„Biada
wam uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, bo podobni jesteście do grobów
pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości
trupich i wszelkiego plugastwa. Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom
sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości. Biada wam
uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, bo budujecie groby prorokom i zdobicie
grobowce sprawiedliwych oraz mówicie: „Gdybyśmy żyli za czasów naszych
przodków, nie bylibyśmy ich wspólnikami w zabójstwie proroków.”. Przez to sami
przyznajecie, że jesteście potomkami tych, którzy mordowali proroków.
Dopełnijcie i wy miary waszych przodków.”
(Mt
23,27-32)
Biada nam, którzy kierujemy się ludzkim
sercem i rozumem, bo ignorujemy wówczas Bożą mądrość i wolę, uosabiając Ojca
Wszechmogącego z naturą równą człowiekowi, ale nie Stwórcy. Biada nam, którzy
patrzymy na świat źrenicą naszego oka, bo nie wnikamy w głębię istnienia oraz
wszelkiego stworzenia, a tym samym nie poznajemy sensu naszego powołania i
życia – kierunku naszej drogi. Biada nam, którzy ufamy w osobiste doznania i
doświadczenia, wiedzę oraz umiejętności, bo wpadamy wówczas w sidła pychy,
uważając własny potencjał za równy mądrości Samego Boga.
Czyż nie często uzasadniamy głoszone
przez nas racje zapewnieniem, że wola Ojca Wszechmogącego jest właśnie
realizowana przez czyn, decyzję, myśl lub wybór, jakich się w danym momencie
dopuszczamy?!
Owe kalkulacje wprowadzają do Kościoła i
życia chrześcijańskiego tolerancję oraz humanizm iście renesansowego wyzwolenia
jednostki, skupiającego się na adoracji człowieka, a nie (jak winno być!) Boga.
Owe rozumienie Miłosierdzia powoduje całkowite i haniebne, bo zgubne dla duszy,
rozmycie granic, wyraźnie oddzielających dobro od zła.
Wielokrotnie spotkałam się z żądaniami
służalczej postawy wobec wszystkich ludzi bez względu na sytuacje, intencje,
cele, prawdę czy zakłamanie oraz owoce podejmowanej aktywności, i z szantażami,
wymuszającymi ode mnie wyrzeczenie się siebie samej w akcie pogardy miłości do
siebie, jako dziecka Bożego, na chwałę bliźniego, którego kazano mi
niejednokrotnie miłować i szanować bardziej niż kogokolwiek lub cokolwiek
związane z moją osobą. Niezwykle często wyperswadowywano mi ostrożność i
powściągliwość, wynikające z pragnienia wypełniania przede wszystkim woli Ojca,
a nie! oczekiwań człowieka. Niejednokrotnie z ust nawet samego kapłana
słyszałam, że winna jestem miłować bliźniego, bo do tego każdy z nas został
powołany, bo każdy z nas, wierzący w Stworzyciela Nieba i Ziemi, ma obowiązek
służenia innym i to nierzadko! kosztem siebie samych, bo każdy z nas powinien
być miłosierny jak Bóg jest Miłosierny; przy czym ten sam kapłan w okresie
pandemii, ustanowionej niszczycielską siłą koronawirusa, nie zrealizował
żadnego ze skrupulatnie adresowanych do mnie pouczeń, chowając się za kurtyną
przesadnej ostrożności i strachu, zaniedbując życie wieczne powierzonej mu
przez Boga trzody a pieczołowicie dbając o „długowieczność” doczesności.
Czy rzeczywiście Ojciec Wszechmogący
pragnie postawy chrześcijańskiej, przedstawionej wyżej?!... Czyż w deformowanym
i nadużywanym Przykazaniu Miłości, przeinaczanym według osobistych potrzeb i
zamiarów, Bóg nie postawił Siebie Samego na pierwszym miejscu?! Czyż nie Jego
właśnie winniśmy adorować i miłować nade wszystko oraz przede wszystkim, a
dopiero przez Niego drugiego człowieka, którego mamy obowiązek traktować na
równi ze sobą, a nie kosztem zaniedbania własnej duszy oraz ciała czy
codziennego życia?!...
Czemu ma służyć nasza obłuda?!... A,
może chcemy być bardziej! miłosierny niż Sam Ojciec Wszechmogący potrafi być
Miłosierny?!... Czemu to ma służyć?!...
Podajemy za wzór męża i ojca czworga
dzieci, który każdą wolną chwilę wykorzystuje na modlitwę, lekturę Pisma
Świętego, bycie sam na sam z Bogiem, który wpada w złość i który narzeka na
żonę, gdy ta upomina się o jego zaangażowanie w życie rodzinne i o pomoc w
obowiązkach rodzicielskich, którego adorujemy, podziwiając w nim oddanie Panu,
pobożność, niemal świętość, jakiej nierzadko po cichu mu zazdrościmy i jaką
pragniemy zdobyć, którego w akcie owego podziwu zaczynamy traktować jako
autorytet – wyrocznię, a tym samym którego zaczynamy naśladować i pokornie
słuchać, wypełniając wszelkie jego rady i porady, i!, co za tym idzie,
traktować poważniej niż Samego Jezusa Chrystusa – Nauczyciela prawdziwej
Miłości.
Cóż warta jest modlitwa bez uczynków,
oparta na recytowaniu pustych słów, bo niezastosowywanych w codziennym
działaniu?!... Co warta jest lektura Pisma, którego nie rozumiemy, skoro
potrafimy tylko straszyć innych zapamiętanymi cytatami, a nie jesteśmy w stanie
wypełniać tego, czego się nauczyliśmy odtwarzać jedynie werbalnie?!... Co wart
jest człowiek, który postępuje według własnej woli, a nie według woli Ojca, bo
zaniedbujący obowiązki męża i ojca, a wiec lekceważący i ignorujący powołanie,
jakie wyznaczył mu Pan?!... Czyż Bóg nie powołałby go do życia zakonnego lub
kapłańskiego, gdyby pragnął całodobowej modlitwy i całodobowej lektury Pisma
Świętego?!... Toż i duchowni są zobowiązani do wykonywania przyziemnych obowiązków,
związanych z domowym zaciszem oraz współbraćmi.
Upominamy się o troskę i opiekę dla
ludzi bez względu na ich zaangażowanie w Życie, kierując się fragmentem
wypowiedzi Mesjasza, który upomina nas, byśmy głodnego nakarmili, spragnionego
napoili, nagiego przyodziali, chorego odwiedzili, ale i który zaznacza, że
„cokolwiek uczynimy jednemu z tych braci Jego najmniejszych, Jemu uczyniliśmy”
(Mt 25,34-40). Z nadmierną troską dążymy do uszczęśliwienia wszystkich w myśl
przytoczonego cytatu Pisma. Pragniemy więc nakarmić głodnych, napoić
spragnionych, nagich poubierać, chorych czy skazanych odwiedzać i w wirze owego
zaangażowania zatracamy świadomość, że i w tych działaniach winniśmy kierować
się wolą Ojca, a nie ludzkimi emocjami czy wyobrażeniami, byśmy nie byli niczym
bezpłodny figowiec w winnicy naszego Pana, byśmy rodzili myślą, mową, uczynkiem
dobre owoce na chwałę Boga, a także na pożytek nasz i całego Kościoła Świętego,
a tym samym na korzyść człowieka w potrzebie, aby i on został zbawiony od
złego, a nie potępiony i pochłonięty przez czeluście piekielne. My zaś
samowolnie i bezmyślnie tworzymy świat według własnych upodobań i interpretacji.
Pochylamy się nad wszystkimi, którzy nierzadko pasożytują na naszym
zaangażowaniu, zakorzeniając się lenistwem i umiłowaniem wygody w egoizm,
egocentryzm, pychę, grzech i zatracenie. Uprawiane przez nas miłosierdzie jest
jedynie kwasem, jakim podlewamy spotykanych w drodze ludzi, niszcząc ich, bo
pielęgnując w nich wszystko, co Bogu niemiłe i co wobec Niego bluźniercze. Nie
nauczymy przecież dziecka chodzić, jeśli nieustannie będziemy je nosić na
rękach. Zatem karmiąc, pojąc, ubierając, odwiedzając, dając wyżebrywane na
ulicach pieniądze z przekonaniem, iż robimy dobrze, musimy wymagać, by ci, w
których się angażujemy, pracowali nad sobą, aby móc stać się „bratem
najmniejszym Jezusa Chrystusa”, a więc tym, co „słucha Słowo Boże i wypełnia
je” (Łk 8,19-21).
Czyż wręczenie pieniędzy alkoholikowi
lub narkomanowi strzeże go od nałogu?!... Czyż nie jest to pomoc podobna do
pojenia ciała trucizną, na skutek której osoba otoczona tego rodzaju pomocą
powolnie umiera?!... Czyż wyręczanie człowieka z obowiązku pracy, nie utwierdza
go w grzechu lenistwa?!... Czyż nie powinniśmy wymagać i oczekiwać, pomagając,
by grzeszących upomnieć, nieumiejętnych pouczyć, wątpiących wesprzeć dobrą
radą, strapionych pocieszyć, okazując cierpliwość poprzez wytrwałe znoszenie
krzywd i darowanie urazy oraz modlenie się za żywych i umarłych?!... Czyż
święty Paweł Apostoł nie wyznacza nam prawego kierunku chrześcijańskiego
zaangażowania w ludzi i postępowania w imię Bożej chwały, zaznaczając (zdałoby
się brutalnie), iż „kto nie chce pracować, niech też nie je!” (2 Tes 3,10) i
upominając nawet, „byśmy się nie zniechęcali w czynieniu dobrze”, a nawet!,
„jeśli kto nie posłucha słów (owego pouczenia), tego sobie zaznaczyli i z nim
nie obcowali, aby się zawstydził” (2 Tes 3,13-14)?!...
Boże oczekiwania wobec nas nie są łatwe,
bowiem w ogóle nie stanowią odzwierciedlenia naszego człowieczego sposobu
postrzegania, rozumowania i odczytywania oraz traktowania świata. Ludzka
źrenica nie posiada bystrości wzroku, jaką może poszczycić się Sam Stwórca.
Zmysły bowiem dotykają tego, co zewnętrznie wyeksponowane. Bóg zaś wchodzi w
głąb stworzenia i przyszłości. Z powodu owej różnicy to, co niekiedy nam wydaje
się brutalne i odarte z miłości, w rzeczywistości Bożej opatrzności i zamysłu
jest zbawienne – Sprawiedliwe i Miłosierne. W obliczu owej różnicy
chrześcijaństwo jest dla mnie sztuką wyboru tego, co DOBRE, bo pochodzące od
Ojca Niebieskiego i Nim będące; to sztuka wyrzeczenia się siebie w Imię Pana,
ale nie w imię człowieka, to umiejętność wypełniania woli Najwyższego, ale nie
tego, kto pragnie zaspokoić własne potrzeby czy zamierzenia, będące wynikiem
stanu analiz i interpretacji bazujących na „wiarygodności” tzw. widzimisię.
Zatem winniśmy miłować i adorować przede wszystkim Boga, a nie osobę, jako Jego
stworzenie, a dopiero przez Pana Nieba i Ziemi traktować bliźniego z miłością i
szacunkiem, jakie mamy również obowiązek okazywać sobie samym, a nie kosztem
siebie, jak to się zwykło ostatnimi czasy głosić.
Czy jesteśmy powołani do bycia
miłosiernymi, a tym samym podobnymi do naszego Ojca Niebieskiego?...
Niewątpliwie TAK, ale by osiągnąć cel,
jakim jest świętość, a tym samym by wypełnić wspomniane powołanie, musimy
naśladować Chrystusa, nie zapominając, że Jezus nie był jednaki wobec
wszystkich ludzi.
Czyż Mesjasz każdemu, napotkanemu
człowiekowi obmywał stopy?...
Chrystus pochylał się nad człowiekiem,
którego serce otwierało się na Boga. Wobec ludzi, mających Ojca Niebieskiego za
nic, potrafił być szorstki a także wobec nich wymagający, nierzadko! bezwzględnie
wymagający. Tak jak chociażby święty Jan tulił, niczym dziecię, głowę do Jego
piersi, tak niewiasta kananejska, dopóki nie wyznała swej wiary, uznając Jezusa
za swego Pana, została początkowo odrzucona wzgardliwym porównaniem jej, jako
stworzenia, do szczenięcia (Mt 15,21-28).
Wszyscy jesteśmy dziełem Jednego Stwórcy
– i chrześcijanie, którzy wiarą zawierzają Ojcu Niebieskiemu swoje życie, i ci,
którym nie było dane Go poznać. Z tego też powodu winniśmy szanować i miłować
wszystkich ludzi, ale angażując się w nich i im pomagając, mamy obowiązek,
podobnie jak Jezus, być wymagający wobec każdego potrzebującego wsparcia, mamy
obowiązek czynić dobrze, co z kolei narzuca nam konieczność bycia z Bogiem i w
Bogu, bez którego nic dobrego się nie rodzi. My zaś, mam wrażenie, niczym
Szebna – zarządca pałacu, ufamy swojej społecznej wartości. Uznajemy, że skoro cokolwiek
udało nam się osiągnąć, skoro cokolwiek znaczymy w środowisku naszych współbraci,
mamy prawo wyznaczać granice, narzucając innym własny punkt widzenia, dlatego też
zatracamy się w humanizmie i tolerancji, błędnie utożsamiając ludzkie odruchy
kochania z Ojcowską Miłością, błędnie odczytując intencje Boga w lekturze Pisma
Świętego, interpretowanego według osobistych potrzeb czy podszeptów pychy.
Wydaje nam się, że skoro Pan oblókł nas w tunikę i przepasał pasem, a więc
obdarzył nas łaską wiary, możemy wszystko, bo wiemy wszystko. Tymczasem ludzka
źrenica jest krótkowzroczna i bez Bożego spojrzenia, bez wypełniania Bożej
woli, nic nie potrafimy i nic nie znaczymy, dlatego też jesteśmy w stanie
więcej zniszczyć niż zbudować, wydając plony zgniłe i robaczywe naszego
zaangażowania oraz aktywności. Tylko w Ojcu Niebieskim jest Prawda,
Sprawiedliwość, Miłosierdzie, Mądrość i Miłość – samo Dobro. Z Bogiem i w Bogu
możemy stać się Eliakimem, synem Chilkiasza, który z kluczem domu Dawidowego,
położonym nam na ramieniu przez Pana, będziemy w stanie czynić trwałe i
niepodważalnie słuszne rzeczy – „jak otworzymy, nikt nie zamknie, a gdy
zamkniemy, nikt nie otworzy” – i tylko z Bogiem i w Bogu będziemy „jak kołek
wbity na pewnym miejscu, będący tronem chwały” dla całego domu naszego Ojca (Iż
22,1923).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz