsekwencji potępienie. Chcemy żyć według własnej woli, chociaż nasze życie powinno być skoncentrowane na wypełnianiu woli naszego Stwórcy i Ojca. Brak wiary uniemożliwia nam realne i trzeźwe uchwycenie oraz zrozumienie problemu, a tym samym odbiera nam szansę na znalezienie korzystnego jego rozwiązania nie na dziś, a na długie, długie lata. Nikt bowiem nie widzi potrzeby, albo nie walczy o politykę prorodzinną, będącą zabezpieczeniem i ubezpieczeniem rodzin osób niepełnosprawnych, a także wymagających pełnego zaangażowania swoich bliskich w opiekę nad chorym i zależnym od innych człowiekiem. Nikt nie wnika w niszczycielski wpływ depresji proaborcyjnej na psychikę kobiet, które dokonały usunięcia swego potomstwa z własnych łon a które nie potrafią, mimo specjalistycznej pomocy psychologicznej, poradzić sobie z koszmarem współobecności swego nienarodzonego dziecka, prześladującej niedoszłe mamy refleksją nad kolorem oczu i włosów, jakie pociecha mogłaby posiadać, nad barwą głosu czy płci zabitego płodu, nad możliwościami wspólnie spędzanego czasu… Boimy się porzucenia i pozostawienia nas z problemami codziennego życia sam na sam bez wsparcia, i pomocy, o którą nawet się nie upominamy i o którą nie walczymy tak zaciekle, tak wojowniczo jak o prawo do aborcji. Zaszczuci strachem żądamy przywileju podejmowania decyzji: zabić czy pozostawić przy życiu? Odczuwamy przerażenie i szukamy nie!! rozwiązania, a ucieczki. Ową ucieczką jest dla nas prawo do aborcji, a niestety nie!... wiara, dlatego jesteśmy słabi, bezmyślni, bo zlęknieni i pełni obaw, wątpliwości i podejrzeń, czarnowidztwa i zmęczenia, wywoływanego perspektywą koszmarnej codzienności, a przecież… anioł, zwracając się do Maryi, zwraca się do każdej ciężarnej niewiasty, słowami: „Nie bój się”, zapewniając, iż każda „znalazła bowiem łaskę u Boga”. Przykład Maryi jest zatem dla przyszłych matek wzorem do naśladowania. Zamiast ulegać lękom, obawom o zdrowie poczętych dzieci, a jeszcze nienarodzonych, powinnyśmy się modlić gorliwie o błogosławieństwo i szczęśliwe rozwiązanie, by móc w pełni radować się macierzyństwem czy ojcostwem – TAK, jak powinniśmy całe życie modlić się o zdrowie i bezpieczeństwo swoich pociech, by nie zostały poszkodowane i zdeformowane przez chorobę, albo wypadek, nie zapominając!, że o cokolwiek poprosimy Ojca Niebieskiego w Imię Syna Człowieczego, otrzymamy to, bo Pan nasz nas miłuje (J 16,21-27). Walczmy o prawo do opieki i pomocy ze strony państwa dla naszych dzieci, przede wszystkim!, a nie o prawo do zabijania. Prośmy o łaskę wiary, która jest źródłem siły i wytrzymałości, miłości i cierpliwości, pokory i świętości, byśmy potrafili z zaufaniem zawierzyć się Ojcu, powtarzając za Maryją: „Oto, ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według Twego słowa” mój Boże.





wtorek, 20 października 2020

CZAS CIEMNOŚCI

„Jezus powiedział do swoich uczniów: „Niech będą przepasane wasze biodra i zapalone pochodnie. A wy bądźcie podobni do ludzi oczekujących swego pana, kiedy z uczty weselnej powróci, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze. Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie. Zaprawdę, powiadam wam: Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc, będzie im usługiwał. Czy o drugiej, czy o trzeciej straży przyjdzie, szczęśliwi oni, gdy ich tak zastanie.”.”

(Łk 12,35-38)

Iluż będzie tych o przepasanych biodrach z zapalonymi pochodniami, czuwających wiernie na przyjcie swego Pana?!...

Ludzkość doświadczyła już w historii swej egzystencji wielu pandemii, ale – pomimo ułomnej i raczkującej na owe czasy medycyny – jeszcze nigdy!, jak w dzisiejszej dobie zagrożenia koronawirusem, nie zdradziła Boga. Wówczas bowiem Kościoły wrzały błagalnymi modlitwami wiernych, wypełniających mury świątyni po brzegi. W Niebo unosił się chóralny, potężny głos chrześcijan, zwracających się do Ojca Niebieskiego z prośbą o ratunek z opresji wszem osaczającego społeczeństwo zagrożenia. Obecnie zaś… nawet szum wiatru zagłusza bezsilne i bezradne westchnienia mizernego śpiewu suplikacji „Święty Boże”, ponieważ nawy są jedynie pustą przestrzenią, przejrzyście i dobitnie odbijającą echem akustyki ciszę oraz zabłąkaną w niej obecność zaledwie kilku osób. Dziś bowiem wprowadza się dyspensę od Boga i skoblem strachu przed śmiertelnym wirusem zatrzaskuje się drzwi kościołów, w których smuci się porzucony w tabernakulum Jezus, skazany na towarzystwo samotności i blade strumienie słonecznego światła, przebijającego się przez witraże strzelistych okien do środka. Dostojnicy duchowni z kluczem w kieszeni od świątyń, eliminowanych z codziennego życia społecznego zakazem uczestniczenia w nabożeństwach, przeznaczonych dla wybranych wiernych z powodu ograniczeń ilości osób mogących spotkać się w kościele na wspólnej modlitwie, wydają się być bardziej posłuszni wobec państwa niż wobec samego Boga i chyba nie zdający sobie sprawy, nie tyle z powagi zagrożenia sianego covid-19, co z własnej odpowiedzialności za parafian, z której to będą musieli się rozliczyć przez Sędzią Najwyższym – swoim Panem, a tymczasem… odchodzą na zaplecze swych domostw, zostawiając za sobą spragnionych Chleba i Wina bez okruchów pokarmu czy kropel napoju, i nie dbając o życie wieczne dusz porzuconych na pastwę losu.

Jak zatem rozumieć i w jaki sposób traktować Słowa, wypowiedziane przez Jezusa, zwracającego się do Swych wyznawców – braci i sióstr w Ojcu Wszechmogącym – tym oto pouczeniem:

„Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie”?!... (J 6,53)

Jeśli przytoczone wyjaśnienie jest prawdą, to… nie rozumiem! troski duchownych Kościoła Katolickiego o zdrowie ludzi, odartych i ograbionych z Eucharystii a będących jedynie nic nieznaczącym ciałem – kokonem rozwijającej się w nim śmierci. Ci, których usta wygłaszają wartość i bezcenność życia wiecznego, postępowaniem czczą i nakazują czcić doczesność. W ów sprzeczny sposób, odzierający słowa z wiarygodności i autorytetu Bożej woli, ignoruje się Chrystusa, uzasadniającego, iż tylko ten!, „kto spożywa Jego Ciało i pije Jego Krew, ma życie wieczne, (i tylko tego!) Jezus wskrzesi w dniu ostatecznym, (bo tylko) Ciało (Syna Człowieczego) jest prawdziwym pokarmem, a Jego Krew jest prawdziwym napojem, (dlatego!) spożywanie Jego Ciała i picie Jego krwi (powoduje, że człowiek) trwa w Chrystusie, a Chrystus w nim” (J 6,54-56).

Jak zatem zadbać o zbawienie duszy i życie wieczne?!... Sucha modlitwa w domowym zaciszu wystarczy?!... Czyżby sakramenty już nie były człowiekowi potrzebne?!... Czy Słowo Boże można sobie selekcjonować na potrzeby sytuacji i zaspokojenie id, jako magazynu ludzkich popędów, pozbawionych zdolności odróżniania dobra od zła, a doskonale ukierunkowanych na cel pragnień i ich realizację?!...

Polityka okrąża nas z każdej strony. Wypełza nawet spod ziemi, z wszechogarniającej nas przestrzeni. Zawęża wokół nas pętlę kontroli i zniewolenia, a Kościół… zdaje się jej wtórować na zgubę duszy, a na zautomatyzowanie ciała, które, jako fizyczny zlepek potrzeb fizjologicznych, staje się już tylko skutecznym narzędziem zbrodni. Ludzi bowiem odcina się od Boga niczym od powietrza, skazując na pewną śmierć. Na ulicach podawani jesteśmy biczowaniu obostrzeń i zakazów, policyjnej lub wojskowej agresji, społecznej znieczulicy i wrogości. W mediach zaś bombardowani jesteśmy informacjami, do których coraz trudniej mieć zaufanie z powodu sprzeczności, jaki może uchwycić uważny i bystry oraz zachłanny naprawdę widz lub słuchacz. W Kościele z kolei koronowani jesteśmy cierniem owej nieprzychylnej Jezusowi rzeczywistości, gdyż: odbiera nam się prawo do uczestniczenia w Eucharystii, okrada się nas z Ciała i Krwi Chrystusa, zmusza się nas do domowego aresztu, a kiedy nawet udaje nam się zwrócić oczy i uszy ku papieżowi, słyszymy echem odbijające się bełkoty oraz cele polityczne dotyczące ekologii, uchodźców, równości, wolności i braterstwa oraz tolerancji rozumianej w iście świętokradczy, a nie Boży sposób… Wszystkich kapłanów, starających się służyć Panu swemu z wiarą, nadzieją i miłością oraz wiernością nazywa się głupcami, albo odsuwa się ich od wiernych zakazami odprawiania Mszy Świętej, spowiadania grzeszników, wypowiadania się publicznie,… po prostu się ich izoluje, by Słowo Pisma Świętego nie przedarło się do rzeczywistości w pełni Jego wymagań, oczekiwań, żądań i surowości. Nawet na rekolekcjach częściej słyszy się o psychologicznych aspektach relacji międzyludzkich niż o związku człowieka z Bogiem, dlatego chrześcijanin czuje się bardziej jak na terapii niż na naukach religijnych. Wypowiedzi papieża również bardziej skupiają się na jednostce ludzkiej niż na stosunkach wierzących w Jezusa z Ojcem Niebieskim, jakby to, co nie z tego świata, nie było w ogóle istotne, bo będące obecnie (tu i teraz!) nienamacalne, gdyż ważniejsza jest wolność, równość i ważniejsze jest także braterstwo ludzi „dobrej woli”, jakkolwiek tę „dobrą wolę” głowa Kościoła rozumie, zapominając (zdaje się) o Tym, któremu winien posłuszeństwo, czego potwierdzeniem może być encyklika pt. „Fratelli tutti”, nieprzychylnie oceniona przez chociażby ks. prof. Pawła Bortkiewicza (https://www.pch24.pl/fratelli-tutti-i-teologia-wyzwolenia--ks--prof--pawel-bortkiewicz-o-nowej-encyklice-bpgnp,79148,i.html?fbclid=IwAR1_zbdoCPsteRTI4sDT8OsUSv3gtbwsxNm1luDwlPiihTxgVkkA45_linQ).

Na kim zatem polegać? Za kim podążać? Komu zaufać?

Jezus zachęca nas do „przepasania i zapalenia pochodni, do bycia podobnym ludziom oczekującym swego pana, kiedy z uczty weselnej powróci, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze”…

Iluż z nas spełni prośbę Chrystusa? Iluż z nas będzie czekać z przepasanymi biodrami i z zapalonymi pochodniami na spotkanie ze swym Panem?

Zalewa nas fala zgnilizny konającego ducha wiary chrześcijańskiej, która przerabiana jest na humanitaryzm i liberalizm. Osaczają nas kapłani bardziej służący polityce niż Bogu. Spotykamy również i duchownych oddanych swemu Panu z heroiczną wiernością, których się wyciąga z nabożeństwa lub posługi duszpasterskiej brutalną, agresywną i okrutną, nie do pomyślenia metodą walki nie! z zagrożeniem covid-19 (w Kościele obowiązują znacznie bardziej rygorystyczne obostrzenia niż w innych miejscach publicznych), lecz z Samym Bogiem, czego przykładem może być chociażby ks. Michał Woźnicki, wleczony w ornatach przez funkcjonariuszy policji po schodach w uwłaczający ludzkiej godności sposób (https://youtu.be/f2Zrw3vGN_c), co natychmiast skojarzyło mi się z prowadzeniem schwytanego Chrystusa pod sąd Kajfasza…

Rozpoczyna się czas ciemności… Z powodu owej ciemności wierni Synowi Człowieczemu chrześcijanie będą potrzebować zapalonych i płonących żywymi płomieniami prawdziwej wiary pochodni, by móc rozeznać, co w dobie zakłamań, manipulacji, inwigilacji, zaszczucia i kontroli oraz eutanazji ducha jest dobre, a co złe… Musimy czuwać, modląc się o kapłanów – duszpasterzy oddanych Bogu, a tym samym szczerze dbających o nasze zbawienie i życie wieczne. musimy czuwać ze znacznie większą ostrożnością niż kiedykolwiek do tej pory ze względu na wewnętrzną chorobą Kościoła, którego fundamenty szpadel polityki próbuje podkopać i zniszczyć. Przepaszmy więc biodra. Rozpalmy pochodnie naszych serc i umysłów. Wyostrzmy czujność i dziękujmy za bezsenność ostrożnych dusz… Módlmy się wbrew wszystkim i wszystkiemu. Czuwajmy.





piątek, 16 października 2020

DYSPENSA

„A po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: „Abrahamie”, a gdy ten odpowiedział: „Oto jestem” – powiedział: „Weź swego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jakie ci wskażę.”. Nazajutrz rano Abraham osiodłał swego osła, zabrał ze sobą dwóch swych ludzi i syna Izaaka, narąbał drzewa do spalenia ofiary i ruszył w drogę do miejscowości, o której mu Bóg powiedział. Na trzeci dzień Abraham, spojrzawszy, dostrzegł z daleka ową miejscowość. I wtedy rzekł do swych sług: „Zostańcie tu z osłem, ja zaś i chłopiec pójdziemy tam, aby oddać pokłon Bogu, a potem wrócimy do was.”. Abraham, zabrawszy drwa do spalenia ofiary, włożył je na syna swego Izaaka, wziął do ręki ogień i nóż, po czym obaj się oddalili. Izaak odezwał się do swego ojca Abrahama: „Ojcze mój!”. A gdy ten rzekł: „Oto jestem, mój synu” – zapytał: „Oto ogień i drwa, a gdzież jest jagnię na całopalenie?”. Abraham odpowiedział: „Bóg upatrzy sobie jagnię na całopalenia, synu mój.”. I szli obydwaj dalej. A, gdy przyszli na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka, położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna. Ale wtedy Anioł Pański zawołał do niego z nieba i rzekł: „Abrahamie, Abrahamie!”. A on odrzekł: „Oto jestem.”. [Anioł] powiedział mu: „Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego! Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna.”. Abraham, obejrzawszy się poza siebie, spostrzegł barana uwikłanego rogami w zaroślach. Poszedł więc, wziął barana i złożył w ofierze całopalnej zamiast swego syna.”

(Rdz 22,1-13)

W czasie ciemności, w której błądziła moja wychowana w wierze katolickiej dusza, ale jeszcze nie nawrócona i nie znająca Boga, a usilnie starająca się zdemaskować Stwórcę Nieba i Ziemi jako bezwzględnego tyrana oraz dyktatora, nienawidziłam wyżej przytoczonego fragmentu Starego Testamentu, (w moim przekonaniu) ukazującego Ojca Niebieskiego niczym egoistycznego, skoncentrowanego tylko i wyłącznie na sobie potwora zachłannego na ludzką miłość, żądającego owej miłości nawet kosztem krwi niewinnie przelanej w celu zaspokojenia potrzeb egocentrycznej natury Pana wszelkiego stworzenia. Nie umiałam wówczas pojąć, jak można było narażać Abrahama na tak okrutne cierpienia. Nie byłam w stanie zrozumieć Bożego zamiaru, bo… niby czemu ma służyć owa opisana wyżej próba?!... Jakim potworem trzeba być, aby ofiarowanego Abrahamowi upragnionego i tęsknotą wymodlonego syna, zażądać później w ofierze całopalnej?!... To było dla mnie nie do pomyślenia. Widziałam wówczas Boga jako Pana Nieba i Ziemi pozbawionego empatii oraz wrażliwości, a żądnego bezwzględnego i bezwarunkowego poświęcenia się człowieka, nawet!, kosztem jego cierpienia.

Dziś przez pryzmat owej biblijnej sceny – owego wydarzenia widzę obraz współczesnego świata i… serce mi pęka z rozpaczy.

Bóg jest początkiem i końcem, dlatego doskonale zna przyczyny oraz wynikające z nich skutki – zna przyszłość w całej jej bezwstydnej nagości. W związku z tym w momencie spotkania z Abrahamem doskonale wiedział, jak będzie wyglądał świat w XXI wieku; już wówczas nas widział i znał intencje naszych serc. Owa świadomość pozwala mi spojrzeć na wyżej przywołaną scenę w zupełnie inny sposób, a mianowicie pozwala mi współuczestniczyć w wydarzeniu rozgrywającym się w kraju Moria w wymiarze obecnych czasów rozpowszechnionej medialnie pandemii i jej niszczycielskich skutków zabijających bardziej ducha niż ciało. Mam zatem wrażenie, że Pan Bóg posłużył się wówczas Abrahamem, by nam współczesnym z XXI wieku wskazać odpowiedni kierunek prawidłowej drogi, by uświadomić nam prawdziwy obowiązek chrześcijański, będący zaufaniem i poddaniem się woli Ojca poprzez zawierzenie Mu swojego życia. W świetle obecnych wydarzeń próba, jakiej został poddany Abraham, była tak naprawdę ponadczasowym Głosem Boga, zaadresowanym do ludzi z okresu 2020 roku – to depesza do chrześcijan, którzy w strachu przed koronawirusem opuszczają kościoły, lekceważą Eucharystię, bagatelizują sakramenty, profanują Ciało i Krew Chrystusa, uciekają od swego Stwórcy w popłochu i panice w celu ratowania życia doczesnego, nawet!, kosztem życia wiecznego, będącego przecież znacznie cenniejszym darem dla człowieka. W osobie Abrahama Pan Nieba i Ziemi odsłania model Swego dziecka, jaki pragnie ujrzeć w nas samych. Bóg chce byśmy nie tylko wierzyli w Jego istnienie, ale byśmy Mu zaufali, byśmy – wbrew zastraszeniom i zaszczuciom, trudnościom i zagrożeniom – wiernie przy Nim trwali, a wówczas On ocali nas od nieszczęścia wirusowej zarazy, jak od płomieni całopalenia ocalił Izaaka i od zbrodni synobójstwa ocalił Abrahama. Pan Nieba i Ziemi pragnie naszej wiary, ale i miłości, naszej szczerej i bogobojnej modlitwy, będącej owocem zaufania i oddania – zawierzenia się Stwórcy, naszego szacunku i czci, tymczasem… nie tylko politycy, ale i niektórzy kapłani (niestety w przerażającej liczebności zwartych szeregów) depczą relacje człowieka z jego Ojcem, poddańczo „oddając Cezarowi to, co należy do Cezara”, a odrzucając i grabiąc, niszcząc i profanując to, co należy do Boga (Mk 12,13-17). Dziś Pan Nieba i Ziemi zwraca się do Swych apostołów imieniem Abrahama, na co ci odpowiadają jednogłośnie: „Oto jestem”, ale!, gdy poznają charakter próby chrześcijańskiej wiary współczesnych synów i córek, jakiej w XXI wieku należy się poddać, stojąc przed ołtarzem jako paleniskiem ofiary składanej z życia doczesnego, uciekają z kraju Moria – opuszczają kościoły, zamykają świątynie kluczem dyspens od Mszy Świętych, rozbijają trzody i przeganiają owce PRECZ!, skazując je na duchowe spustoszenie i powolne umieranie, które w przeciwieństwie do śmierci ciała, kończy się zazwyczaj znacznie tragiczniej, bo nieodwracalnie – potępieńczą śmiercią duszy poprzez eutanazję wiary, gasnącej pod wpływem odrętwienia i znieczulicy wobec grzechu, ułaskawienia rozgrzeszającego wszystkich ze wszystkiego tłumaczeniem, opisującym obecną pandemię koronawirusa. Dziś kapłan winien być Abrahamem, który prowadzi przed ołtarz swych parafian, będących Izaakiem. Dziś ksiądz winien być Abrahamem, który wbrew ludzkiemu rozsądkowi i ludzkim „mądrościom” ma obowiązek wypełniać przede wszystkim wolę Boga, a nie Cezara, nawet!, jeśli miałby świadomość, że nabożeństwo odprawiane w obecności wiernych spragnionych Chrystusa może okazać się ofiarą życia doczesnego złożonego na ołtarzu całopalenia w kraju Moria. Brak posłuszeństwa kapłanów wobec Boga zabije w ludzkich sercach wiarę. Chrześcijanie dziś bowiem są poddawani eutanazji duchowej. Sieje się w ich duszach lęk przed koronawirusem, a niszczy się w nich szacunek do Boga – bojaźń Bożą jako jeden z darów Ducha Świętego. Dziś tak trudno spotkać w księdzu Abrahama… Dziś bowiem człowiek spragniony sakramentów, Eucharystii – Chrystusa bardzo często spotyka się z odrzuceniem, zalakowanym pieczęcią: „covid-19”… Dziś odbiera mi się prawo podejmowania decyzji. Obecnie kapłan wyrywa mi wolę obcowania z Bogiem w myśl ratowania mojego życia doczesnego.

Jakie to humanitarne!

Pragnę jednak życia wiecznego bardziej niż osaczającej, wchłaniającej mnie doczesności, która niczym smoła oblepia moje ciało, wdziera się do wnętrza i zakleszcza się wokół mojej duszy niczym śmiercionośny pancerz. Pragnę Boga. Jeśli miałabym umierać, to jak chrześcijanka, a nie jak pies z „kagańcem” na twarzy, z gnojem w sercu, w domu jak pod płotem, bo bez sakramentów, bez Eucharystii i bez Chrystusa, którego Ciało jest dziś dawkowane niczym porcje zarazy.

Jakim prawem „duszpasterz” odbiera mi prawo życia według własnego sumienia, nakazującego mi wypełnianie woli Ojca?! Jakim prawem wmawia się mi troskę o moje życie doczesne, które odrzucam w Imię Zbawienia i Życia Wiecznego?!

Iluż jest dziś kapłanów, panicznie bojących się covid-19, a nie odczuwających trwogi przed Bogiem, traktowanym przez nich w sposób pobłażliwy, lekceważący, karygodny i haniebny na skutek nadużywania Ojcowskiego Miłosierdzia. Iluż to księży podczas ceremonii Mszy Świętej bardziej celebruje higienę własnych rąk niż Samego Jezusa. Iluż to duchownych, podając Komunię Świętą, nie wypowiada słów: „Ciało Chrystusa” i zabrania wiernym wzdychania choćby szeptem odpowiedzi „Amen”, tłumacząc wprowadzone zakazy zagrożeniem wydychanego podczas artykulacji powietrza, którego strumień przenosi koronawirus nawet przez materiał, z jakiego wykonana jest maseczka zasłaniająca twarz parafianina. Iluż „duszpasterzy” odpowiedzialnie i szczerze według powołania prowadzi powierzone im przez Boga trzody do Królestwa Niebieskiego, a nie do otchłani piekielnej. Iluż księży odmawia starym lub młody, chorym (i to niekoniecznie na covid-19!) ostatniej posługi – spowiedzi i Komunii Świętej, bojąc się kontaktu z być może już umierającym człowiekiem i tłumacząc swe kapłańskie zaniedbania „troską” o pacjenta. Iluż księży postawę chrześcijan, zawierzających się całkowicie Bogu mimo panującej pandemii, nazywa głupotą, co miało miejsce chociażby w medialnej nagonce na o. Daniela Galusa, opowiadającego się po stronie wiary, a nie sanepidu. Iluż kapłanów nakazuje owcom powierzonej im trzody posługiwać się darem rozumu, jako daru otrzymanego od Stwórcy, a przecież…

Patrząc rozumowo i rozsądnie na Abrahama, winniśmy go zlinczować za brak rodzicielskiej odwagi i ojcowskiej miłości, bo przecież jego poddanie się woli Boga było (według logiki podarowanego nam przez Stwórcę intelektu) istnym aktem totalnej głupoty, jakim dziś byłaby wierność Chrystusowi w Eucharystii. Według owej zachęty do korzystania z umiejętności rozumu, jaki posiadamy, Abraham miał prawo sprzeciwić się swemu Panu i walczyć o życie doczesne Izaaka – jedynego, upragnionego, umiłowanego i wymodlonego syna, jak chociażby dziś walczą o życie doczesne współczesnych chrześcijan „duszpasterze” troszczący się o przyziemne bezpieczeństwo naszych ciał. W myśl wspomnianej zachęty do korzystania ze zdolności intelektualnych człowieka, należy śmiało i po ludzku orzec: „Abraham był głupcem!”. Zgodnie zatem z logiką naszego rozumowania i rozsądku winniśmy unikać duchownych, w których powołaniu i postawie ujrzymy Abrahama, a Bogu powinniśmy dziękować za kapłanów, którzy w przeciwieństwie do starotestamentowego bohatera, dzielnie walczą z koronawirusem, ale i z Samym Panem Nieba i Ziemi o nasze chrześcijańskie, bezpieczne i wygodne życie doczesne.

Gdzie podziała się wiara we Wszechmoc Boga?! Gdzie podziała się wiara w Chrystusa – Życie Wieczne?! Czyżby Bóg był tylko pierwszoplanowym bohaterem Pisma Świętego, które czyta się dzieciom od czasu do czasu dla… przyjemności płynącej ze sztuki słowa?! Kim jest zatem Ten, w Imię Którego wypędza się złe duchy?! Czym jest woda święcona, wykorzystywana w egzorcyzmach, w uwolnieniach i w uzdrowieniach, w oczyszczaniach miejsc, a zakazywana w kościołach?!...

Gdy 15 października 2020 roku usłyszałam o wprowadzeniu przez arcybiskupa Grzegorza Rysia dyspensy od Mszy Świętej, ogarnął mnie żałobny smutek i nagle ujrzałam przed sobą Abrahama w towarzystwie jego syna Izaaka, stojących na wskazanym przez Boga pagórku przed ołtarzem z drewnem przygotowanym na złożenie ofiary całopalnej i pomyślałam w akcie szczerego rozgoryczenia: Abrahamów już prawie nie ma wśród chrześcijan. A, kiedy przeczytałam wypowiedź ks. Przemysława Sawy, komentującego postawę o. Daniela Galusa, odrzucającego w imię wiary słuszność obostrzeń wprowadzonych w życie Kościoła, jako księdza posiadającego „poważne braki w rozumieniu sakramentaliów” (deon.pl) i opieczętowującego swe wywody nad wspomnianą postawą o. Galusa zapytaniem: „Czy głupota się w końcu skończy?” (https://deon.pl/kosciol/ksiadz-namawia-do-sciagania-maseczek-i-odkazania-sie-woda-swiecona-czy-glupota-sie-skonczy--komentuja-publicysci,1019143), poczułam się… po prostu zdeptana.

Czy wiara we Wszechmoc Boga, który jest Życiem, to głupota?!...

Daleko mi do owych wybitnych teologów Kościoła. Nie posiadam wykształcenia w owej dziedzinie. Jestem tylko zwykłą chrześcijanką – córką Boga, która pragnie żyć według woli swego Ojca, a nie według intencji ludzkich serc czy wniosków ludzkiego rozumu, dlatego gdybym miała wybierać, wolałabym niczym Izaak pójść za księdzem, który byłby w moim życiu Abrahamem, a nie tylko teologiem pozbawionym wiary czy nadużywającym Bożego Miłosierdzia w imię propagowania humanizmu.

Czy właśnie taki teolog – znawca Pisma i Prawa, nie wierzący i nie potrafiący zaufać oraz zawierzyć się, niekiedy bezmyślnie i ślepo, Bogu, nie przypomina bardziej faryzeusza niż duszpasterza?...

Boże mój, Boże!, ulituj się nad nami, bo nie wiemy, co czynimy.






poniedziałek, 12 października 2020

SZTUCZNA INTELIGENCJA

„A szło za Nim mnóstwo ludu, także kobiety, które zawodziły i płakały nad Nim. Lecz Jezus zwrócił się do nich i rzekł: „Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły. Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas! Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?”.”

(Łk 23,27-31)

Ileż to powstało filmów science fiction o sztucznej inteligencji?!, przedstawianej zazwyczaj jako wyprodukowane ludzką ręką roboty, posiadające zdolność myślenia, analizowania, wyciągania wniosków, podejmowania decyzji oraz dokonywania wyborów czy działań adekwatnych do okoliczności i odczuwania różnorodnych emocji – zdolność wtapiającą w automatykę mechanizmów owych maszyn naturę zwaną człowieczeństwem, ubogaconą nadprzyrodzonymi umiejętnościami regeneracji lub (na przykład) wykorzystywania siły, przekraczającej swą potęgą predyspozycje każdego!, nawet najlepiej wysportowanego, ciała… W obliczu wspomnianych filmów można połasić się o stwierdzenie, że toniemy w bezkresnym, wszechogarniającym nas oceanie apokaliptycznej wyobraźni, a!... tymczasem science fiction okazuje się rzeczywistym procesem samozagłady i wyniszczenia ludzkości, z tym jednak zasadniczym problemem, wymykającym się społecznej kontroli, a nawet świadomości!, iż bardziej niebezpiecznym w skutkach niż bylibyśmy w stanie przewidzieć. Sztuczną inteligencją będą bowiem (jestem o tym przekonana) nie!! wyprodukowane i udoskonalane technologicznie z dnia na dzień roboty, a ludzie – my sami!, nasze dzieci i wnuki, i następne pokolenia, wzrastające w mechanizmach zaprojektowanych odruchów niemal bezwarunkowych, co gorsza!, pozbawionych wrażliwości, empatii, samodzielnego myślenia, zdolności czytania ze zrozumieniem, obserwowania, analizowania, dedukcji i wyciągania wniosków oraz podejmowania decyzji, stanowiących źródło dobra, będącego owocem korzyści ogółu, a nie! określonej grupy sterujących tym wszystkim jednostek. Zatem będziemy gorsi i bardziej niebezpieczni od opisywanych scenariuszami filmowymi transformersów czy terminatorów, ponieważ będziemy jedynie ciałem – grobowcem zabitego ducha – ślepo wykonującym odgórne polecenia, dające szansę zaspokojenia odczuwanych potrzeb fizjologicznych i iście egoistycznych, owocujących poczuciem upragnionej wygody.

Dziś nastał czas opłakiwania matek i dzieci, opuszczających ich łona.

Psychologowie, bazujący na teoriach potwierdzonych badaniami nauki o duszy człowieka, wyraźnie zaznaczają, iż nie ma bogatszego źródła, decydującego o prawidłowym rozwoju dziecka, jak rodzic opiekujący się własną pociechą przynajmniej do trzeciego roku życia malucha. Tymczasem polityka prorodzinna poprzez szantaż emocjonalny, uderzający w ambicję i pragnienie przynależności do wspólnoty społecznej, zmusza kobiety do jak najszybszego powrotu do pracy, by zaraz po połogu mogły zająć się celami wyższymi (?!) jak: kariera zawodowa, rozwój intelektualny, pielęgnowanie pasji itp. Media – w myśl owej prorodzinnej idei – propagują szyderczą nagonkę na tzw. „kury domowe”, przedstawiając matki, decydujące się na zostanie w domu i na rezygnację ze służbowych zaszczytów na rzecz dobra własnych dzieci oraz rodziny, jako osoby niezaradne, leniwe, pozbawione ambicji, proste i niegodne naśladowania, karykaturalne i przynoszące swym bliskim wstyd. Wspomniana propaganda, przemycana do świadomości widzów w sposób inteligentny, bo przypudrowany elegancją prezentowanych tematów, wywołuje automatycznie mechanizm obronny, więc coraz więcej kobiet rezygnuje z macierzyństwa, podsuwając swe pociechy do żłobków, w których żadna z pracujących tam pań nie jest w stanie dać każdemu dziecku tego, co byłaby w stanie zapewnić tylko i wyłącznie mama, dlatego też w iście szklarnianych warunkach przechowujemy narybek ludzkości niczym poszufladkowane w ulu larwy pszczół, okradając kilkumiesięczne pociechy z poczucia bezpieczeństwa, bycia kochanymi i potrzebnymi, a w konsekwencji, obnażającej się w późniejszym wieku, z poczucia własnej wartości i pewności siebie oraz ze zdolności okazywania i odczuwania uczuć.

Kolejnym etapem duchowej deformacji jest edukacja.

Pięć lat moich studiów polonistycznych zżerała nauka o analizie i interpretacji literatury, w którą każdy winien się zagłębiać indywidualnie i argumentować swe racje w oparciu o doznawane uczucia i gromadzone przemyślenia, jak również o wiedzę z zakresu historii poruszanej dziedziny humanistycznej i biografii autora omawianego dzieła, i całej spuścizny, jaką po sobie ów autor zostawił lub zostawia spisując swym wciąż istniejącym życiem testament dla potomnych. Tymczasem w zwodzie nauczyciela wymagano ode mnie prowadzenia uczniów na kolczatce, zmuszając ich do przyswajania tzw. słów kluczy i do odtwarzania regułek, sformułowanych według bezwartościowej reguły, typu: „Co poeta miał na myśli?”… Przeładowanie materiału, skąpstwo czasu poświęcanego na nauczanie, metody niszczące sens moich pięcioletnich studiów polonistycznych zabijają w młodych ludziach wyobraźnię, wrażliwość i empatię, umiejętność obcowania ze sztuką jakiegokolwiek gatunku, zdolność czytania ze zrozumieniem czy chęć i potrzebę czytania w ogóle, jak i umiejętność samodzielnego dedukowania, ustosunkowywania się do różnorodnych sytuacji oraz tematów, zagadnień i problemów, argumentowania i walczenia o swoje przekonania.

Słowem!: szkoła produkuje wydmuszki intelektualne, które, niczym oprogramowania komputerowe, przyswajają uporządkowaną i dawkowaną nieuczciwie wiedzę, odtwarzają wchłonięte informacje, a które nie potrafią wyjść poza boks przeznaczonej dla jednostki zagrody, w jakiej człowieka trzyma się jak konia, wyprowadzanego na zewnątrz w konkretnym, nadzorowanym celu z klapami na oczach, z uprzężą na głowie, z wodzami w dłoni pana – sprawującego władzę polityka.

Dziś kolejnym etapem taśmowego fabrykowania sztucznej inteligencji jest również przejęcie aktu własności dziecka przez państwo. W owym celu odebrano rodzicom prawo wychowywania i decydowania. Zniszczono autorytet matki i ojca oraz nauczyciela. Dziś bowiem hoduje się pociechy w przekonaniu, że rodzina i szkoła to inkubatory, w których dziecko ma prawo dojrzewać i „rozwijać się”, że każdy odpowiedzialny za poczęcie pociechy ma obowiązki, że każdy pracujący w placówce edukacyjnej ma obowiązki, a wszyscy nie posiadający jeszcze pełnoletniości mają jedynie przywileje. Dziś nawet przemyca się w wypowiedziach pseudo! – psychologów roszczenia i żądania, oczekiwania i prawa małoletnich, których pychę i egoizm podlewa się propagandą, iż rodzice winni płacić swemu dziecku za podejmowanie jakiejkolwiek czynności wykonywanej na prośbę matki czy ojca w domu (jak np. wrzucenie worka ze śmieciami do przeznaczonego na odpady kubła), co (ponoć!) uczy szacunku do pracy oraz pieniądza, szkoda! natomiast (i tego pseudo!! – psychologowie nie biorą pod uwagę), że nie uczy szacunku do człowieka. Wspomniany mechanizm może (moim zdaniem) jedynie uruchomić w młodocianym żądzę korzystania, czerpania, wykorzystywania i pasożytowania. Dziwnym bowiem sposobem nikt w owych toksycznych naukach nie wspomina o symbiozie społecznej, o konieczności zachowania relacji odwzajemniania i współpracy. Wszystko natomiast pędzone jest w myśl wprowadzonej, „świętej” reguły: „Dziecko może!, a rodzic (czy nauczyciel) musi”. Zatem – zgodnie z obowiązującymi metodami wychowawczymi – na przyszłość, jako matka, nie mam co liczyć na szklankę wody, leżąc przykuta do łóżka ciężką chorobą i cierpieniem, jeśli finansowo nie będzie mnie stać zapłacić mojemu synowi za fatygę podania mi naczynia z czymś do picia?!... Owe metody nie są przecież pielęgnowaniem w młodym człowieku ani wrażliwości, ani empatii, a jedynie zakorzenianiem postawy roszczeniowej i pretensjonalnej, skłonnej do podejmowania działań, mogących jedynie zranić serce rodzica czy odartego również z autorytetu nauczyciela, albo kogokolwiek innego, trąconego łokciem spotkania na dalszej drodze dorosłego życia.

