piątek, 25 września 2020

SŁOWO

„Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Przez Nie wszystko się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła.”

(J 1,1-5)

W ogóle nie szanujemy wartości słowa, którym się posługujemy. Przybiera ono w naszych, wypowiadających je ustach formę groteski. Traktujemy więc artykułowane słowa lekceważąco i nieodpowiedzialnie, jakby absolutnie nic nie znaczyły i nic nie wnosiły do naszego codziennego życia. Postrzegamy w nich dźwięki podobne szumom wiatru czy szelestom liści lub świstom gałęzi. Ot!, wydawałoby się zwykła, nic lub niewiele znacząca całość kilku głosek umownie połączonych w jakiś tam sens – nośnik informacji. Bardzo często słowa, którymi się posługujemy, wypowiadane są w sposób bezmyślny, nie mający absolutnie żadnego oddźwięku w naszych czynach, gestach, mimice. Używamy ich nierzadko banalnie i – wydawałoby się – bezużytecznie niczym nieistotny lub w ogóle niepotrzebny element relacji, budowanych wówczas na kłamstwie i obłudzie; a przecież…

„Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo”.

I, choć jest to zapowiedź Jezusa Chrystusa, przez którego wszystko się stało, śmiem twierdzić, że jest to również dla ludzi forma ostrzeżenia, wyjaśniająca moc, jaką mają właśnie słowa, będące niczym innym, jak obrazem naszej woli. Wypowiedzi więc stają się nie tylko partyturą artykułowanych dźwięków, lecz również ciałem, czyli rzeczywistością. Słowem bowiem możemy kogoś uskrzydlić, wskrzesić z grobu przygnębienia i załamania - depresji, uszczęśliwić i zmotywować do działania, ale słowem możemy również kogoś zranić, zniechęcić, upodlić, a nawet zabić, gdyż słowa to nośniki: albo przekleństwa, albo błogosławieństwa – nie tylko przekaźniki informacji lub wiedzy.

Gdybyśmy posiadali tę świadomość,… może potrafilibyśmy być prawdziwi i ostrożni w relacjach z drugim człowiekiem, a przez to szczęśliwi, bo wolni od grzechu?...

Ludzka ignorancja wobec słowa – jego znaczenia i wartości, jego mocy oraz wpływu na rzeczywistość – toksycznie przenosi się z płaszczyzny międzyludzkich stosunków na kontakty jednostki z jej Stwórcą, czego odzwierciedleniem jest zaniedbywanie lektury Pisma Świętego, będącego dla większości zapisem historii, traktowanej w iście literacki sposób, jako fabuły przedstawiającej splot pewnych wydarzeń, (w naszym mniemaniu) niewiele wnoszących w codzienne życie, bo już minionych i niepowtarzających się lub niemożliwych do rekonstrukcji w dobie otaczającej nas rzeczywistości. Z powodu owej ignorancji słyszymy, co Bóg do nas mówi, ale nie słuchamy, a – co najgorsze! – nie wierzymy. Słowa, wypowiadane bowiem ustami kapłana odprawiającego Mszę Świętą i czytającego fragmenty Nowego i Starego Testamentu, brzmią w naszym odczuciu jak bajka, opowiadana dziecku przed snem na dobranoc, dlatego! nie potrafimy żyć według woli Ojca, a tym samym żyć w pełni i szczęśliwie, i dlatego! nie umiemy nawiązać szczerych, bo prawdziwych i namacalnych relacji z naszym Stwórcą i miłującym nas Opiekunem. Z powodu owej ignorancji wpadamy w obłęd i mrok doczesnej wędrówki, która przeobraża się dla nas w włóczęgę do nikąd w obliczu naszych grzechów i wątpliwości, naszych słabości i trudności czy zmartwień. Z powodu owej ignorancji zatracamy sens życia w ogóle, debatując z własnymi myślami o przyczynie narodzin i przyczynie śmierci człowieka…

W osaczeniu naszej nieudolności słuchania i traktowania słów poważnie czujemy się porzuceni, osamotnieni, odizolowani, beznadziejnie bezradni i bezsilni. Tracimy zaufanie do Boga, w którego i tak nie potrafiliśmy uwierzyć z powodu naszej głuchoty, i którego istnienie nieustannie poddajemy w wątpliwość z tytułu (właśnie!) naszej znieczulicy wobec słowa. Topimy się w sprawach codziennego życia. Toniemy w głębinie problemów i kłopotów, zmartwień i bezsilności. Dzieje się tak ze względu na naszą ignorancję wobec słowa, stanowiącego zapis Pisma Świętego. Kiedy więc doświadczamy potwornego cierpienia, jakim jest chociażby przewlekła lub śmiertelna choroba naszego kochanego dziecka, zajmujemy pozycję oskarżyciela, krzycząc w rozpaczy: „Gdzie jest Bóg?!”, który właśnie w tym momencie (jak mniemamy) lekceważąco i obojętnie przygląda się naszej niedoli, obserwując nas przez szybę milczenia i znieczulicy. Nie sięgamy wówczas po Pismo. Nie otwieramy Biblii, by nawiązać relację z winnym (?!) naszego nieszczęścia Bogiem, by wejść ze „Sprawcą” naszej udręki w dialog, a przecież On właśnie (nie!! inaczej, jak) w zapisie Starego i Nowego Testamentu do nas przemawia, tłumacząc, iż tylko! nasza wiara może uzdrowić nas samych – ciało i duszę, naszego bliskiego, naszą sytuację rodziną, towarzyską, zawodową, szkolną czy jakąkolwiek inną; tylko! nasza wiara jest w stanie pokonać wszystko, cokolwiek nas rani i niszczy.

Nie wierzymy we Wszechmoc naszego Stwórcy i Ojca, bo słowa nie mają dla nas praktycznie żadnego znaczenia, bo nie są dla nas nośnikiem prawdy i ziarnem, z którego może narodzić się lepsza dla nas, bo szczęśliwa rzeczywistość. Odrzucamy wypowiedzi Boga, spisane na stronach Biblii. Owe wypowiedzi są dla nas tylko słowem – bełkotem jakiejś tam historii. Z powodu owego lekceważenia i ignorancji nie potrafimy uwierzyć i tym samym nie potrafimy wiarą uzdrowić, uleczyć, uświęcić naszych dusz i ciał. Odwracamy się do Boga plecami, opuszczając kościół po zakończonym nabożeństwie, i nieustannie szukamy potwierdzenia Wszechmocy naszego Pana w hardkorowych doznaniach, w ludziach będących żywym, medycznie udowodnionym świadectwem na cud. Gardzimy słowem. Gardzimy Bogiem, któremu zwykliśmy stawiać warunki, jakby to wszystko od nas samych zależało, a nie od Niego – Stwórcy, czyli Początku i Końca, Źródła wieczności. Żądamy, niczym niewierny Tomasz, by udowodnił nam Swoje Istnienie – by objawił się nam w namacalnej postaci. Odrzucamy słowa. Odrzucamy Jego wypowiedzi. Nie chcemy Go słuchać. Nie chcemy nawet słyszeć Jego wywodów, wskazówek, nauk i ostrzeżeń, porad i pocieszeń. Nie chcemy Jego słów. Żądamy czynów w realizacji naszych pragnień i w zaspokajaniu naszych potrzeb. Zasypujemy Boga swoimi lamentami, prośbami, intencjami, oczekując od Stwórcy odpowiedzi na nasze błagania, a konkretnie oczekując od Niego reakcji w postaci obdarowywania nas wszystkim, co znajduje się wyliczone na naszej liście życzeń czy roszczeń. Pan mówi do nas, lecz my nie słuchamy, bo chcemy czegoś konkretnie i to najlepiej czegoś bezinteresownie nam podarowanego, a nie zdobywanego przez nas samodzielnie wypełnianiem przedstawianych w słowie wskazówek czy porad. Stoimy przed nim niczym rozkapryszone, rozhisteryzowane dziecko, które nerwowym tupaniem nogą, splecionymi kurczowo rękoma na piersi, krzykiem i gniewem próbuje wyegzekwować od Rodzica to, co sobie w danym momencie upatrzyło. Bóg tymczasem cierpliwie nam towarzyszy i szanując naszą wolną wolę, przemawia do nas zapisem Pisma Świętego, prosząc, byśmy sami osiągali swoje cele, postępując w taki, a nie inny sposób w danej sytuacji, wymagającej od nas poświęcenia własnego czasu oraz trudu bycia pokornym. Nasza krnąbrność i pycha zniechęcają nas jednak do słuchania Ojcowskich porad. Jego słowa, wypowiadane ze spokojem i rodzicielskim opanowaniem płynącym z troskliwej Miłości, drażnią nas, gdyż są w ludzkim odczuciu dźwiękiem artykułowanych głosek nic nieznaczącym i nic niewnoszącym w naszą codzienność. Nie ufamy wypowiedziom Ojca, bo sami posługujemy się mową w kłamliwy, manipulatorski sposób. Skoro więc nasze słowa, które w rzeczywistości mają moc zamieniania się w ciało, przechodząc w stan zmaterializowania swej treści, są przez nas wykorzystywane w relacjach międzyludzkich na zasadzie obłudy i hipokryzji, to i Boże słowa (w naszym przekonaniu) mają pokrewne zabarwienie, a co za tym idzie, również wartość. Skoro my kłamiemy, posługując się słowami w iście bluźnierczy i bezmyślny sposób, to i nasz Stwórca (w naszym przekonaniu) postępuje podobnie. Zatem!, mierząc Boga swoją miarą, widzimy w Jego wypowiedziach oszusta, manipulatora, hipokrytę, dlatego nie potrafimy uwierzyć w treść Pisma Świętego, żądając: „Udowodnij to!”, i szukając niezbitych dowodów prawdy w otaczającym nas świecie.

Nasze słowo przeciwko Słowu Boga, z tą zasadniczą różnicą, że nasze słowo jest bardzo często kłamstwem, a Słowo Boga jest Prawdą, a więc Nim Samym!; my tymczasem uparcie w mowie Ojca dopatrujemy się własnej, fałszywej natury, odrzucając wiarygodność Starego oraz Nowego Testamentu, a tym samym skazując się na niewiarę i równocześnie na uwięzienie naszej duszy oraz ciała w celi cierpienia, niemocy, bezsilności, beznadziei, ciemności, samotności… i wszystkiego, czego pragnęlibyśmy uniknąć, bo nas rani i niszczy.

„Twoja wiara cię uzdrowiła”.

Słowa te, wypowiadane przez Jezusa po każdym cudzie, będącym dziełem Jego dotyku, i zapisane w Biblii, wskazują nam kierunek drogi prowadzącej nas do szczęścia, jako stanu obcowania naszej duszy i ciała ze Stwórcą. Wspomniany dotyk zaś to nic innego, jak dźwięk Ojcowskiego głosu, ciepło Ojcowskiej Miłości i Mądrości, bliskość Ojcowskiej troski docierające do ludzkich serc i umysłów przez ucho ludzi słyszących, albo przez oko ludzi głuchoniemych lub palce ludzi niewidomych. Wspomniany dotyk do właśnie Słowo Pisma Świętego, którego możemy doświadczyć poprzez lekturę Starego i Nowego Testamentu, bo Słowo to Bóg.

Jeśli więc pragniesz szczęścia, musisz zadbać o wiarę, a by wskrzesić w sobie wiarę, musisz czytać Stary i Nowy Testament, bo gdy poznasz Słowo, poznasz Prawdę, a wówczas namacalnie doświadczysz Boga, słysząc Jego głos, czując na sobie opiekuńczość Jego dłoni i siłę Jego ramion oraz zapach Jego Osoby, widząc Go szczerym, kochającym, Miłosiernym i Sprawiedliwym oraz Wszechmocnym. Obcując w ten sposób ze Stwórcą będziesz czerpał ze źródeł Pisma Świętego WODĘ, która ugasi twoje pragnienie bycia szczęśliwym i bezpiecznym, silnym i odpornym, wytrwałym i pokornym, która ugasi w tobie lęk i strach, bezradność i niemoc, która orzeźwi cię nadzieją na znacznie piękniejsze jutro, bo…

„Słowo było u Boga, i Bogiem JEST Słowo”.





wtorek, 22 września 2020

ŚLADY KRWI

„Przyszli do Jezusa Jego Matka i bracia, lecz nie mogli dostać się do Niego z powodu tłumu. Oznajmiono Mu: „Twoja Matka i bracia stoją na dworze i chcą się widzieć z Tobą.”. Lecz On im odpowiedział: „Moją matką i moimi braćmi są ci, którzy słuchają słowa Bożego i wypełniają je.”.”

(Łk 8,19-21)

Boże mój…

Ileż razy oburzały mnie wyżej przytoczone słowa? Ileż razy wywoływały niezrozumienie i pogardę wobec Jezusa wyrzekającego się własnej Matki i własnych braci?

Jak można wyprzeć się rodziny?! – krzyczała we mnie niezgoda na dźwięk owych słyszanych nierzadko podczas Eucharystii słów, równych haniebnemu czynowi odrzucenia własnej rodziny, której jest się przecież nierozerwaną częścią. Wspomniane słowa, wypowiadane ustami Jezusa brzmiały dla mnie jak przekleństwo i pogarda, jak ciężki grzech, zasługujący przecież bardziej na krytykę i karę niż autorstwo Samego Zbawiciela, głoszącego i winnego głosić Miłość, a nie wrogość czy nienawiść…

- TAK wówczas rozumiałam treść wyżej przytoczonego fragmentu Ewangelii według świętego Łukasza… We wspominanym okresie mojego (już czterdziestoczteroletniego) życia czułam w sobie przekonanie, że jestem stałą częścią mojej rodziny, jej nieodłącznym i niezbędnym elementem, za którym się tęskni, którego obecności się pragnie a nawet pożąda, który jest potrzebny do prawidłowego funkcjonowania całej, spokrewnionej ze mną drużyny, będącej (jak mniemałam) jednym duchem. Wówczas byłam w stanie poświęcić wszystko, cokolwiek ze mną związane, dla szczęścia moich bliskich. Wówczas byłam w stanie ofiarować samą siebie, gdyby tego rodzaju ofiara miała możliwość zapewnienia mojej rodzinie dobrego życia. Wówczas też angażowałam się we wszystkich i wszystko bez zastanowienia, z wiarą i przekonaniem, że tak właśnie trzeba, bo to normalne i oczywiste.

Dziś jednak, gdy doświadczyłam w akcie mojego nawrócenia i w akcie codziennej egzystencji obecności Boga w moim życiu, widzę i czuję oraz rozumiem wypowiedziane przez Chrystusa słowa zupełnie inaczej niż w czasie mojego całopalnego przyrastania do fizycznych korzeni rodziny, ustanowionej rodziną więzami krwi.

Pan odpowiedział na moje ówczesne zarzuty, pozwalając mi doświadczyć zasadniczej różnicy, a mianowicie:

Zauważyłam, że to, co dla mnie jest ogromnie ważne, dla moich bliskich posiada wartość przeciętną oraz nieistotną; to, co ja postrzegam w kolorze zieleni, przez moich krewnych jest zwykłą, niczym niewyróżniającą się szarością, obok której zazwyczaj przechodzi się obojętnie. Zauważyłam również, iż moja zachłanność na ich bliskość w moim życiu, stawała się czymś uciążliwym dla nich i czymś niemożliwym do udźwignięcia. Zauważyłam też, że relacje rodzinne, które były dla mnie bezcennym skarbem, dla moich bliskich były formą równie dobrą jak serdeczne, poprawne stosunki sąsiedzkie…

Byłam tak zachłanna i spragniona ich bliskości w mojej codzienności, że aż łakomie wymagająca, a przez to (prawdopodobnie, nawet!) uciążliwa. W momencie owego (być może drapieżnego, nawet!) upominania się o bliskość, czułam nagle obsuwanie się mego ciała i mojej duszy w dół, jakbym… powoli i bezradnie staczała się ze skarpy w drobnej lawinie niewielkich kamyczków różnorodnych rozczarowań, sprawiających mi ból… W tym właśnie momencie zaczęli pojawiać się w moim życiu ci wszyscy obcy ludzie, a mocno otwarci na Pana Boga, którzy nieoczekiwanie zaczęli dbać o moje dobre samopoczucie duszy, a co za tym idzie, również i ciała. W chwilach radości czy jakiegokolwiek kryzysu kontaktowali się ze mną spontanicznie i „przypadkowo”, a adekwatnie do potrzeb okoliczności, sygnalizując zainteresowanie moją osobą zwykłym, zdawałoby się!, banalnym pytaniem: „Jak się czujesz?”. Ci właśnie ludzie rozpieszczali mnie dociekliwością, którą pragnęli poznać moje zainteresowania, pasje, plany, marzenia. Ci właśnie ludzie nieustannie mnie wspierali i motywowali do działania. Ci właśnie ludzie cierpliwie wysłuchiwali moich wypowiedzi, karmiąc mnie otuchą i spokojem.

Zauważyłam nawet, że to, co dla mnie było ogromnie ważne, dla wspomnianych współbraci w Chrystusie, było równie istotne, a to, co było w kolorze zieleni, dla nich również nie było zwykłą, przeciętną szarością, obok której zazwyczaj przechodzi się obojętnie. Zauważyłam również, iż tak jak dla mnie relacje międzyludzkie stanowiły bezcenny skarb o charakterze dającym człowiekowi poczucie bezpieczeństwa i szczęścia, tak i dla nich „wierny przyjaciel potężną obroną jest (…), bo za wiernego przyjaciela nie ma odpłaty ani równiej wagi za wielką jego wartość, gdyż wierny przyjaciel jest lekarstwem życia…” (Syr 6,14-16).

Nie mogłam znaleźć w rodzinie takiego wiernego przyjaciela, ale znalazłam kilku takich przyjaciół we wspólnocie oddanej Panu Bogu, za co dziś z całego serca Mu dziękuję, rozumiejąc prawdę będącą pięknem wyżej przytoczonej wypowiedzi Jezusa Chrystusa, stanowiącą treść fragmentu Ewangelii według świętego Łukasza (Łk 8,19-21).

Czy jestem samotna?...

Dusza, która poczuła na sobie żywy dotyk Boga, która się w Nim rozmiłowała, zawsze i wszędzie będzie skazana na samotność z tytułu tęsknoty za swym Ojcem – to po prostu nieuniknione, a wpisane znamieniem nawrócenia i uświęcania życia, jakie otrzymaliśmy w postaci krzyża lżejszych lub cięższych niepowodzeń oraz trudności.

Najważniejsze, tak mi się wydaje (w obliczu osobistych doświadczeń), by nie koncentrować się na tym, co ledwo się tli, a oddać się temu, co płonie Bożą Miłością, upatrując się w przyjaciołach, spotykanych na naszej codziennej drodze doczesności, Szymonów z Cyreny, których obecność pomaga nam udźwignąć ciężar naszego jarzma i brzemienia, stający się przy nich słodyczą istnienia i mądrości doświadczeń, nawet!, tych najbardziej bolesnych.





wtorek, 15 września 2020

WINOGRONA Z CIERNIA

 „Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami. Poznacie ich po owocach. Czy zbiera się winogrona z ciernia, albo z ostu figi? Tak dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców. Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień rzucone. A więc: poznacie ich po owocach.”

(Mt 7,15-20)

Z powodu COVID-19 Pan Jezus został szczelnie zamknięty w tabernakulum. Wydłubywany po kawałku w postaci małych, okrągłych opłatków Komunii Świętej od czasu do czasu w akcie Eucharystii podawany bywa w sposób (dla mnie osobiście) bluźnierczy i świętokradczy, bo jakby ze strachem, z obrzydzeniem, a z koniecznością narzucaną obrzędem liturgicznym. Wspomniany czyn haniebnej postawy (według mnie) ludzi małej wiary przybiera przez to wymiar zakłamania i tym samym zabijania w ludzkich sercach wiary. Wielu bowiem zaczyna wątpić na skutek wychwytywanych podczas nabożeństwa sprzeczności. Wielu poddaje w podejrzenie istnienie Boga w ogóle. Usta kapłana, odprawiającego… Mszę Świętą?!... głoszą wszechmoc i cudotwórstwo Chrystusa, którego dotyk uzdrawiał ślepych, chromych, niemych, opętanych i wskrzeszał nawet umarłych, a dłonie tegoż samego!, elokwentnie wypowiadającego się księdza Ciało Jezusa podają parafianom z przesadną ostrożnością jak zarazę…

Serce pęka mi z rozpaczy, zwłaszcza!, że sama zostałam uzdrowiona ze stwardnienia rozsianego wolą Boga Ojca i nie tylko wierzę, ale i WIEM!, bowiem doświadczyłam osobiście na własnej skórze, że nikt i nic nie są w stanie ocalić człowieka jak Sam Zbawiciel. W związku z tym jestem przekonana, że tylko pokorne i z miłością, a tym samym z ufnością i z wiarą przyjmowane Ciało oraz przyjmowana Krew Jezusa Chrystusa mogą nas uwolnić, uzdrowić, wyleczyć, nawrócić, uświęcić oraz ocalić. Tymczasem kościół katolicki (na szczęście nie w każdym miejscu obracającej się wokół słońca ziemi) głosi dogmaty wiary, którym czynem zaprzecza, udzielając Komunii Świętej w sposób uwłaczający nie tylko szczerze wierzącym czy poszukującym Boga, ale i Samemu nawet Bogu, i niczym Piłat obmywa swoje kapłańskie dłonie, ulegając obostrzeniom, wprowadzonym przez sanepid, ale nigdzie nie obowiązującym tak rygorystycznie jak w kościołach, a tym samym usprawiedliwiając się troską o życie parafian, niestety doczesne, bo absolutnie nie wieczne, odmawiając w kręty, bo nawet nie bezpośredni i szczery sposób, udzielania sakramentów chociażby starszym czy chorym ludziom z parafialnej trzody. Oczywiście możemy starać się bronić postawy takiego duchownego, wszem krążącymi zakazami oraz nakazami i sytuacją siejącą zagrożenie. Miejmy jednak na uwadze fakt bezwzględnie najistotniejszy, a mianowicie! – jeśli zamknięcie się kapłana uznajemy za słuszne i uzasadnione, pozwólmy również zwolnić się z obowiązku ratowania zdrowia i życia lekarzom, którzy, w przeciwieństwie do księży, powracając ze swej pracy do domów narażają na śmiertelną chorobę nie tylko samych siebie, ale i własne rodziny.

Czyż to nie jest obłęd?!

Tak, bowiem!, jak lekarz został powołany do ratowania zdrowia i życia doczesnego ciała, tak ksiądz został powołany do ratowania zdrowia i życia wiecznego duszy. Jeśli więc jedną grupę społeczną, a mianowicie duchownych, zwalniamy z owego obowiązku, bądźmy równie wyrozumiali i miłosierni (?!) wobec pracowników służb zdrowia.

Czy jesteśmy w stanie dostrzec karykaturalność osaczającej nas obłudą rzeczywistości?!

Naturalnie!, możemy również usprawiedliwiać danego kapłana, zaniedbującego swoje obowiązki duszpasterskie, klauzulą posłuszeństwa wobec zwierzchników i hierarchów Kościoła, chociaż!, nie powinniśmy zapominać, że każdy duchowny, również i świecki, winien być posłuszny również i przede wszystkim Panu Bogu. Poza tym nie przypominam sobie jednak, by papież Franciszek wprowadził obostrzenia zwalniające kapłanów z obowiązków udzielania sakramentu pokuty, Komunii Świętej czy namaszczenia chorych osobom potrzebującym lub proszącym o wyliczone sakramenty. Jeśli więc spotykam „duszpasterza”, który uchyla się od wyspowiadania mnie, nakarmienia mnie Chlebem i Winem, tłumacząc się troską o moje zdrowie ciała, a nie ducha, o moje życie doczesne, ale nie! wieczne, odchodzę od niego i idę tam, gdzie mam możliwość poznania w głosie księdza głosu mego Pana – Jezusa Chrystusa.

Czy to grzech?!...

Sam Chrystus przecież namawia mnie do rozsądku, prosząc, bym, „jeśli w jakimś miejscu mnie nie przyjmą (…), wychodząc stamtąd strząsnęła proch z nóg moich” (Mk 6,11) i odeszła. Tak też i czynię, dbając o zbawienie mojej duszy poprzez zachowanie staranności życia według Prawa Bożego poprzez wypełnianie woli mego Pana, dziękując Mu całym sercem za kapłanów, którzy są pochodniami Jego Światła – Prawdy. Nie można chyba (tak mi się wydaje) postąpić inaczej. Trwanie bowiem przy kapłanie, który zaniedbuje swoje powołanie poprzez zaniedbywanie swoich obowiązków duszpasterskich, związanych z, przede wszystkim!, dbaniem o życie wieczne duszy człowieka i o relacje jednostki z Bogiem w poczuciu, nie! bezpieczeństwa, ale miłości oraz zaufania, nadziei i wiary, jest jedynie zgubnym aktem samozniszczenia. Trwanie przy kapłanie, wymagającym od wszystkich, a nie potrafiącym w pokorze pochylić się nad własnym rachunkiem sumienia, a tym samym nie wykazującym nawet odrobiny świadomości osobistych przewinień, „usuwającym drzazgi z oczu innych, a pielęgnującym belkę we własnym oku” (Mt 7,4), jest aktem samozagłady.

Oczywiście można mi zarzucić grzech osądu i obmowy.

W jaki jednak sposób winniśmy ustosunkować się do oczekiwań Boga, który wyraźnie namawia nas, a nawet żąda od nas realnej, prawdziwej i szczerej troski o zbawienie występnych naszych współbraci poprzez napominanie ich w chwili wymagającej od chrześcijanina opowiedzenia się po stronie Prawdy?! Czyż Ojciec Niebieski nie ostrzega nas, że jeśli „nic nie będziemy mówić, by występnego sprowadzić z jego drogi – to on umrze z powodu swej przewiny, ale odpowiedzialnością za jego śmierć my (niemi i głusi, bo obojętni wobec jego grzechów) będziemy obarczeni, lecz jeśli ostrzeżemy występnego, by odstąpił od swej drogi i zawrócił, a on jednak nie odstępuje od swej drogi, to on umrze z własnej winy, my (jednak!) ocalimy swoją duszę” (Ez 33,7-9)?!

Tak więc napominam i cierpię z powodu owego kalectwa, które wdarło się w kościół, modląc się za kapłanów i tych oddanych swemu powołaniu poprzez staranność wypełniania woli Boga, dziękując za nich Panu, oraz za tych, a nawet szczególnie! za tych zaniedbujących swoje powołanie do bycia duszpasterzami. Doświadczam i oceniam, ale nie osądzam, bo osąd (moi Drodzy) wiąże się z wydaniem wyroku; ocena zaś z dbałością o obiektywizm w rozsądnym podjęciu wyboru drogi, prowadzącej, nie! do czeluści piekielnych, a do Królestwa Niebieskiego. Nie potępiam, nie skreślam, nie przyjmuję nawet przekonania, iż z danej, grzeszącej obecnie osoby (świeckiej czy duchownej) nie będzie świętego, gdyż wierzę, że nie ma dla Boga rzeczy niemożliwych do zrobienia, i dlatego wiem!, że z najbardziej zrobaczywiałej pestki, podlewanej łaską i błogosławieństwem Ojca Niebieskiego, może wyrosnąć dorodna jabłoń, dająca dobre, soczyste owoce, czego doskonałym przykładem jest chociażby Szaweł, który stał się Pawłem, i św. Augustyn, który niemało przysporzył swej matce - św. Monice – kłopotów i zmartwień, trosk i cierpień. I!... Nie obgaduję, bowiem cokolwiek budzi niepokój mej duszy, język natychmiast zdradza w bezpośredniej relacji z kapłanem czy z bratem lub z siostrą w Chrystusie. Nie potrafię jednak pogodzić się z robactwem, wdzierającym się do Kościoła szczelinami słabości. Nie umiem obojętnie przyglądać się niszczeniu wartości, w których dostrzegam Boga. Nie potrafię spokojnie współuczestniczyć w poniżaniu Chrystusa, więc…

To, że odeszłam od danego kościoła, wspólnoty czy księdza, wcale nie świadczy o tym, że jestem pyszna, krnąbrna, zarozumiała, zbuntowana i egoistyczna czy egocentryczna, zaniedbująca obowiązek dbania o parafię, w której przyszło mi być. Zamknęłam za sobą drzwi, ponieważ po siedmiu latach trwania w miejscu, w którym nie czułam się potrzebna i chciana, wyszłam z tegoż miejsca, strzepując proch z mych stóp, i poszłam tam, gdzie znalazłam duszpasterza, w którego głosie nareszcie rozpoznałam głos mego Pana – Jezusa Chrystusa.

Czy powinnam mimo wszystko zostać w owym wspominanym miejscu duchowego spustoszenia, które opuściłam?...

Odpowiem na wyszczególnione zagadnienie następującym pytaniem: A, czy ów kościół jest dobrym drzewem wydającym dobre owoce?...

Fizycznie jestem nieobecna. Przebywam w stadzie, którego pasterz dba o trzodę, powierzoną mu przez Boga Ojca. W owym miejscu czerpię wodę wiary, nadziei i miłości – Wodę Życia, wzmacniając duszę i ciało Słowem Chrystusa, Chlebem i Winem.

Fizycznie jestem nieobecna. Duchowo jednak nieustannie wspieram miejsce, które opuściłam, zatrzaskując za sobą drzwi, modląc się za wszystkich i wszystko, ktokolwiek jest związany i cokolwiek jest związane z owym miejscem, by ów miejsce rozkwitło dobrym drzewem wydającym dobre owoce i by nie było spichlerzem winogron z ciernia czy fig z ostu.

Niech Pan Bóg błogosławi i strzeże kościół słaby, bo nękany chorobą grzechu i słabości. Niech rozpromienia nad nim Swe oblicze i obdarza go Swą łaską. Niech Pan zwraca ku niemu Swe oblicze i napełnia go pokojem.

W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.




poniedziałek, 7 września 2020

OPOKA

„Dlaczego wołacie do mnie: „Panie, Panie”, a nie wykonujecie tego, co mówię? Pokażę wam, do kogo jest podobny każdy, kto przychodzi do mnie i słucha moich słów. Podobny jest do człowieka budującego dom. wykopał fundament, pogłębił i położył na skale. Gdy przyszła powódź, przedarła się rzeka do owego domu, lecz nie zdołała go poruszyć, bo on dobrze został zbudowany. A kto usłyszał i nie wykonał, podobny jest do takiego człowieka, który dom postawił na ziemi, bez fundamentów. Rzeka przedarła się do niego i prędko się zawalił. Ruina tego domu stała się wielka.”

(Łk 6,46-49)

W dobie rozgrywających się wydarzeń, relacji, zależności i przyczyn oraz wypływających z nich skutków rażąco widoczny jest rozłam Kościoła, jako olbrzyma chwiejącego się nieudolnie na glinianych, krótkich, kruchych nóżkach. Renesans wschodzących światopoglądów, budowanych na szkielecie dominującej, wszechogarniającej tłumy adoracji człowieka i uwarunkowanej owym uwielbieniem tolerancji wszystkiego, cokolwiek związane jest z naturą jego istoty jako Bożego stworzenia, zdaje się degradować Chrystusa i zaciemniać światło Prawdy, wskazujące słuszną, jedyną i prawidłową Drogę prowadzącą do Życia wiecznego. Pan Nieba i Ziemi zachodzi niczym słońce układające się do snu. W lawinie owych ludzkich mądrości i przekonań Bóg staje się bowiem Istotą zaakceptowaną, ale nie traktowaną poważnie. Głoszona Ewangelia wydaje się zaś legendą, której główny bohater podobny jest bardziej do fikcji niż do rzeczywistej, realnej! postaci Syna Człowieczego – Zbawiciela. Pouczenia i nauczania, drogowskazy wygłaszanych z ambon porad stają się więc bezsensowne i bezwartościowe, bezzasadne, a przez to lekceważone, jeśli oczywiście odzwierciedlają Prawdę, czyli treść Słowa Bożego. W ludziach bowiem budzi się coraz większa chęć oraz potrzeba hołdowania własnego ego, nie zaś Stwórcy, który traktowany jest w sposób obojętny, bo odczytywany jako ogranicznik wolności, rozumianej w iście egoistyczny sposób, a więc będącej przywilejem robienia wszystkiego, czego tylko zapragnie rozkapryszona dusza, w myśl przekonania, że piekło nie istnieje. W świetle owego niszczycielskiego nurtu Bóg kreowany jest na wzór uległego, absolutnie w ogóle nie! wymagającego tatusia, rozpieszczającego swe pociechy wrodzoną i bezgraniczną wyrozumiałością. Z Pisma Świętego zaś wybierane są fragmenty Wypowiedzi Trójcy Świętej, wycinane z kontekstu, dopasowywane do osobistych potrzeb oraz wyobrażeń, a tym samym pobrzmiewające niczym innym jak herezją. Wszystko to w rzeczywistości rodzi jednak chaos i zło. Większości bowiem wydaje się, że dobro pojmowane przez Boga jest dobrem doświadczanym przez ludzi. Zapominamy, iż „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć, i to, co nie jest szlachetnie urodzone według świata i wzgardzone, i to, co nie jest, wyróżnił Bóg, by to, co jest, unicestwić, tak by się żadne stworzenie nie chełpiło wobec Boga” (1Kor 1,27-29). Zapominamy więc, że „niewielu wśród nas mędrców według oceny ludzkiej” (1 Kor 1,26), zatem i obraz Ojca Niebieskiego, Syna Człowieczego i Ducha Świętego jako Uosobienia bezgranicznego Miłosierdzia oraz obraz Królestwa Niebieskiego jako miejsca przeznaczenia każdego człowieka – jako przywileju wiekuistego szczęścia przysługującemu każdemu człowiekowi bez względu na charakter życia doczesnego, są najprawdopodobniej błędne, mylne, zgubne i zakłamane, bo głoszone przez większość liberalnie ustosunkowanych do wszechogarniającej ich rzeczywistości oraz współtowarzyszącym im ludziom. Bóg bowiem jest Miłosierny, ale i SPRAWIEDLIWY, co współczesny Kościół zdaje się niestety ignorować, nie zauważać, bagatelizować, a nawet i odrzucać. Z powodu owego zaćmienia bardziej ufamy w ludzkie umiejętności niż we Wszechmoc i Mądrość Ojca Niebieskiego. Najboleśniejszym jednak faktem w owej rozprzestrzeniającej się epidemiologicznie sytuacji humanizm-jaństwa jest to, że ci, którzy powołani są do bycia opoką Kościoła, stają się pod nim piaskiem, nie potrafiącym w żaden sposób utrzymać Go na powierzchni ziemi w chwili jakiegokolwiek, a tym bardziej poważnego zagrożenia. Wspomniany fakt jest przykrym zjawiskiem, zdającym się niemożliwym do zatrzymania. Kapłani bowiem winni dbać o Kościół poprzez pieczołowite pielęgnowanie Prawdy, głoszenie Ewangelii – Słowa Bożego bez zakłamania, demagogii, osobistych pobudek czy interpretacji kształtowanych na bazie indywidualnego widzimisię. To duszpasterze są powołani do utrzymania relacji człowieka z Bogiem, zgodnych z wolą Pana, a nie uformowanych według ludzkich nadużyć i poglądów. To przecież do kapłanów Jezus Chrystus, zwracając się do świętego Piotra, mówi: „Ty jesteś Piotr, czyli Opoka, i na tej opoce zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze do królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie” (Mt 16,13-20)…

Iluż jest duchownych stojących mądrze i z wiarą na straży owej odpowiedzialności? Iluż jest kapłanów, którzy rzeczywiście starają się zagwarantować Kościołowi wsparcie, pomagając Mu przetrwać poprzez pielęgnowanie wiary w ludzkich sercach? Iluż duchownych jest skałą, a iluż tylko piaskiem? Iluż kapłanów jest kredą, zapisującą na stronicach historii poszczególnych osób Ewangelię, a iluż kredą spisujących jedynie nowinę, ale… czy dobrą?! dla konkretnej jednostki w kontekście życia wiecznego, w kontekście zbawienia?

Coraz częściej spotykam ludzi, nie ukrywających swojego zwątpienia w słuszność głoszonego Słowa Bożego, które wydaje się jedynie pięknie, bo mądrze brzmieć w Kościele podczas Eucharystii, a wobec którego, z powodu postawy księdza, odprawiającego Mszę Świętą, parafianie zaczynają odczuwać ogrom przykrych wątpliwości. Coraz częściej słyszę deklaracje zwątpienia i podejrzliwości. Coraz częściej widzę w ludziach poranienia, jakie są następstwem poczucia bycia oszukanym, okradzionym ze zdrowego rozsądku, ośmieszanym i poniżonym.

Czyżby czas pandemii wprowadzonych obostrzeń z powodu covid-19 był w rzeczywistości czasem obumierania i niszczenia wiary?!, deptania Boga i zrywania z Nim wszelkich relacji?... Czyżby to był moment zabijania w ludziach dusz pod pozorem dbałości o zdrowie ciała?...

W Kościele podczas Eucharystii nierzadko bowiem spotykamy księdza, odprawiającego nabożeństwo i wydającego się wierzyć bardziej w ostrzeżenia sanepidu niż w Słowo Boże, czytane i wygłaszane z iście mistrzowskim talentem oratorskim. Wówczas też nierzadko wpadamy w lekkie zawirowanie zmysłów, graniczące z obłędem, bo jak tu pójść za duszpasterzem (?!) i jak tu z ufnością zawierzyć się Ojcu Niebieskiemu, kiedy słyszymy jedno, a widzimy drugie i to w żaden sposób niespójne w kontekście teorii oraz praktyki?; jak dostrzec prawdę w słowie, któremu zaprzecza czyn?

Rodzą się w ludziach wątpliwości. Pojawia się nawet podejrzenie, że wszyscy uczeni w Piśmie wykorzystują maluczkich, naiwnych parafian do zaspokajania własnych potrzeb, śmiejąc się z nas teologicznie ubogich i nieoświeconych. Jesteśmy niczym tłum zgromadzony w synagodze, do której w szabat wchodzi Jezus, by nauczać, i w której pełno jest mądrych, bo wykształconych w Słowie i faryzeuszów, śledzących uważnie Chrystusa i czekających cierpliwie na Jego potknięcie, na jeden, chociażby maleńki błąd, jaki można byłoby wykorzystać, by oskarżyć Mesjasza o bluźnierstwo i nieprzestrzeganie Prawa Bożego. Jesteśmy jak świadkowie dialogu. Widzimy i słyszymy Jezusa zwracającego się do odprawiającego Mszę Świętą księdza: „Jak myślisz?... Czy wolno w szabat czynić coś dobrego, czy coś złego, życie ocalić czy zniszczyć? (Łk 6,6-11)… jak myślisz?”… Wówczas też (niestety!) często stajemy się świadkami pozbawionej wiary odpowiedzi kapłana, który właśnie w „szabat” – w czas pandemii koronawirusa podaje Komunię Świętą, wypowiadając słowa: „Ciało Chrystusa”, jakby karmił parafian zarazą, a nie Chlebem i Winem, który zaniedbuje powierzoną mu przez Boga trzodę, bo ze względu na prawo i obostrzenia sanepidu odmawia posługi potrzebującym chociażby sakramentu pokuty czy namaszczenia chorych, sakramentu – przymierza pojednania się z Panem, tłumacząc swą postawę dbałością o ciało, o jego zdrowie i lata życia doczesnego na ziemi, ale nie w Królestwie Niebieskim, a tym samym nie czyniąc nic dobrego i nie ratując Życia jako przywileju wieczności.

Jak się odnaleźć w owym zatrważającym, niszczycielskim chaosie, by nie stracić szansy na bycie zbawionym, by nie wpaść w sidła potępienia i we wnyka otchłani piekielnych? Za kim pójść?!, i… kto głosi Prawdę?...

Jedyną busolą, potrafiącą bezbłędnie wskazać odpowiedni kierunek słusznej drogi jest Pismo Święte i modlitwa za grzeszne dusze, a więc i za nas samych. Nastał więc czas, by nie tylko powielać fragmenty Ewangelii zasłyszanej podczas Eucharystii, ale i czas, by wnikliwie oddać się uważnej lekturze Słowa Bożego poprzez drobiazgowe wczytywanie się w zdania nadrzędne i podrzędne, a nie tylko te, które zaspokajają nasze ludzkie potrzeby i usprawiedliwiają słabości. Wspomniana wnikliwa lektura pomoże nam wybrać tego kapłana, by pójść za nim śladami Chrystusa, który nawet w szabat czyni dobro i ratuje człowieka bez względu na uwarunkowania i konsekwencje czysto doczesne, a ze względu na wolę Boga i Życie wieczne, które może nam zagwarantować Miłość Ojca, odwzajemniana miłością naszych serc.




piątek, 4 września 2020

ŹRENICA

„Biada wam uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa. Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości. Biada wam uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, bo budujecie groby prorokom i zdobicie grobowce sprawiedliwych oraz mówicie: „Gdybyśmy żyli za czasów naszych przodków, nie bylibyśmy ich wspólnikami w zabójstwie proroków.”. Przez to sami przyznajecie, że jesteście potomkami tych, którzy mordowali proroków. Dopełnijcie i wy miary waszych przodków.”

(Mt 23,27-32)

Biada nam, którzy kierujemy się ludzkim sercem i rozumem, bo ignorujemy wówczas Bożą mądrość i wolę, uosabiając Ojca Wszechmogącego z naturą równą człowiekowi, ale nie Stwórcy. Biada nam, którzy patrzymy na świat źrenicą naszego oka, bo nie wnikamy w głębię istnienia oraz wszelkiego stworzenia, a tym samym nie poznajemy sensu naszego powołania i życia – kierunku naszej drogi. Biada nam, którzy ufamy w osobiste doznania i doświadczenia, wiedzę oraz umiejętności, bo wpadamy wówczas w sidła pychy, uważając własny potencjał za równy mądrości Samego Boga.

Czyż nie często uzasadniamy głoszone przez nas racje zapewnieniem, że wola Ojca Wszechmogącego jest właśnie realizowana przez czyn, decyzję, myśl lub wybór, jakich się w danym momencie dopuszczamy?!

Owe kalkulacje wprowadzają do Kościoła i życia chrześcijańskiego tolerancję oraz humanizm iście renesansowego wyzwolenia jednostki, skupiającego się na adoracji człowieka, a nie (jak winno być!) Boga. Owe rozumienie Miłosierdzia powoduje całkowite i haniebne, bo zgubne dla duszy, rozmycie granic, wyraźnie oddzielających dobro od zła.

Wielokrotnie spotkałam się z żądaniami służalczej postawy wobec wszystkich ludzi bez względu na sytuacje, intencje, cele, prawdę czy zakłamanie oraz owoce podejmowanej aktywności, i z szantażami, wymuszającymi ode mnie wyrzeczenie się siebie samej w akcie pogardy miłości do siebie, jako dziecka Bożego, na chwałę bliźniego, którego kazano mi niejednokrotnie miłować i szanować bardziej niż kogokolwiek lub cokolwiek związane z moją osobą. Niezwykle często wyperswadowywano mi ostrożność i powściągliwość, wynikające z pragnienia wypełniania przede wszystkim woli Ojca, a nie! oczekiwań człowieka. Niejednokrotnie z ust nawet samego kapłana słyszałam, że winna jestem miłować bliźniego, bo do tego każdy z nas został powołany, bo każdy z nas, wierzący w Stworzyciela Nieba i Ziemi, ma obowiązek służenia innym i to nierzadko! kosztem siebie samych, bo każdy z nas powinien być miłosierny jak Bóg jest Miłosierny; przy czym ten sam kapłan w okresie pandemii, ustanowionej niszczycielską siłą koronawirusa, nie zrealizował żadnego ze skrupulatnie adresowanych do mnie pouczeń, chowając się za kurtyną przesadnej ostrożności i strachu, zaniedbując życie wieczne powierzonej mu przez Boga trzody a pieczołowicie dbając o „długowieczność” doczesności.

Czy rzeczywiście Ojciec Wszechmogący pragnie postawy chrześcijańskiej, przedstawionej wyżej?!... Czyż w deformowanym i nadużywanym Przykazaniu Miłości, przeinaczanym według osobistych potrzeb i zamiarów, Bóg nie postawił Siebie Samego na pierwszym miejscu?! Czyż nie Jego właśnie winniśmy adorować i miłować nade wszystko oraz przede wszystkim, a dopiero przez Niego drugiego człowieka, którego mamy obowiązek traktować na równi ze sobą, a nie kosztem zaniedbania własnej duszy oraz ciała czy codziennego życia?!...

Czemu ma służyć nasza obłuda?!... A, może chcemy być bardziej! miłosierny niż Sam Ojciec Wszechmogący potrafi być Miłosierny?!... Czemu to ma służyć?!...

Podajemy za wzór męża i ojca czworga dzieci, który każdą wolną chwilę wykorzystuje na modlitwę, lekturę Pisma Świętego, bycie sam na sam z Bogiem, który wpada w złość i który narzeka na żonę, gdy ta upomina się o jego zaangażowanie w życie rodzinne i o pomoc w obowiązkach rodzicielskich, którego adorujemy, podziwiając w nim oddanie Panu, pobożność, niemal świętość, jakiej nierzadko po cichu mu zazdrościmy i jaką pragniemy zdobyć, którego w akcie owego podziwu zaczynamy traktować jako autorytet – wyrocznię, a tym samym którego zaczynamy naśladować i pokornie słuchać, wypełniając wszelkie jego rady i porady, i!, co za tym idzie, traktować poważniej niż Samego Jezusa Chrystusa – Nauczyciela prawdziwej Miłości.

Cóż warta jest modlitwa bez uczynków, oparta na recytowaniu pustych słów, bo niezastosowywanych w codziennym działaniu?!... Co warta jest lektura Pisma, którego nie rozumiemy, skoro potrafimy tylko straszyć innych zapamiętanymi cytatami, a nie jesteśmy w stanie wypełniać tego, czego się nauczyliśmy odtwarzać jedynie werbalnie?!... Co wart jest człowiek, który postępuje według własnej woli, a nie według woli Ojca, bo zaniedbujący obowiązki męża i ojca, a wiec lekceważący i ignorujący powołanie, jakie wyznaczył mu Pan?!... Czyż Bóg nie powołałby go do życia zakonnego lub kapłańskiego, gdyby pragnął całodobowej modlitwy i całodobowej lektury Pisma Świętego?!... Toż i duchowni są zobowiązani do wykonywania przyziemnych obowiązków, związanych z domowym zaciszem oraz współbraćmi.

Upominamy się o troskę i opiekę dla ludzi bez względu na ich zaangażowanie w Życie, kierując się fragmentem wypowiedzi Mesjasza, który upomina nas, byśmy głodnego nakarmili, spragnionego napoili, nagiego przyodziali, chorego odwiedzili, ale i który zaznacza, że „cokolwiek uczynimy jednemu z tych braci Jego najmniejszych, Jemu uczyniliśmy” (Mt 25,34-40). Z nadmierną troską dążymy do uszczęśliwienia wszystkich w myśl przytoczonego cytatu Pisma. Pragniemy więc nakarmić głodnych, napoić spragnionych, nagich poubierać, chorych czy skazanych odwiedzać i w wirze owego zaangażowania zatracamy świadomość, że i w tych działaniach winniśmy kierować się wolą Ojca, a nie ludzkimi emocjami czy wyobrażeniami, byśmy nie byli niczym bezpłodny figowiec w winnicy naszego Pana, byśmy rodzili myślą, mową, uczynkiem dobre owoce na chwałę Boga, a także na pożytek nasz i całego Kościoła Świętego, a tym samym na korzyść człowieka w potrzebie, aby i on został zbawiony od złego, a nie potępiony i pochłonięty przez czeluście piekielne. My zaś samowolnie i bezmyślnie tworzymy świat według własnych upodobań i interpretacji. Pochylamy się nad wszystkimi, którzy nierzadko pasożytują na naszym zaangażowaniu, zakorzeniając się lenistwem i umiłowaniem wygody w egoizm, egocentryzm, pychę, grzech i zatracenie. Uprawiane przez nas miłosierdzie jest jedynie kwasem, jakim podlewamy spotykanych w drodze ludzi, niszcząc ich, bo pielęgnując w nich wszystko, co Bogu niemiłe i co wobec Niego bluźniercze. Nie nauczymy przecież dziecka chodzić, jeśli nieustannie będziemy je nosić na rękach. Zatem karmiąc, pojąc, ubierając, odwiedzając, dając wyżebrywane na ulicach pieniądze z przekonaniem, iż robimy dobrze, musimy wymagać, by ci, w których się angażujemy, pracowali nad sobą, aby móc stać się „bratem najmniejszym Jezusa Chrystusa”, a więc tym, co „słucha Słowo Boże i wypełnia je” (Łk 8,19-21).

Czyż wręczenie pieniędzy alkoholikowi lub narkomanowi strzeże go od nałogu?!... Czyż nie jest to pomoc podobna do pojenia ciała trucizną, na skutek której osoba otoczona tego rodzaju pomocą powolnie umiera?!... Czyż wyręczanie człowieka z obowiązku pracy, nie utwierdza go w grzechu lenistwa?!... Czyż nie powinniśmy wymagać i oczekiwać, pomagając, by grzeszących upomnieć, nieumiejętnych pouczyć, wątpiących wesprzeć dobrą radą, strapionych pocieszyć, okazując cierpliwość poprzez wytrwałe znoszenie krzywd i darowanie urazy oraz modlenie się za żywych i umarłych?!... Czyż święty Paweł Apostoł nie wyznacza nam prawego kierunku chrześcijańskiego zaangażowania w ludzi i postępowania w imię Bożej chwały, zaznaczając (zdałoby się brutalnie), iż „kto nie chce pracować, niech też nie je!” (2 Tes 3,10) i upominając nawet, „byśmy się nie zniechęcali w czynieniu dobrze”, a nawet!, „jeśli kto nie posłucha słów (owego pouczenia), tego sobie zaznaczyli i z nim nie obcowali, aby się zawstydził” (2 Tes 3,13-14)?!...

Boże oczekiwania wobec nas nie są łatwe, bowiem w ogóle nie stanowią odzwierciedlenia naszego człowieczego sposobu postrzegania, rozumowania i odczytywania oraz traktowania świata. Ludzka źrenica nie posiada bystrości wzroku, jaką może poszczycić się Sam Stwórca. Zmysły bowiem dotykają tego, co zewnętrznie wyeksponowane. Bóg zaś wchodzi w głąb stworzenia i przyszłości. Z powodu owej różnicy to, co niekiedy nam wydaje się brutalne i odarte z miłości, w rzeczywistości Bożej opatrzności i zamysłu jest zbawienne – Sprawiedliwe i Miłosierne. W obliczu owej różnicy chrześcijaństwo jest dla mnie sztuką wyboru tego, co DOBRE, bo pochodzące od Ojca Niebieskiego i Nim będące; to sztuka wyrzeczenia się siebie w Imię Pana, ale nie w imię człowieka, to umiejętność wypełniania woli Najwyższego, ale nie tego, kto pragnie zaspokoić własne potrzeby czy zamierzenia, będące wynikiem stanu analiz i interpretacji bazujących na „wiarygodności” tzw. widzimisię. Zatem winniśmy miłować i adorować przede wszystkim Boga, a nie osobę, jako Jego stworzenie, a dopiero przez Pana Nieba i Ziemi traktować bliźniego z miłością i szacunkiem, jakie mamy również obowiązek okazywać sobie samym, a nie kosztem siebie, jak to się zwykło ostatnimi czasy głosić.

Czy jesteśmy powołani do bycia miłosiernymi, a tym samym podobnymi do naszego Ojca Niebieskiego?...

Niewątpliwie TAK, ale by osiągnąć cel, jakim jest świętość, a tym samym by wypełnić wspomniane powołanie, musimy naśladować Chrystusa, nie zapominając, że Jezus nie był jednaki wobec wszystkich ludzi.

Czyż Mesjasz każdemu, napotkanemu człowiekowi obmywał stopy?...

Chrystus pochylał się nad człowiekiem, którego serce otwierało się na Boga. Wobec ludzi, mających Ojca Niebieskiego za nic, potrafił być szorstki a także wobec nich wymagający, nierzadko! bezwzględnie wymagający. Tak jak chociażby święty Jan tulił, niczym dziecię, głowę do Jego piersi, tak niewiasta kananejska, dopóki nie wyznała swej wiary, uznając Jezusa za swego Pana, została początkowo odrzucona wzgardliwym porównaniem jej, jako stworzenia, do szczenięcia (Mt 15,21-28).

Wszyscy jesteśmy dziełem Jednego Stwórcy – i chrześcijanie, którzy wiarą zawierzają Ojcu Niebieskiemu swoje życie, i ci, którym nie było dane Go poznać. Z tego też powodu winniśmy szanować i miłować wszystkich ludzi, ale angażując się w nich i im pomagając, mamy obowiązek, podobnie jak Jezus, być wymagający wobec każdego potrzebującego wsparcia, mamy obowiązek czynić dobrze, co z kolei narzuca nam konieczność bycia z Bogiem i w Bogu, bez którego nic dobrego się nie rodzi. My zaś, mam wrażenie, niczym Szebna – zarządca pałacu, ufamy swojej społecznej wartości. Uznajemy, że skoro cokolwiek udało nam się osiągnąć, skoro cokolwiek znaczymy w środowisku naszych współbraci, mamy prawo wyznaczać granice, narzucając innym własny punkt widzenia, dlatego też zatracamy się w humanizmie i tolerancji, błędnie utożsamiając ludzkie odruchy kochania z Ojcowską Miłością, błędnie odczytując intencje Boga w lekturze Pisma Świętego, interpretowanego według osobistych potrzeb czy podszeptów pychy. Wydaje nam się, że skoro Pan oblókł nas w tunikę i przepasał pasem, a więc obdarzył nas łaską wiary, możemy wszystko, bo wiemy wszystko. Tymczasem ludzka źrenica jest krótkowzroczna i bez Bożego spojrzenia, bez wypełniania Bożej woli, nic nie potrafimy i nic nie znaczymy, dlatego też jesteśmy w stanie więcej zniszczyć niż zbudować, wydając plony zgniłe i robaczywe naszego zaangażowania oraz aktywności. Tylko w Ojcu Niebieskim jest Prawda, Sprawiedliwość, Miłosierdzie, Mądrość i Miłość – samo Dobro. Z Bogiem i w Bogu możemy stać się Eliakimem, synem Chilkiasza, który z kluczem domu Dawidowego, położonym nam na ramieniu przez Pana, będziemy w stanie czynić trwałe i niepodważalnie słuszne rzeczy – „jak otworzymy, nikt nie zamknie, a gdy zamkniemy, nikt nie otworzy” – i tylko z Bogiem i w Bogu będziemy „jak kołek wbity na pewnym miejscu, będący tronem chwały” dla całego domu naszego Ojca (Iż 22,1923).