„Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami. Poznacie ich po owocach. Czy zbiera się winogrona z ciernia, albo z ostu figi? Tak dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców. Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień rzucone. A więc: poznacie ich po owocach.”
(Mt
7,15-20)
Z powodu COVID-19 Pan Jezus został
szczelnie zamknięty w tabernakulum. Wydłubywany po kawałku w postaci małych,
okrągłych opłatków Komunii Świętej od czasu do czasu w akcie Eucharystii
podawany bywa w sposób (dla mnie osobiście) bluźnierczy i świętokradczy, bo
jakby ze strachem, z obrzydzeniem, a z koniecznością narzucaną obrzędem
liturgicznym. Wspomniany czyn haniebnej postawy (według mnie) ludzi małej wiary
przybiera przez to wymiar zakłamania i tym samym zabijania w ludzkich sercach
wiary. Wielu bowiem zaczyna wątpić na skutek wychwytywanych podczas nabożeństwa
sprzeczności. Wielu poddaje w podejrzenie istnienie Boga w ogóle. Usta kapłana,
odprawiającego… Mszę Świętą?!... głoszą wszechmoc i cudotwórstwo Chrystusa,
którego dotyk uzdrawiał ślepych, chromych, niemych, opętanych i wskrzeszał
nawet umarłych, a dłonie tegoż samego!, elokwentnie wypowiadającego się księdza
Ciało Jezusa podają parafianom z przesadną ostrożnością jak zarazę…
Serce pęka mi z rozpaczy, zwłaszcza!, że
sama zostałam uzdrowiona ze stwardnienia rozsianego wolą Boga Ojca i nie tylko
wierzę, ale i WIEM!, bowiem doświadczyłam osobiście na własnej skórze, że nikt
i nic nie są w stanie ocalić człowieka jak Sam Zbawiciel. W związku z tym
jestem przekonana, że tylko pokorne i z miłością, a tym samym z ufnością i z wiarą
przyjmowane Ciało oraz przyjmowana Krew Jezusa Chrystusa mogą nas uwolnić,
uzdrowić, wyleczyć, nawrócić, uświęcić oraz ocalić. Tymczasem kościół katolicki
(na szczęście nie w każdym miejscu obracającej się wokół słońca ziemi) głosi
dogmaty wiary, którym czynem zaprzecza, udzielając Komunii Świętej w sposób
uwłaczający nie tylko szczerze wierzącym czy poszukującym Boga, ale i Samemu
nawet Bogu, i niczym Piłat obmywa swoje kapłańskie dłonie, ulegając
obostrzeniom, wprowadzonym przez sanepid, ale nigdzie nie obowiązującym tak
rygorystycznie jak w kościołach, a tym samym usprawiedliwiając się troską o
życie parafian, niestety doczesne, bo absolutnie nie wieczne, odmawiając w
kręty, bo nawet nie bezpośredni i szczery sposób, udzielania sakramentów
chociażby starszym czy chorym ludziom z parafialnej trzody. Oczywiście możemy
starać się bronić postawy takiego duchownego, wszem krążącymi zakazami oraz
nakazami i sytuacją siejącą zagrożenie. Miejmy jednak na uwadze fakt
bezwzględnie najistotniejszy, a mianowicie! – jeśli zamknięcie się kapłana
uznajemy za słuszne i uzasadnione, pozwólmy również zwolnić się z obowiązku
ratowania zdrowia i życia lekarzom, którzy, w przeciwieństwie do księży,
powracając ze swej pracy do domów narażają na śmiertelną chorobę nie tylko
samych siebie, ale i własne rodziny.
Czyż to nie jest obłęd?!
Tak, bowiem!, jak lekarz został powołany
do ratowania zdrowia i życia doczesnego ciała, tak ksiądz został powołany do
ratowania zdrowia i życia wiecznego duszy. Jeśli więc jedną grupę społeczną, a
mianowicie duchownych, zwalniamy z owego obowiązku, bądźmy równie wyrozumiali i
miłosierni (?!) wobec pracowników służb zdrowia.
Czy jesteśmy w stanie dostrzec
karykaturalność osaczającej nas obłudą rzeczywistości?!
Naturalnie!, możemy również usprawiedliwiać
danego kapłana, zaniedbującego swoje obowiązki duszpasterskie, klauzulą
posłuszeństwa wobec zwierzchników i hierarchów Kościoła, chociaż!, nie
powinniśmy zapominać, że każdy duchowny, również i świecki, winien być
posłuszny również i przede wszystkim Panu Bogu. Poza tym nie przypominam sobie
jednak, by papież Franciszek wprowadził obostrzenia zwalniające kapłanów z
obowiązków udzielania sakramentu pokuty, Komunii Świętej czy namaszczenia
chorych osobom potrzebującym lub proszącym o wyliczone sakramenty. Jeśli więc
spotykam „duszpasterza”, który uchyla się od wyspowiadania mnie, nakarmienia
mnie Chlebem i Winem, tłumacząc się troską o moje zdrowie ciała, a nie ducha, o
moje życie doczesne, ale nie! wieczne, odchodzę od niego i idę tam, gdzie mam
możliwość poznania w głosie księdza głosu mego Pana – Jezusa Chrystusa.
Czy to grzech?!...
Sam Chrystus przecież namawia mnie do
rozsądku, prosząc, bym, „jeśli w jakimś miejscu mnie nie przyjmą (…), wychodząc
stamtąd strząsnęła proch z nóg moich” (Mk 6,11) i odeszła. Tak też i czynię,
dbając o zbawienie mojej duszy poprzez zachowanie staranności życia według
Prawa Bożego poprzez wypełnianie woli mego Pana, dziękując Mu całym sercem za
kapłanów, którzy są pochodniami Jego Światła – Prawdy. Nie można chyba (tak mi
się wydaje) postąpić inaczej. Trwanie bowiem przy kapłanie, który zaniedbuje
swoje powołanie poprzez zaniedbywanie swoich obowiązków duszpasterskich,
związanych z, przede wszystkim!, dbaniem o życie wieczne duszy człowieka i o
relacje jednostki z Bogiem w poczuciu, nie! bezpieczeństwa, ale miłości oraz
zaufania, nadziei i wiary, jest jedynie zgubnym aktem samozniszczenia. Trwanie
przy kapłanie, wymagającym od wszystkich, a nie potrafiącym w pokorze pochylić
się nad własnym rachunkiem sumienia, a tym samym nie wykazującym nawet odrobiny
świadomości osobistych przewinień, „usuwającym drzazgi z oczu innych, a
pielęgnującym belkę we własnym oku” (Mt 7,4), jest aktem samozagłady.
Oczywiście można mi zarzucić grzech
osądu i obmowy.
W jaki jednak sposób winniśmy
ustosunkować się do oczekiwań Boga, który wyraźnie namawia nas, a nawet żąda od
nas realnej, prawdziwej i szczerej troski o zbawienie występnych naszych
współbraci poprzez napominanie ich w chwili wymagającej od chrześcijanina
opowiedzenia się po stronie Prawdy?! Czyż Ojciec Niebieski nie ostrzega nas, że
jeśli „nic nie będziemy mówić, by
występnego sprowadzić z jego drogi – to on umrze z powodu swej przewiny, ale
odpowiedzialnością za jego śmierć my (niemi i głusi, bo obojętni wobec jego
grzechów) będziemy obarczeni, lecz jeśli
ostrzeżemy występnego, by odstąpił od swej drogi i zawrócił, a on jednak
nie odstępuje od swej drogi, to on umrze z własnej winy, my (jednak!) ocalimy
swoją duszę” (Ez 33,7-9)?!
Tak więc napominam i cierpię z powodu
owego kalectwa, które wdarło się w kościół, modląc się za kapłanów i tych
oddanych swemu powołaniu poprzez staranność wypełniania woli Boga, dziękując za
nich Panu, oraz za tych, a nawet szczególnie! za tych zaniedbujących swoje
powołanie do bycia duszpasterzami. Doświadczam i oceniam, ale nie osądzam, bo
osąd (moi Drodzy) wiąże się z wydaniem wyroku; ocena zaś z dbałością o
obiektywizm w rozsądnym podjęciu wyboru drogi, prowadzącej, nie! do czeluści
piekielnych, a do Królestwa Niebieskiego. Nie potępiam, nie skreślam, nie
przyjmuję nawet przekonania, iż z danej, grzeszącej obecnie osoby (świeckiej
czy duchownej) nie będzie świętego, gdyż wierzę, że nie ma dla Boga rzeczy
niemożliwych do zrobienia, i dlatego wiem!, że z najbardziej zrobaczywiałej
pestki, podlewanej łaską i błogosławieństwem Ojca Niebieskiego, może wyrosnąć
dorodna jabłoń, dająca dobre, soczyste owoce, czego doskonałym przykładem jest
chociażby Szaweł, który stał się Pawłem, i św. Augustyn, który niemało
przysporzył swej matce - św. Monice – kłopotów i zmartwień, trosk i cierpień.
I!... Nie obgaduję, bowiem cokolwiek budzi niepokój mej duszy, język
natychmiast zdradza w bezpośredniej relacji z kapłanem czy z bratem lub z
siostrą w Chrystusie. Nie potrafię jednak pogodzić się z robactwem,
wdzierającym się do Kościoła szczelinami słabości. Nie umiem obojętnie
przyglądać się niszczeniu wartości, w których dostrzegam Boga. Nie potrafię
spokojnie współuczestniczyć w poniżaniu Chrystusa, więc…
To, że odeszłam od danego kościoła,
wspólnoty czy księdza, wcale nie świadczy o tym, że jestem pyszna, krnąbrna,
zarozumiała, zbuntowana i egoistyczna czy egocentryczna, zaniedbująca obowiązek
dbania o parafię, w której przyszło mi być. Zamknęłam za sobą drzwi, ponieważ
po siedmiu latach trwania w miejscu, w którym nie czułam się potrzebna i
chciana, wyszłam z tegoż miejsca, strzepując proch z mych stóp, i poszłam tam,
gdzie znalazłam duszpasterza, w którego głosie nareszcie rozpoznałam głos mego
Pana – Jezusa Chrystusa.
Czy powinnam mimo wszystko zostać w owym
wspominanym miejscu duchowego spustoszenia, które opuściłam?...
Odpowiem na wyszczególnione zagadnienie
następującym pytaniem: A, czy ów kościół jest dobrym drzewem wydającym dobre
owoce?...
Fizycznie jestem nieobecna. Przebywam w stadzie,
którego pasterz dba o trzodę, powierzoną mu przez Boga Ojca. W owym miejscu czerpię
wodę wiary, nadziei i miłości – Wodę Życia, wzmacniając duszę i ciało Słowem Chrystusa,
Chlebem i Winem.
Fizycznie jestem nieobecna. Duchowo jednak
nieustannie wspieram miejsce, które opuściłam, zatrzaskując za sobą drzwi, modląc
się za wszystkich i wszystko, ktokolwiek jest związany i cokolwiek jest związane
z owym miejscem, by ów miejsce rozkwitło dobrym drzewem wydającym dobre owoce i
by nie było spichlerzem winogron z ciernia czy fig z ostu.
Niech Pan Bóg błogosławi i strzeże kościół
słaby, bo nękany chorobą grzechu i słabości. Niech rozpromienia nad nim Swe oblicze
i obdarza go Swą łaską. Niech Pan zwraca ku niemu Swe oblicze i napełnia go pokojem.
W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Pięknie ujęte.To nie grzech , że poszukujesz dobrego pasterza dbającego o powierzoną mu owczarnię.
OdpowiedzUsuńBo cóż znaczy tchórzliwy niewierzący pasterz,który gdy nadchodzi wilk porzuca swe owce i ucieka. Taki pasterz sam potrzebuje nawrocenia.
A Twa dusza pragnie Boga żywego,odczuwa głód Boga, Pragnie karmić swą duszę ciałem i krwią Chrystusa. Bo masz głęboką wiarę że ta mała hostia to nie zwykły komunijny opłatek lecz żywe ciało Chrystusa,które daje życie.Twa dusza bardziej dba i troszczy się o wieczność niż doczesność.
Dziękuję
Usuń