Kolejnym etapem procesu kształtowania sztucznej inteligencji jest zatrważająca! skuteczność odarcia człowieka z wiary, nadziei i miłości, i z przynależności stworzenia do Stwórcy. Bóg bowiem traktowany jest lekceważąco i pogardliwie. Wiara zatem – według dominującej współcześnie roli majestatycznego humanizmu – stanowi syndrom ludzi niezaradnych, odstających od społeczeństwa, nieudolnych i potrzebujących jakiegokolwiek usprawiedliwienia ich wrodzonej bezwartościowości. Wiara to obłęd, fikcja, mrzonka, fantazja. Nadzieja zaś to nic innego jak naiwność i okłamywanie samego siebie, słabość i brak umiejętności dojrzałej samooceny zaistniałej sytuacji. Dziś bowiem trzeba być wyrafinowanym realistą, chwytającym życie za rogi i traktującym rzeczywistość w sposób chłodny i biznesowy. Miłość z kolei to nic innego jak zaspokojenie odczuwanych potrzeb – popędów seksualnych, najlepiej połączone z obowiązkiem uniknięcia rodzicielstwa poprzez usuwanie skutków ubocznych kilkuminutowej przyjemności, wywołanej aktem zbliżenia dwóch ciał jakiejkolwiek płci. W „świetle” owych ogólnospołecznych interpretacji poglądowych Bóg jest więc nikomu do niczego nie potrzebny, dlatego odsunięty i zamknięty na spusty, niczym przedmiot schowany w pełnym kurzu magazynku na szczotki.

Dziś ów proces powstawania sztucznej inteligencji pogłębia się na skutek obostrzeń wprowadzonych przez akcję pt. „COVID – 19”. Człowieka się bowiem zniewala, odcina od społeczeństwa, izoluje, skazuje na samotność, zabijając w nim potrzebę bycia członkiem wspólnoty, wywołując w nim strach przed chorobą i w konsekwencji owej choroby śmiercią, a tym samym strach przed towarzystwem nawet kogoś bliskiego, w którym widzi się już tylko zagrożenie, a nie wsparcie i przyjaźń. W obliczu obecnej sytuacji w ludziach budzi się agresja, wywoływana samozapłonem instynktu przetrwania. Relacje są poddawane eutanazji. Duch w człowieku jest zabijany. Wszystko bowiem, co utrzymuje duszę przy życiu, jak religia czy chociażby sztuka, choć i ta przybiera postać nieszanującej się prostytutki, jest niszczone i likwidowane. Ludzi traktuje się jak bydło, wywożone wagonami na rzeź. Odbiera im się wolność. Odcina się ich od pomocy medycznej, zmuszając do teleporad, których zastosowanie w żaden sposób nie zastąpi bezpośredniego kontaktu pacjenta z lekarzem, skupionego na możliwości przeprowadzania wiarygodnych badań, a nie snucia przypuszczeń. Wszystko dziś jest bowiem sterowane i sztucznie prowadzone, można nawet śmiało nadmienić: rozgrywane.

Jak będzie funkcjonował człowiek utrzymywany przy życiu z zachowaniem minimum? Jak będzie funkcjonował człowiek zamknięty w czterech ścianach sterylnej pustelni, do której nie przebije się Bóg, wiara, nadzieja, miłość, nauka, sztuka, rodzina, społeczeństwo, wartości uskrzydlające ducha? Do czego może być zdolne ciało tak hodowanej osoby?...

- do posłusznego, ślepego, automatycznego wykonywania poleceń, nawet!, do zabijania.

We wszystkich filmach science fiction, jakie oglądałam, widziałam zwycięstwo ludzkości nad robotami, będące triumfem zjednoczenia się ludzi w zgraną armię wojowników…

Dziś stajemy się osobnikami, którzy nie będą zdolni do wspomnianego zjednoczenia. Dziś stajemy się wrogami dla siebie samych wzajemnie. Dzisiejsza młodzież i następujące po niej pokolenia stają się coraz bardziej zautomatyzowani i coraz skuteczniej przysposabiani do świata wirtualnego niż rzeczywistego, a tym samym coraz ubożsi pod względem człowieczeństwa, skonstruowanego na fundamentach wrażliwości i empatii…

Dziś serca matek krwawią, pękają w sidłach bólu i niewyobrażalnego cierpienia, zwłaszcza matek wierzących, zdających sobie sprawę z tego, że owoce ich łona na skutek wprowadzonej polityki współczesnego świata – polityki, wobec której rodzice są bezradni, skazywane są na potępienie. Dziś owe serca płaczą i to bardziej nad pociechami poddawanym społecznej eutanazji niż nad Samym Jezusem, gdyż Bóg i tak zwycięży, a młodzi, traktujący swych opiekunów i wychowawców w sposób wrogi, i pozbawiony zaufania oraz miłości, i szacunku, ulegną samozagładzie na skutek własnego uporu i zakłamania. Dziś przestrzeń pozornie niemo rozciągającą się pod nieboskłonem wypełnia matczyny lament i zawodzenie, błagalnie wznoszące się do Boga z prośbą o ratunek. Szczęśliwe więc mogą być „łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły”, gdyż im obcy jest smak owego cierpienia, będącego skutkiem rodzicielskiej bezsilności i porażki. Łona zaś, wydające na świat owoc swej płodności, są niczym buchające ogniem piece żeliwne, wypluwające ciała programowane wychowawczo i edukacyjnie na wzór sztucznej inteligencji – na wzór jednostek wykonujących rozkazy.

Dziś potrzeba wodospadów modlitwy, powodzią pochłaniających polityczne zapędy i skutki. Dziś rozpaczliwie potrzeba wodospadów, przeogromnych wodospadów modlitwy, by zagłuszyć zawodzenie i ukoić płacz niewiast, cierpiących z powodu śmierci dusz ich pociech.





czwartek, 8 października 2020

MARTA CZY MARIA?

„Jezus przyszedł do jednej wsi. Tam pewna niewiasta, imieniem Marta, przyjęła Go w swoim domu. Miała ona siostrę, imieniem Maria, która usiadłszy u nóg Pana, słuchała Jego słowa. Marta zaś uwijała się około rozmaitych posług. A stanąwszy przy Nimi, rzekła: „Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawia mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła.”. A Pan jej odpowiedział: „Marto, Marto, martwisz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba mało albo tylko jedno. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona.”.”

(Łk 10,38-42)

Świat porwał nas, niczym karuzela, w obroty swych zawirowań, zobowiązań, oczekiwań i żądań, którym mimowolnie, mniej świadomie lub bezwiednie się poddajemy, zaniedbując w życiu to, co jest naprawdę bezcenne i istotne, a pielęgnując to, co wobec nas jest tylko destrukcyjne i niszczące poczuciem osamotnienia, zagrożenia, strachu o dziś i o jutro… Staliśmy się niewolnikami cywilizacji. Staliśmy się niewolnikami doczesności. Staliśmy się plasteliną w ręku złego, dlatego codzienność nas urabia i zmienia każdego dnia nie do poznania nawet dla nas samych, którym stajemy się obcy i przerażająco zaskakujący w reakcjach na innych, na sytuacje czy okoliczności, na niepowodzenia i porażki, na nieoczekiwane i niepożądane wyniki splotów wydarzeń, a nawet nierzadko, a coraz częściej na siebie samych – takich, jakich nie potrafimy zaakceptować i nie jesteśmy w stanie pokochać. Nieustannie i niestrudzenie „uwijamy się około rozmaitych posług”, około zwykłych, codziennych obowiązków, odsuwając się od Boga, a w rezultacie gubiąc się i izolując od Ojca, i równocześnie od TEGO wszystkiego, co jako „jedno!” jest w stanie zapewnić nam szczęście. Dziś bowiem doczekaliśmy się czasów, w których – jak wspomina często ks. Piotr Glas – „musimy sami zadbać o własne dusze i musimy wybrać”, gdyż świat pogrążony jest w chaosie zakłamania oraz manipulacji, demagogii i wszem obecnego humanizmu, uczłowieczającego zwierzęta, a traktującego człowieka jako skutek uboczny ewolucji.

Nawet Kościół krząta się i „uwija około rozmaitych posług”, nie trwając wiernie przy Panu i niczym Marta „nie słuchając słów Jezusa” z powodu ogromu przyziemnych obowiązków. Pismo Święte wydaje się bowiem być traktowane zdawkowo, wybiórczo i adekwatnie do politycznych potrzeb dominujących sytuacji. Akt ofiary – Eucharystii zdaje się obnażać ów jakże przykry incydent, rozpowszechniany na chwałę człowieka, ale z pewnością nie Samego Boga, gdy usta kapłana w trakcie nabożeństwa czytają Słowo, inaczej posługujące w Ewangelii, a następnie zastosowują owe Słowo w kazaniu rozumiane inaczej i przekładane plastycznie według potrzeb rozgrywających się tu i teraz okoliczności, ale nie! według Prawdy zapisanej w Biblii,. Dziś bowiem Kościół nadużywa Ojcowskiego Miłosierdzia. Dziś Kościół bagatelizuje lub całkowite ignoruje potęgę oraz surowość Bożej Sprawiedliwości, która wydaje się być niestosowna do potrzeb współczesnego świata i oczekiwań współczesnego człowieka. Dziś Kościół niszczy granice, wyrażając się o ludziach w sposób humanitarny, ale z pewnością nie!! troskliwy oraz miłosierny, a o Bogu w sposób lekceważący i umniejszający oraz uwłaczający Jego rozsądkowi. Dziś Kościół bardziej dba o dobre samopoczucie człowieka, zaniedbując oczekiwania Ojca z tytułu większej wiary w Jego bezgraniczne i pobłażliwe wobec własnych dzieci Miłosierdzie, niż wiary w Niego Samego jako Istotę Mądrości!, i… Miłości. Dziś Kościół wydaje się wiedzieć wszystko lepiej niż Bóg. Dziś Kościół wydaje się być bardziej Miłosierny niż Ojciec Niebieski. Często bowiem bombardowani jesteśmy przywoływaniem nas do obowiązku traktowania wszystkich ludzi (bez wyjątku!) jako braci w Chrystusie – nawet tych w Niego nie wierzących i w osaczeniu odczuwanej niewiary żądnych krwi Jego wyznawców oraz tronu Pana i Króla wszelkiego stworzenia.

Jak więc ów (moim zadaniem) nadinterpretacja wypowiedzi Jezusa ma się do Jego wyjaśnienia w kwestii duchowego pokrewieństwa?!...

Oczywiście Bóg powołuje nas do bycia miłosiernymi jak On Sam jest Miłosierny, ale i! do bycia mądrymi, jak i On jest Mądry, a przez to i Sprawiedliwy. Nakazuje nam miłować i szanować bliźniego swego, jak byśmy miłowali i szanowali samych siebie, bowiem jesteśmy powołani do bycia kochanymi i jednocześnie do bycia apostołami Dobrej Nowiny poprzez (nie tylko!) głoszenie Ewangelii, ale i poprzez rozkrzewianie Miłości wrażliwością oraz empatią naszych serc wobec wszelkiego stworzenia, ale zgodnie! z wolą Stworzyciela Nieba i Ziemi, a nie z nadgorliwością ludzkich przekonań.

Chrystus wyraźnie naucza nas otwartości wobec drugiego człowieka Słowem, ale i przykładem, dlatego zaznacza, iż mamy obowiązek człowieka w potrzebie przyjąć, nakarmić, napoić, przyodziać czy odwiedzić ze świadomością odpowiedzialności dziecka Bożego za brata jako jednego z tych najmniejszych (Mt 25,31-45). Jezus wymaga również od Swych uczniów – apostołów ostrożności i rozwagi. Nie namawia nas do poddańczej posługi, kształtowanej na fundamentach bezgranicznego oddania się drugiemu człowiekowi, czego współczesny Kościół żąda od swych parafian wobec fali migrantów i uchodźców, oczekując od chrześcijan ślepego posłuszeństwa wobec polityki urzędów duchownych i świeckich, ale… czy wobec Boga?! Chrystus bowiem, w przeciwieństwie do większości dostojników kościelnych, wymaga od Swych wyznawców wypełniania obowiązku zachowania wobec każdego człowieka, oczekującego naszego zaangażowania i pomocy, ostrożności. Nadmienia, iż jako owce posłane między wilki (Mt 10,16), winniśmy być w relacjach międzyludzkich „roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębice” (Mt 10,16). Nie mamy zatem obowiązku angażować się w bliźniego w sposób naiwny i ślepy, a przez to narażający nas na bycie wykorzystanym i potraktowanym w sposób przedmiotowy, jako narzędzie użyte w rezultacie zaplanowanej zbrodni do niszczycielskiego ugodzenia w wartości chrześcijańskie, a tym samym w Samego Boga. Każda aktywność, każda decyzja i wynikający z niej wybór, każda działalność i pomoc winny przeradzać się w dobre drzewo, wydające dobre owoce. Wspomniane owoce bowiem są dowodem na obecność Boga w ludzkich planach i zamiarach, w ludzkiej pracy i codziennym życiu. Zostaliśmy przecież powołani do wypełniania woli Boga Ojca, a nie do postępowania według widzimisię człowieka.

Z jakiego więc powodu kapłani nierzadko nakłaniają nas do niemal poddańczej i bezwarunkowej służalczości wobec rzesz ludzi wyciągających ręce o pomoc w potrzebie różnorodnych intencji, które wywodzą się z okrutnego losu lub po prostu z rosnącej w sercu pysze i nienawiści wobec wszystkich oraz wszystkiego, ktokolwiek i cokolwiek od Boga pochodzi? Czyż nie powinniśmy angażować się w człowieka tak, by podejmowane działanie w efekcie swej aktywności okazało się (właśnie!) dobrym drzewem wydającym dobre owoce? Czyż nie winniśmy służyć braciom według woli Pana? Czyż Bóg nie powinien być na pierwszym miejscu – w samym centrum doczesnego życia?

Uważam, na skutek lektury Słowa Bożego jako – wciąż pochłonięty nauką Pisma Świętego – uczeń Chrystusa, że w chrześcijańskiej otwartości na bliźniego w potrzebie, którego pragniemy przyjąć, odwiedzić, nakarmić, napoić czy przyodziać, powinna być zachowana „roztropność węża i nieskazitelność gołębicy” – tak!, jak tego pragnie Sam Syn Człowieczy. Każdy bowiem wierzący w Boga Ojca Wszechmogącego – Stworzyciela Nieba i Ziemi powinien przede wszystkim dbać o to, by zawsze i wszędzie, wiernie, bez względu na jakiekolwiek okoliczności!, być matką, siostrą i bratem Jezusa, gdyż tego od nas chrześcijan oczekuje Zbawiciel. W związku z tym mamy obowiązek pomagać i angażować się w drugiego człowieka, ale z zachowaniem przymierza i przywileju bycia właśnie matką, siostrą czy bratem Chrystusa, poprzez podejmowanie jakiegokolwiek działania tylko i wyłącznie w pragnieniu wypełnienia woli Boga Ojca (Mk 3,31-35). Tymczasem (mam niestety nieodparte wrażenie), że hierarchowie Kościoła, w liczebnych szeregach samozwańczych myślicieli, deformują wypowiedzi Jezusa na potrzeby ogólnie propagowanej polityki. Zauważyłam bowiem, iż w kazaniach nikt nie uwrażliwia chrześcijan na konieczność zachowania ostrożności, przejawiającej się w wypełnianiu woli Chrystusa, oczekującego od Swych wyznawców „roztropności węża i nieskazitelności gołębicy”. Zauważyłam, iż pewne kwestie są po prostu pomijane, spłycane, interpretowane bardziej w kontekście ludzkich potrzeb niż Bożych intencji. Większość kapłanów nieustannie werbuje swych parafian do poddańczej służalczości wobec wszystkich ludzi bez wyjątku, bez względu na okoliczności i pobudki działania osób żądających lub potrzebujących pomocy. Chrześcijan zmusza się nawet do podejmowania „wezwania, by w twarzach osób przesiedlonych rozpoznać oblicze Chrystusa głodnego, spragnionego, nagiego chorego, obcego i więźnia, który jest dla nas wyzwaniem” (Orędzie papieża Franciszka na Dzień Migranta i Uchodźcy z 27 września 2020 roku).

Czy jest to możliwe, skoro (niestety) nie! w każdym człowieku jest Chrystus?,… bo gdyby tak rzeczywiście było, mielibyśmy tu i teraz Królestwo Niebieskie, bo gdyby tak było, wszyscy bylibyśmy wybrani i każdy z nas figurowałby na stronach „księgi życia zabitego Baranka” jako „imię zapisane od założenia świata” (Ap 13,8), a chrześcijaństwo nie byłoby łaską, a wyborem człowieka. Tymczasem Jezus wyraźnie zaznacza, wyjaśniając faktyczne uwarunkowania rzeczywistych relacji Boga z człowiekiem, iż „nie myśmy Go wybrali, ale On nas wybrał i przeznaczył nas na to, abyśmy szli i owoc przynosili” (J 15,16).

Jakim prawem więc w każdym człowieku mamy obowiązek rozpoznawać Chrystusa? Czy w osobach, gardzących Jezusem i żądnych przelania chrześcijańskiej krwi na zdeptanie Bożego Majestatu, również mamy (mimo wszystko) usilnie doszukiwać się rysów podobieństwa ich osobowości z Obliczem naszego Pana i Zbawcy? Czyż wówczas nie powinniśmy zachować ostrożności – „roztropności węża i nieskazitelności gołębicy”?! Czy służąc bluźniercom, obrażającym Boga Ojca, nie służymy jednocześnie cudzym bożkom, łamiąc świętość pierwszego Przykazania?!

Papież Franciszek w Orędziu na Dzień Migranta i Uchodźcy z 27 września 2020 roku, zaznacza, iż trzeba się dzielić, nawołując do walki ze strachem, do konieczności otwarcia naszych serc dla wszystkich bez wyjątku w Imię Miłości, do konieczności nawiązania porozumienia, współpracy i integracji, ale… wszystkie wypowiedziane słowa, okraszone bogato wybranymi na potrzeby przemówienia cytatami Pisma Świętego, w żaden sposób nie nawiązują do Chrystusowego wezwania do zachowania „roztropności węża i nieskazitelności gołębicy”…

Dlaczego?

Jezus upomniał kobietę kananejską, odrzucając jej prośbę o pomoc – o uwolnienie opętanej przez złego ducha córki, stanowczo i bezwzględnie zwracając jej uwagę, iż „został posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela” i że „to niedobrze jest zabrać chleb dzieciom i rzucić psom” (Mt 15,21-28), i gdyby nie TO!, iż wspomniana kobieta kananejska korzy się przed Chrystusem, uznaje Jego Wszechmoc i Boskość,… czy Syn Człowieczy zaangażowałby się w jej sprawę – w jej życie?!,… czy (tak jak namawia nas papież Franciszek) w jej twarzy doszukiwałby się Oblicza Swego Ojca, by mimo wszystko i wbrew nieuczciwej intencji oraz niewiary rozsadzającej jej pyszne serce spełnić prośbę niewiasty, uwalniając od złego ducha jej opętaną córkę?!... Gdyby też i (wspomniana w orędziu przez papieża Franciszka) Samarytanka nie zapragnęła obecności Jezusa w swoim codziennym życiu, i gdyby odwróciła się od Niego, nie uznając Mesjasza za swojego Pana, czy mimo zatwardziałości niewierzącego, bluźnierczego serca, Chrystus częstowałby ją wodą, dzięki której człowiek już nie pragnie a jedynie żyje wiecznie?!...

Dziś sprzeczności i niedopowiedzenia, albo nadinterpretacje i nauki głoszone bardziej na potrzeby współczesnego świata oraz współczesnego człowieka niż na chwałę Boga rozdrapują pokój Kościoła. Chrześcijanin tonie w chaosie ludzkich teorii i poglądów, wyprzedzających Boże Miłosierdzie, depczących Bożą Sprawiedliwość i umniejszających Bożą Mądrość. Dziś Kościół, niczym Marta „uwijająca się około rozmaitych posług”, wiruje wokół spraw ludzkich, dbając o wizerunek człowieczeństwa i humanitaryzmu bardziej niż o Samego Ojca Niebieskiego. Dziś Kościół ulega polityce i zastraszeniu koronawirusem, podając wiernym Ciało Chrystusa według świeckich instrukcji urzędniczych z pedanteryjną ostrożnością jak zarazę. Dziś Kościół skupia się na uszczęśliwianiu migrantów i uchodźców, grzeszników, w ogóle nie wykazujących jakichkolwiek chęci zmiany swych przyzwyczajeń na rzecz uświęcenia swego codziennego życia, oraz wszystkich innych ludzi, oczekujących pomocy z tytułu przykrych kaprysów bezwzględnego losu lub podłych intencji serc kipiących nienawiścią wobec Boga oraz chrześcijan, zatracając się w tym, co bliskie ciału, a zaniedbując to, co niezbędne dla ducha. Dziś Kościół rozmywa granice pomiędzy tym, co dobre, a ty, co złe. Dziś Kościół usprawiedliwia grzech, uzasadnieniami i pobłażliwością myloną z miłosierdziem. Dziś Kościół głosi ludzkie potrzeby, rzadko zaś Słowo Boże, które jest nie tylko skarbnicą korzyści, ale które jest przede wszystkim wymagające, konsekwentne, stanowcze i nie bagatelizujące niszczycielskiego wpływu grzechu na ciało oraz duszę jednostki. Z tego też powodu winniśmy być jak Maria, siedząca u nóg Pana z Pismem Świętym i słuchająca Jego słów, by – jak to nadmienia ks. Piotr Glas – móc zadbać o zbawienie własnych dusz poprzez rozpoznanie głosu swego Pasterza, poprzez wypełnianie woli Boga i poprzez zachowywanie „roztropności węża i nieskazitelności gołębicy”, poprzez pielęgnowanie w sobie świadomości, iż jesteśmy wybrani przez Jezusa i powołani do przynoszenia Mu owoców, ale dobrych owoców z dobrego drzewa. Powinniśmy zatem zwolnić, zostawić „rozmaite posługi”, by przede wszystkim rozeznać w kościelnych wypowiedziach nie intencje hierarchów duchownych, a wolę Boga Ojca Wszechmogącego. Bądźmy jak Maria.