„Przyszli
do Jezusa Jego Matka i bracia, lecz nie mogli dostać się do Niego z powodu
tłumu. Oznajmiono Mu: „Twoja Matka i bracia stoją na dworze i chcą się widzieć
z Tobą.”. Lecz On im odpowiedział: „Moją matką i moimi braćmi są ci, którzy
słuchają słowa Bożego i wypełniają je.”.”
(Łk
8,19-21)
Boże mój…
Ileż razy oburzały mnie wyżej
przytoczone słowa? Ileż razy wywoływały niezrozumienie i pogardę wobec Jezusa
wyrzekającego się własnej Matki i własnych braci?
Jak można wyprzeć się rodziny?! –
krzyczała we mnie niezgoda na dźwięk owych słyszanych nierzadko podczas
Eucharystii słów, równych haniebnemu czynowi odrzucenia własnej rodziny, której
jest się przecież nierozerwaną częścią. Wspomniane słowa, wypowiadane ustami
Jezusa brzmiały dla mnie jak przekleństwo i pogarda, jak ciężki grzech,
zasługujący przecież bardziej na krytykę i karę niż autorstwo Samego
Zbawiciela, głoszącego i winnego głosić Miłość, a nie wrogość czy nienawiść…
- TAK wówczas rozumiałam treść wyżej
przytoczonego fragmentu Ewangelii według świętego Łukasza… We wspominanym
okresie mojego (już czterdziestoczteroletniego) życia czułam w sobie
przekonanie, że jestem stałą częścią mojej rodziny, jej nieodłącznym i
niezbędnym elementem, za którym się tęskni, którego obecności się pragnie a
nawet pożąda, który jest potrzebny do prawidłowego funkcjonowania całej,
spokrewnionej ze mną drużyny, będącej (jak mniemałam) jednym duchem. Wówczas
byłam w stanie poświęcić wszystko, cokolwiek ze mną związane, dla szczęścia
moich bliskich. Wówczas byłam w stanie ofiarować samą siebie, gdyby tego
rodzaju ofiara miała możliwość zapewnienia mojej rodzinie dobrego życia.
Wówczas też angażowałam się we wszystkich i wszystko bez zastanowienia, z wiarą
i przekonaniem, że tak właśnie trzeba, bo to normalne i oczywiste.
Dziś jednak, gdy doświadczyłam w akcie
mojego nawrócenia i w akcie codziennej egzystencji obecności Boga w moim życiu,
widzę i czuję oraz rozumiem wypowiedziane przez Chrystusa słowa zupełnie
inaczej niż w czasie mojego całopalnego przyrastania do fizycznych korzeni rodziny,
ustanowionej rodziną więzami krwi.
Pan odpowiedział na moje ówczesne
zarzuty, pozwalając mi doświadczyć zasadniczej różnicy, a mianowicie:
Zauważyłam, że to, co dla mnie jest
ogromnie ważne, dla moich bliskich posiada wartość przeciętną oraz nieistotną;
to, co ja postrzegam w kolorze zieleni, przez moich krewnych jest zwykłą,
niczym niewyróżniającą się szarością, obok której zazwyczaj przechodzi się
obojętnie. Zauważyłam również, iż moja zachłanność na ich bliskość w moim
życiu, stawała się czymś uciążliwym dla nich i czymś niemożliwym do
udźwignięcia. Zauważyłam też, że relacje rodzinne, które były dla mnie
bezcennym skarbem, dla moich bliskich były formą równie dobrą jak serdeczne,
poprawne stosunki sąsiedzkie…
Byłam tak zachłanna i spragniona ich
bliskości w mojej codzienności, że aż łakomie wymagająca, a przez to
(prawdopodobnie, nawet!) uciążliwa. W momencie owego (być może drapieżnego,
nawet!) upominania się o bliskość, czułam nagle obsuwanie się mego ciała i mojej
duszy w dół, jakbym… powoli i bezradnie staczała się ze skarpy w drobnej
lawinie niewielkich kamyczków różnorodnych rozczarowań, sprawiających mi ból… W
tym właśnie momencie zaczęli pojawiać się w moim życiu ci wszyscy obcy ludzie,
a mocno otwarci na Pana Boga, którzy nieoczekiwanie zaczęli dbać o moje dobre
samopoczucie duszy, a co za tym idzie, również i ciała. W chwilach radości czy
jakiegokolwiek kryzysu kontaktowali się ze mną spontanicznie i „przypadkowo”, a
adekwatnie do potrzeb okoliczności, sygnalizując zainteresowanie moją osobą zwykłym,
zdawałoby się!, banalnym pytaniem: „Jak się czujesz?”. Ci właśnie ludzie
rozpieszczali mnie dociekliwością, którą pragnęli poznać moje zainteresowania,
pasje, plany, marzenia. Ci właśnie ludzie nieustannie mnie wspierali i
motywowali do działania. Ci właśnie ludzie cierpliwie wysłuchiwali moich
wypowiedzi, karmiąc mnie otuchą i spokojem.
Zauważyłam nawet, że to, co dla mnie
było ogromnie ważne, dla wspomnianych współbraci w Chrystusie, było równie
istotne, a to, co było w kolorze zieleni, dla nich również nie było zwykłą,
przeciętną szarością, obok której zazwyczaj przechodzi się obojętnie.
Zauważyłam również, iż tak jak dla mnie relacje międzyludzkie stanowiły
bezcenny skarb o charakterze dającym człowiekowi poczucie bezpieczeństwa i
szczęścia, tak i dla nich „wierny przyjaciel potężną obroną jest (…), bo za
wiernego przyjaciela nie ma odpłaty ani równiej wagi za wielką jego wartość,
gdyż wierny przyjaciel jest lekarstwem życia…” (Syr 6,14-16).
Nie mogłam znaleźć w rodzinie takiego
wiernego przyjaciela, ale znalazłam kilku takich przyjaciół we wspólnocie
oddanej Panu Bogu, za co dziś z całego serca Mu dziękuję, rozumiejąc prawdę
będącą pięknem wyżej przytoczonej wypowiedzi Jezusa Chrystusa, stanowiącą treść
fragmentu Ewangelii według świętego Łukasza (Łk 8,19-21).
Czy jestem samotna?...
Dusza, która poczuła na sobie żywy dotyk
Boga, która się w Nim rozmiłowała, zawsze i wszędzie będzie skazana na
samotność z tytułu tęsknoty za swym Ojcem – to po prostu nieuniknione, a
wpisane znamieniem nawrócenia i uświęcania życia, jakie otrzymaliśmy w postaci
krzyża lżejszych lub cięższych niepowodzeń oraz trudności.
Najważniejsze, tak mi się wydaje (w
obliczu osobistych doświadczeń), by nie koncentrować się na tym, co ledwo się
tli, a oddać się temu, co płonie Bożą Miłością, upatrując się w przyjaciołach,
spotykanych na naszej codziennej drodze doczesności, Szymonów z Cyreny, których
obecność pomaga nam udźwignąć ciężar naszego jarzma i brzemienia, stający się przy
nich słodyczą istnienia i mądrości doświadczeń, nawet!, tych najbardziej bolesnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz