czwartek, 31 października 2019

OSTATNIE POŻEGNANIE


„Jezus przemierzał miasta i wsie, nauczając i odbywając swą podróż do Jerozolimy. Raz ktoś Go zapytał: „Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni?”. On rzekł do nich: „Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi; gdyż wielu, powiadam wam, będzie chciało wejść, a nie zdołają. Skoro Pan domu wstanie i drzwi zamknie, wówczas, stojąc na dworze, zaczniecie kołatać do drzwi i wołać: „Panie otwórz nam!”, lecz On wam odpowie: „Nie wiem skąd jesteście”. Wtedy zaczniecie mówić: „Przecież jedliśmy i piliśmy z Tobą, i na ulicach naszych nauczałeś”. Lecz On rzecze: „Powiadam wam, nie wiem, skąd jesteście. Odstąpcie ode mnie wszyscy, którzy dopuszczacie się niesprawiedliwości”. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów, gdy ujrzycie Abrahama, Izaaka i Jakuba, i wszystkich proroków w królestwie Bożym, a siebie samych precz wyrzuconych. Przyjdą ze wschodu i zachodu, z północy i południa i siądą za stołem w królestwie Bożym. Tak oto są ostatni, którzy są pierwszymi, i są pierwsi, którzy będą ostatnimi,.”.”
(Łk 13,22-30)

Wczorajszego przedpołudnia uczestniczyłam w uroczystości pogrzebowej człowieka niezwykle zasłużonego i cenionego, kombatanta, patriotę, wspominanego podczas owego ostatniego pożegnania w iście honorowy sposób. Nie znałam go osobiście. Nigdy nawet nie miałam okazji go spotkać czy chociażby zobaczyć przelotnie. Nazwisko więc w żaden sposób nie kojarzyło mi się z rysami twarzy czy kolorem oczu lub włosów. Dzięki niedzielnym nabożeństwom miałam jednak okazję poznać jego rodzinę. Spotykamy się na każdej Mszy Świętej. Na uroczystość pogrzebową poszłam jednak nie ze względu na tę wspomnianą znajomość, ale ze względu na nieodparte poczucie wdzięczności wobec zmarłego, który jako jeden z licznych odważnych żołnierzy, jako młody chłopak, który przecież miał prawo cieszyć się codziennością oraz beztroską, który miał prawo skupić się na własnych planach i marzeniach, bez wahania narażał swoje życie, by pokonać wroga, by poskromić bestię wojny i by zagwarantować ludziom pokój, bym mogła teraz żyć bezpiecznie i spokojnie, nie odczuwając na swym karku złowieszczego oddechu krwiożerczej śmierci.
Ceremonia pogrzebowa była niezwykle uroczysta.
Absolutnie nie przecedzałam i nie przesiewałam słów pochwały oraz uznania przez sito analizy czy weryfikacji w kontekście oceny żegnanego właśnie człowieka, bo niby na jakiej podstawie miałabym do tego jakiekolwiek prawo?! Naszły mnie jednak podczas nabożeństwa różne refleksje, uświadamiającej mi samej moją własną kruchość i nędzę, moją marność i wartość jeszcze niewycenioną, nieostemplowaną, niekwalifikującą mnie do grupy dobrych lub potępionych ludzi, nieuświadamiającą mi charakteru mojego życia w kwestii czasu owocnie wykorzystanego czy bezdusznie zmarnowanego…
Patrząc na trumnę pomyślałam o własnej śmierci. Uświadomiłam sobie, że przecież mogę odejść w każdej, najmniej przewidzianej i spodziewanej chwili, że mogę zostać zdmuchnięta siłą przeznaczenia niczym nic nieznaczący płomień skarłowaciałej, wytopionej świecy, że wszystko to, co mnie otacza czy co się wokół mnie dzieje może nagle zniknąć we wszechogarniającej mnie ciemności. Wyobraziłam sobie własną ceremonię pogrzebową. Pomyślałam: może i o mnie ksiądz proboszcz mógłby wykrzesać kilka dobrych słów, ale czy byłyby one choćby cieniem Bożej opinii na mój temat?
Czy Pan nasz, Stwórca i Sędzia Sprawiedliwy, ma w momencie ceremonii pogrzebowej równie piękny i nienaganny obraz osoby zmarłej, jaki mają przed swoimi oczami wszyscy ci, którzy tę osobę wspominają i żegnają ostatnim gestem skinienia głowy?...
Być może, kołacząc do wrót Nieba, usłyszę bolesne: „Odstąp ode mnie, bo naprawdę powiadam ci, nie wiem, skąd jesteś” (?!). Być może szelest pochwalnych słów, które podczas mojej ceremonii pogrzebowej ksiądz wypowie szczerze lub w przypływie kurtuazyjnego poczucia obowiązku nie mówienia o zmarłym źle, zdemaskuje prawdę o mnie samej – prawdę bolesną i trudną do przyjęcia (?!).
Uświadomiłam sobie, że zadowalająca nas frekwencja i nasza osobista aktywność w parafialnym życiu, nasze zaangażowanie w potrzeby i sprawy wspólnoty, nasza coniedzielna obecność na Mszy Świętej, nasze przykładne składanie rąk i gorliwie wypowiadana modlitwa, nasze samodzielne ukoronowanie duszy i ciała świętością (?!) nieustannie polerowaną oraz eksponowaną wszem wobec w celu zachowania autorytetu człowieka charyzmatycznego i niezwykle oddanego (?!) Panu Bogu jest… kompletnie NIC niewarte!, jeśli jest pozbawione szczerości intencji, budzących się we wrażliwości ludzkiego serca i motywujących nas do takiego, a nie innego zachowania, myśli, czynu i stosunku wobec drugiej, współtowarzyszącej nam w codziennym pielgrzymowaniu osoby, ale i wobec nas samych. Tak bowiem często mylimy miłowanie bliźniego z tolerancją wszechogarniającą wszystko, co ludzkie i nie będące nam obce a naturalne – z tolerancją bezmyślnie akceptującą i przyjmującą wszelkie działania i poglądy, czyny i zaniedbania człowieka, że aż pogardzającą tym, co w jednostce najcenniejsze, bo najbardziej upodabniające ją – jako dziecko Stwórcy – do Boga, a mianowicie człowieczeństwem. Z owej tolerancji, interpretowanej przez nas jako owoc naszych starań bycia miłosiernymi jako nasz Ojciec Niebieski jest miłosierny, wyrasta obojętność wobec zła, wobec wszystkiego, co Panu naszemu niemiłe i Jemu ubliżające. Dostrzegamy zjawiska, rzeczy, zachowania, działania i poglądy oraz nowo rodzące się obyczaje, które wymuszają na ludziach powierzchowne i pobłażliwe traktowanie Boga, a hołubienie człowieka, ale mimo to pod presją wszechobecnego przekonania o konieczności bycia miłosiernym (?!) żyjemy obok szerzącego się niczym zaraza zepsucia, usprawiedliwiając swą bierną, letnią postawę wobec innych, za których przecież tej jesteśmy odpowiedzialni, obowiązkiem zachowania i przestrzegania Przykazania Miłości, które przecież zawiera w swej treści konieczność wcielenia w codzienne obowiązki sensu Dziesięciu Przykazań, a które w naszym doczesnym funkcjonowaniu zazwyczaj z Dekalogiem niewiele ma wspólnego. W lęku przed oskarżeniem nas o fobię przed kimś lub przed czymś wpadamy w sidła źle pojmowanego Miłosierdzia. Miłość zaś rozszerzamy o całkowitą zgodność i uległość wobec tego, co człowiek czyni grzesznie, nieświadomie i bezmyślnie skazując się na potępienie, a pomniejszamy o troskę o zbawienie i życie wieczne jednostki. W konsekwencji swą biernością i tolerancją, definiowaną jako objaw naszego miłosierdzia wobec bliźniego, przyczyniamy się do rozpowszechniającego się zgubnie zła i koncentrujemy się w rzeczywistości bardziej na sobie, na własnej rodzinie, na osobistych sprawach i celach, a jeśli już w cokolwiek się angażujemy to zazwyczaj tak, by było to zauważane i doceniane. W obliczu zaś śmierci kołaczemy do drzwi domu naszego Boga, błagalnie wołając: „Panie, otwórz nam!” i z tonacją niebanalnego zaskoczenia w barwie rozgoryczonego głosu tłumacząc: „Przecież jadaliśmy i piliśmy z Tobą, i na ulicach naszych nauczałeś”…
Co, jeśli wówczas obraz kreowanej przez nas samych świętości okaże się jedynie roztrzaskanym na kawałki zwierciadła z gabinetu krzywych luster?!...
Na wspomnianej ceremonii pogrzebowej rozejrzałam się po kościele, wypełnionym niemal po brzegi i nie cieszącym się tak wspaniałą frekwencją na co dzień, a jedynie od święta. Poczułam w sercu delikatne rozrzewnienie. Wspomniałam wówczas świętej pamięci ludzi, należących do naszej wspólnoty parafialnej i zasłużonych, bo aktywnych, ale i działających w cichości i pokorze, a w momencie uroczystości pogrzebowych niezauważonych przez większość i żegnanych jedynie przez mizerną garstkę. Wspomniałam również tych zawsze obecnych i wiernie kojarzonych z danym miejscem w konkretnej ławce kościelnej, a dziś odizolowanych przez starość lub chorobę i skazanych na samotność przez współbraci z parafialnej wspólnoty…
Okazujemy „miłość” i „miłosierdzie” ludzkim myślom, uczynkom, zaniedbaniom, grzechom, a w sidłach tolerancji nie dostrzegamy człowieka. Koncentrujemy się na działaniu i poglądach, na statucie społecznym i talentach czy predyspozycjach – a więc na powierzchowności, ale nie na jednostce. To tak, jakbyśmy czerpali korzyści i przyjemności z posiadania światła w pokoju, w którym lubimy spędzać czas, ale w ogóle nie zwracali uwagi na żarówkę, jako źródło wykorzystywanej przez nas oraz cenionej jasności, i na jej budowę, jako przyczyny zimnego lub ciepłego odcienia tegoż właśnie światła.
Żyjemy modnie i aktywnie, bo zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami, wydającymi się łagodnie, a nawet pobłażliwie traktować Sprawiedliwość Bożą poprzez wyolbrzymianie bezwarunkowości i nieograniczoności Bożego Miłosierdzia, poprzez degradowanie Chrystusa z tronu Króla na stanowisko kompana równego człowiekowi w każdym względzie.
Co usłyszymy, kołacząc do drzwi Nieba?... Jakimi słowami przywita nas Pan stojący w progu drzwi Swego domu?...
Co ja usłyszę i jak zostanę powitana?...
Nie wiem.
Mam jedynie świadomość tego, że moja ceremonia pogrzebowa, charakter nabożeństwa i treść wypowiadanych słów czy jakość zorganizowanego mi ostatniego pożegnania niekoniecznie musi być odzwierciedleniem Bożej oceny mojej osoby i mojego doczesnego życia.
Na pewno warto się nad sobą zastanowić, zatrzymując się w refleksji wyobrażenia sobie własnej śmierci – niespodziewanego końca, wspominając tych, którzy już odeszli.
Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie…
Niech odpoczywa w pokoju wiecznym…



poniedziałek, 28 października 2019

FARYZEUSZ LUB CELNIK


„W tym czasie Jezus wyszedł na górę, aby się modlić, i całą noc spędził na modlitwie do Boga. Z nastaniem dnia przywołał swoich uczniów i wybrał spośród nich dwunastu, których też nazwał apostołami: Szymona, któremu nadał imię Piotr, i brata jego Andrzeja, Jakuba, Jana, Filipa, Bartłomieja, Mateusza, Tomasza, Jakuba, syna Alfeusza, Szymona z przydomkiem Gorliwy, Judę, syna Jakuba, i Judasza Iskaliotę, który stał się zdrajcą.
Zszedł z nimi na dół i zatrzymał się na równinie; był tam liczny tłum Jego uczniów i wielkie mnóstwo ludu z całej Judei i z Jeruzalem oraz z nadmorskich okolic Tyru i Synodu; przyszli oni, aby Go słuchać i znaleźć uzdrowienie ze swoich chorób. Także i ci, których dręczyły duchy nieczyste, doznawali uzdrowienia. A cały tłum starał się Go dotknąć, ponieważ moc wychodziła od Niego i uzdrawiała wszystkich.”
(Łk 6,12-19)

Świat zamieszkują ludzie cierpiący, zmagający się z chorobami ciała lub ducha, walczący z dolegliwościami przygnębienia, wynikającego z utraty sensu doczesnego życia i radości przemijającej nieuchronnie codzienności. Nie każdy zdaje sobie sprawę z przyczyny osobistej tragedii. Nie każdy jest świadomy źródła odczuwanych dolegliwości ducha czy ciała. Wszyscy jednak ci, którzy usłyszeli o Jezusie Chrystusie „starają się Go dotknąć, ponieważ moc wychodzi od Niego i uzdrawia wszystkich” (Łk 6,19), więc tłumnie podążają za Mesjaszem – swym Zbawicielem, aby słuchać Jego nauk i aby odnaleźć ukojenie oraz pocieszenie. Wszyscy lgną do Syna Człowieczego. Pragną Jego rzeczywistej, bo namacalnej zmysłowo obecności w swoim codziennym życiu, by owe codzienne, zwykłe życie przeobraziło się w niebanalny, wyjątkowy, charyzmatyczny stan przeżywania i naśladowania Jezusa, ale niestety bardzo często naśladowania Chrystusa w zdolnościach czynienia cudów lub w miłosiernej tolerancji wszystkiego, co ludzkie i człowiekowi nieobce. Spora część owych podążających za Słowem Przedwiecznym tłumów zatraca świadomość tego, że to właśnie Syn Boży wybiera Swoich dwunastu uczniów spośród przywołanych i to On nazywa ich apostołami, że to właśnie Syn Boży nadaje powołanym przez Siebie do konkretnej posługi charyzmaty i imię, będące wizytówką owego powołania jednostki oraz odzwierciedleniem jej roli we wspólnocie, tak jak Szymona wybrał na kamień węgielny Kościoła, zmieniając mu imię na Piotr, co oznacza „niezłomny jak skała”, chociaż dla nas ludzi ów wybór może wydawać się niezrozumiały, biorąc pod uwagę fakt, iż znacznie większą sympatię wzbudza swą wierności, oddaniem, pokorą i dziecięcym zaufaniem Jan, który to w przeciwieństwie do porywczego, impulsywnego Piotra nigdy nie zdradził swego Nauczyciela i trwał przy Nim niezłomnie aż do momentu „dokonania się”. W świetle jednak podjętej przez Jezusa decyzji winniśmy skłaniać się do zachowania powściągliwości w samoocenie często pozbawionej krytycyzmu. Nierzadko bowiem zdarza nam się prosić Boga o charyzmaty i wyróżnienie, o powołanie do bycia apostołem, czekającym na chrzest w Duchu Świętym, przypieczętowany nowym imieniem, modlitwą słów faryzeusza, dziękującego Panu za to, że „nie jest jak inni ludzie: zdziercy, niesprawiedliwi, cudzołożnicy, albo jak ten celnik (ze wspólnoty, współuczestniczący w nabożeństwie w sąsiedniej ławce świątyni), za to, że zachowuje post dwa razy w tygodniu, daje dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywa” (Łk 18,11). Nierzadko pogrążamy się w samodzielnym wycenianiu naszej wartości, wyprzedzając w tym Boga lub niekiedy w ogóle zastępując Go we wspomnianej czynności. Chlubnie i dumnie rozglądamy się wokół, porównując nasze zasługi dla Kościoła i wspólnoty z zaangażowaniem w życie parafii innych, których znamy (?!), porównując nasz rozwój (?!) duchowy, udokumentowany seminariami, rekolekcjami, warsztatami itp. z osobistą inwestycją w samodoskonalenie tych, których nieustannie sprawdzamy i egzaminujemy, a w konsekwencji degradujemy i okradamy z wiarygodności, uzurpując sobie prawo do nauczania i pouczania na podstawie ilości zaliczonych wydarzeń edukacyjnych, a nie na podstawie mocy działania w nas Ducha Świętego. Bardzo często zapominamy, iż to, cokolwiek robimy dla Ojca Niebieskiego oraz Jego dzieci, powinno być widoczne i znane jedynie Panu naszemu i Bogu. Zaniedbujemy skromność i pokorę. Cokolwiek bowiem robimy, pragniemy, by było to widoczne przez wszystkich we wspólnocie, by było to doceniane i chwalone, podawane za przykład i wzór godny naśladowania. Zapominamy również, że nie dzięki zachwycającej frekwencji na wszelkiego rodzaju sympozjach, seminariach, rekolekcjach czy warsztatach i dniach skupienia – na wszelkich organizowanych możliwościach studiowania Słowa Bożego stajemy się doskonalsi, bo bliżsi świętości, a dzięki naszej osobistej otwartości na działanie Ducha Świętego, wynikającej właśnie z pokory, posłuszeństwa, zaufania i oddania się Ojcu Wszechmogącemu, który niejednokrotnie udowodnił, „zakrywając (różne) rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiając je prostaczkom” (Mt 11,25), iż czystość i szlachetność serca jest dla Niego wyznacznikiem naszej wartości jako dzieci i sług godnych powierzenia im zaszczytnych zadań do wykonania. Bardzo często nie bierzemy nawet pod uwagę możliwości i podejrzenia, iż ten, stojący w milczeniu obok nas, nie wyróżniający się żadnymi sukcesami i osiągnięciami czy talentami, jest kimś milszym Bogu. Nie uwzględniamy nawet tego, że może to być ktoś, kto gorliwie modli się w ukryciu za nas samych, za naszą wspólnotę i Kościół, kto z radością serca oddaje w naszej intencji osobiste niepowodzenia, porażki, cierpienia i smutki, kto w cichości i pokorze wnosi w codzienne życie parafii znacznie więcej niż my sami jesteśmy w stanie wprowadzić lub wyprosić.
Jakaż w nas pycha, której słowami dziękczynnej modlitwy faryzeusza nieświadomie się dopuszczamy?!
Iluż z nas „stoi z daleka i nie śmie nawet oczu wznieść ku niebu, bijąc się w piersi i mówiąc: Boże miej litość nade mną grzesznikiem!” (Łk 18,13)?!... Iluż?...
Bardzo często się zastanawiam nad tym, kim jestem?! – faryzeuszem czy celnikiem?... W każdej stosownej chwili, bez względu na porę dnia czy nocy, kiedy tylko mam sposobność zanurzyć się w głębinie szlachetnej ciszy, szukam odpowiedzi na wyszczególnione zagadnienie, podsumowując swoje myśli, mowę, uczynki i zaniedbania. Rozmawiam z Bogiem. Zastanawiam się, czy udało mi się Go ucieszyć, czy raczej rozczarować i zranić?... Zastanawiam się nad tym, w jaki sposób w danej sytuacji czy relacji zachowałby się Jezus, by móc uchwycić wolę Ojca Niebieskiego i by zgodnie z wolą Boga żyć. Nierzadko doszukuję się w sobie win, grzechów, niedoskonałości, a im więcej w sobie okropności znajduję, tym większą w sercu czuję wdzięczność za Miłość, którą mnie Pan obdarza, i tym większy podziw wobec Jego Miłosierdzia. Wówczas też coraz silniej i mocniej zakorzeniam się w przekonaniu oraz świadomości własnej nędzy, a także potrzeby bycia w Bogu, z Bogiem i przy Bogu, czerpania ze swego Stwórcy wszystkiego, dzięki czemu mogę być człowiekiem, zachowującym swą godność i powołanym do świętości.
Nie uważam się za kogoś wyjątkowego, bo mądrego i wybranego z dwunastu śladem Szymona, któremu Jezus nadał imię Piotr. Nie porównuję się do innych, bo mam świadomość, iż nie znam intencji ich serc, i w związku z tym nie mogę mieć żadnego nawet wyobrażenia, czy właśnie serce kogoś konkretnego, znajdującego się obok we wspólnocie, nie podoba się Ojcu Niebieskiemu bardziej od mojego, nierzadko mnie samą zdradzającego. Nie pragnę charyzmatów i widowiskowych zdolności. Oddaję się Panu Bogu. Niech ze mną czyni, cokolwiek Mu się podoba. On bowiem doskonale wie, co potrafię i w czym mogłabym być dobrym drzewem, wydającym dobre owoce (Mt 7,17). Nie odczuwam potrzeby lamentacyjnego upraszania i wypraszania rzeczy, upragnionych przez człowieka. Pragnę bowiem spełnienia woli mego Ojca. Wiem wszak, że Bóg mnie kocha i chce dla mnie wszystkiego, co najlepsze, więc jakże mogłabym wybierać i przebierać, negocjować i wyłudzać, upierając się przy własnych upodobaniach, nieprzewidujących zagrożeń i nieprzekraczających granic teraźniejszości?
Wierzę, że każdy z nas jest potrzebny i nikt nie jest zbędny. Im bardziej się różnimy, im większy tworzymy kontrast, tym mocniej się uzupełniamy i tym piękniej komponujemy w mozaikę różnorodności, będąc sobie wzajemnie potrzebnymi i pomocnymi. Owa różnorodność i kontrastowość naszych osobowości (w moim odczuciu) stanowi wspaniały zaczyn ciekawości, skłaniającej nas do coraz to większego i bardziej ambitnego poszukiwania Boga w codziennym życiu, coraz to bardziej zachłannego poznawania Pisma Świętego, coraz to intensywniejszego poszukiwania Jezusa w drugim człowieku. Owa różnorodność i kontrastowość jest przyczyną naszej nauki oraz skutkiem naszej świętości, jeśli oczywiście nie skupimy się na samouwielbieniu i wyłuskiwaniu zalet, które w oczach Ojca Niebieskiego mogą być odwrotnością naszej interpretacji, a tym samym na pielęgnowaniu w nas pychy, podlewanej dziękczynną modlitwą zachwyconego sobą faryzeusza.
Uważam i wiem, że w każdym z nas jest Jezus, że każdy w sobie ma cząstkę Chrystusa, dlatego staram się patrzeć na bliźniego jak na cechę swego Stwórcy – poznając daną osobę, poznaję jedną z wielu zalet swego Pana, gdyż ze względu na Istotę Ojca Niebieskiego, która jest nieodgadniona i majestatycznie odległa ludzkim zmysłom oraz wyobrażeniom, nie sposób sportretować Dobra, jakim jest Bóg, w jednym człowieku.
Nie potrafię zaakceptować grzechów, zachowań, poglądów, wyborów czy nurtów bałwochwalczo sprzeniewierzających się Nauce, zapełniającej strony Pisma Świętego. Nie umiem tolerancyjnie przyjąć tego, co podoba się człowiekowi, a godzi w Boga. Nie potrafię przyjąć zrobaczywienia współczesnego świata. Nie umiem pogodzić się z humanizacją zwierząt a obdzieraniem człowieka z człowieczeństwa. Nie wyrażam zgody na liberalizm i hedonizm. Nie umiem pogodzić się z tym, że szacunek człowieka i przykazanie miłości są odczytywane przede wszystkim w kontekście uprawomocnienia przywilejów i są nadużywane do wszechobecnej akceptacji ludzkich zachowań, wyborów, decyzji, działań, upodobań zmierzających do zaspokojenia egoistycznych potrzeb, raczej wykluczających wolę Ojca. Wyrażam stanowczy sprzeciw wobec wykorzystywania zapisu Pisma Świętego w celu wywyższania człowieka, jako podmiotu uwielbienia, które w rzeczywistości należy się Bogu. Nie potrafię spokojnie i biernie żyć obok świata, oddającego cześć cielcowi ze złota. Nie umiej jednak w sobie odnaleźć pogardy czy gniewu wobec człowieka. Szanuję bliźniego jako Boże stworzenie, jako Boże dziecko, którym przecież jestem sama i które, podobnie jak ja, ma tę wrodzoną skłonność do uległości wobec pokus i do grzechu, dlatego też nie tyle za bliźnim, co za Chrystusem podążam, aby „Go słuchać i aby znaleźć uzdrowienie ze swych chorób, gdyż tylko z Jezusa wychodzi moc, uzdrawiająca wszystkich” (Łk 6,19) – podążam za Chrystusem, nie zapominając o modlitwie w intencji każdego i każdej tłumnie gromadzących się wokół mnie, i szukających Boga, i „starających się Go dotknąć” (Łk 6,19).
Czy jestem faryzeuszem, czy celnikiem?...
Odpowiedź na to zagadnienie zna Bóg, tylko Bóg. Ja muszę owej odpowiedzi szukać całe swoje życie, starając się dotrzeć do świętości nieustannym, rzetelnym rachunkiem sumienia, sakramentem pokuty oraz systematyczną, skrupulatną, konsekwentną i odpowiedzialną pracą nad samą sobą z zachowaniem pokory oraz cierpliwości, wiary, nadziei i miłości.



piątek, 11 października 2019

BÓG A CEZAR


„Wtedy faryzeusze odeszli i naradzali się, jak by Go pochwycić w mowie. Posłali więc do Niego swych uczniów razem ze zwolennikami Heroda, aby Mu powiedzieli: „Nauczycielu, wiemy, że jesteś prawdomówny i drogi Bożej w prawdzie nauczasz. Na nikim Ci też nie zależy, bo nie oglądasz się na osobę ludzką. Powiedz nam więc, jak Ci się zdaje? Czy wolno płacić podatek cezarowi, czy nie?”. Jezus przejrzał ich przewrotność i rzekł: „Czemu wystawiacie Mnie na próbę, obłudnicy? Pokażcie Mi monetę podatkową!”. Przynieśli Mu denara. On ich zapytał: „Czyj jest ten obraz i napis?”. Opowiedzieli: „Cezara.”. Wówczas rzekł do nich: „Oddajcie więc cezarowi to, co należy do cezara, a Bogu to, co należy do Boga.”.Gdy to usłyszeli, zmieszali się i zostawiwszy Go, odeszli.”
(Mt 20,15-22)

Przytoczone wyżej Słowo Boże z Ewangelii według św. Mateusza jest dla mnie busolą, wskazującą odpowiedni kierunek codziennego życia, którego szlakiem powinnam zmierzać, by móc obowiązkami, postępowaniem, wyborami i decyzjami oraz zamierzeniami i marzeniami, pracą i powołaniem rozwijać się duchowo, uświęcać i być radością oraz dumą Ojca Niebieskiego. Przytoczona wypowiedź Jezusa jest formą pomocnej dłoni, prowadzącej człowieka do Królestwa Niebieskiego. Owe Słowo Boże jest nauką, wyjaśniającą, w jaki sposób należy żyć, by w Miłości dostąpić stanu szczęścia i bezpieczeństwa, by zostać zbawionym, bo przecież we wspomnianym celu uzyskania łaski zmartwychwstania trzeba nie tylko wierzyć, ale i żyć w Chrystusie (J 11,25-26).
Bardzo często spotykam ludzi nękanych zagadnieniem, dotyczącym chrześcijańskiego obowiązku wypełniania woli Bożej – obowiązku płynącego z miłości człowieka do Ojca Niebieskiego, a nie z paraliżującego strachu przed potępieniem i surowością Stwórcy, ze strachu zmuszającego konkretną osobę do niewolniczego podporządkowania się Panu jako Sędziemu Miłosiernemu, ale i wymagającemu, bo Sprawiedliwemu! przede wszystkim („Miłosierdzie moje nie chce tego, ale sprawiedliwość każe” – „Dzienniczek” św. Faustyna Kowalska). W owych spotkaniach nierzadko pojawia się, prowokowane szczerą rozmową, buntownicze pytanie, zdradzające nie tylko drobne rozgoryczenie, lecz także płochliwą niezgodę na wyżej przedstawiony stan rzeczy – „A, co z moją wolą?!”… Wielu (zwłaszcza młodych) ludzi w owych zależnych relacjach człowieka od Boga zdaje się tracić własną tożsamość, niezależność, wolność. Wielu czuje się zagubionych i porzuconych, bo w panicznym lęku szukających złotej metody na szlachetne, szczęśliwe życie doczesne, zwycięsko prowadzące nas do Królestwa Niebieskiego poprzez uczciwe i godne wypełnianie codziennych obowiązków, jak również poprzez uświęcanie duszy i ciała, bo wypełnianie Bożej woli i przestrzeganie zasad Kodeksu Moralnego jakim jest DEKALOG.
Zatem! – człowiek musi znaleźć środek ciężkości, który pomoże mu zachować harmonijną, niemal nienaganną równowagę na krawędzi, dzielącej dwa sąsiadujące ze sobą i jakby bliźniaczo zrośnięte światy, a mianowicie na krawędzi życia doczesnego z życiem wiecznym, by nie naraził się na skrajności, które (w moim odczuciu) nie są miłe Ojcu Niebieskiemu. Nie można bowiem całkowicie skupić się na sprawach i obowiązkach przyziemnych, zaniedbując Pana Boga i spychając Stwórcę Wszechmogącego do kategorii roli drugoplanowej. Nie można jednakowo skoncentrować się jedynie na modlitwie i uwielbianiu Ojca Niebieskiego kosztem powołania, które należy realizować i wypełniać w życiu doczesnym. Człowiek musi zachować wewnętrzną harmonię i równowagę. Musi wielbić i adorować swego Pana nie tylko modlitwą, ale i starannym, sumiennym oraz uczciwym i rzetelnym wypełnianiem przyziemnych obowiązków, by „oddać cezarowi to, co należy do cezara” (Mt 22,23) – wypełnianiem tychże obowiązków doczesnych zgodnie z wolą Ojca Niebieskiego, aby „oddać Bogu to, co należy do Boga” (Mt 22,23). Człowiek musi zatem starać się pogodzić owe dwa, wyżej wymienione zobowiązania, by móc nazwać się uczniem Jezusa i by móc zostać zbawionym dzięki wierze w Chrystusa i dzięki życiu w Nim poprzez przestrzeganie oraz wcielanie Nauki Słowa Przedwiecznego w rzeczywistość, a jednakowo w relacje międzyludzkie. Uważam bowiem, że jesteśmy odpowiedzialni za to, co dzieje się wokół nas, co się kształtuje i co tworzy, co rozwija i zakorzenia w formie tradycji, kultury, obyczajów i zwyczajów stanowiących treść relacji międzyludzkich, a jednocześnie jesteśmy odpowiedzialni przed Bogiem i tym samym zobowiązani do rozliczenia się z naszej codziennej pracy, zainwestowanej w kreowanie współczesnego świata. Człowiek nie może być obojętny wobec zachowań, propozycji, decyzji, procesów, działań – wobec wszystkiego, co niszczy dzieło Stwórcy i deformuje pożerającym go robactwem zła. Człowiek – moim skromnym zdaniem – ma obowiązek dbać o świat i społeczeństwo, gdyż w ten właśnie sposób ma możliwość okazania swemu Panu szacunku, uwielbienia i wdzięczności. Koncentrowanie się tylko na tym, co do Boga należy, poprzez zachowanie zatwardziałości w obojętności wobec wydarzeń i faktów, jak i w zaniedbywaniu codziennych obowiązków, staje się w rzeczywistości skrajnością. Chrystus wyraźnie zachęca człowieka do utrzymania harmonijnej równowagi pomiędzy tym, co doczesne, a tym, co wieczne i istotne, bo będące Prawdą. Musimy zatem „oddać cezarowi to, co należy do cezara, a Bogu oddać to, co należy do Boga”. Musimy modlić się, wielbić swego Ojca Niebieskiego, ewangelizować, ale jednocześnie musimy dbać o świat współczesny i społeczeństwo, tradycję i kulturę, obyczaje i zwyczaje, relacje międzyludzkie, by całe nasze otoczenie i środowisko były wypełnieniem woli Boga i urzeczywistnieniem codziennej modlitwy:
„święć się Imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w Niebie, tak i na ziemi”.
Pan nas nie zniewala. W Ojcowskiej Miłości i Mądrości pragnie naszego szczęścia, dlatego od nas wymaga, dlatego prosi, byśmy byli Mu posłuszni. Bóg nie odbiera człowiekowi wolnej woli. Ojciec nasz Wszechmogący zachęca nas jedynie do zachowania ostrożność wobec złego, do wypełniania Jego przykazań, bo tylko w ten sposób może nas chronić, bo tylko w ten sposób może nas ocalić i zachować od ognia piekielnego, bo tylko w ten sposób może wszystkie dusze poprowadzić do Nieba i pomagać szczególnie tym, którzy najbardziej potrzebują Jego Miłosierdzia. Jednak, by mógł o nas zadbać, jak Ojciec Miłujący o ukochane dzieci, potrzebuje naszej zgody na współpracę. Od człowieka zależy sukces Bożego planu, a jednakowoż ludzkie szczęście. Od woli człowieka zależy jego przyszłość.
Z Bogiem łączą nas bowiem relacje ukształtowane na fundamencie czystej Rodzicielskiej Miłości. Uczniowie Jezusa są dziećmi Ojca Niebieskiego. Winniśmy więc mieć nie tylko wiarę, ale i świadomość oraz przekonanie, że żaden rodzic, szczerze kochający swe pociechy, nie skrzywdzi własnego potomstwa, a będzie nawet kosztem siebie samego dbał o wszelkie dobro, by zapewnić umiłowanym córkom oraz synom bezpieczeństwo i szczęście. W obliczu owego zaangażowania żadne dziecko nie będzie nigdy podejrzewało w postępowaniu rodzica podstępu. Z całkowitą ufnością i miłością odda się wpływom Ojca, by Ten mógł zapewnić mu wszelkie łaski niezbędne do bycia człowiekiem prawdziwie szczęśliwym, bo zbawionym i cieszącym się życiem wiecznym w Królestwie Niebieskim.
Co zatem z twoją wolą?...
To wybór, którego możesz dokonać. Prawa do tegoż wyboru Bóg cię nie pozbawił. Ucz się więc i pracuj, rozwijaj swoje talenty i zamiłowania, wypełniaj pracowicie i starannie codzienne obowiązki, a tym samym „oddawaj cezarowi to, co do cezara należy”, żyj po prostu pełnią życia, ale zgodnie ze swym sumieniem, byś mógł po każdym dniu spać spokojnie, „oddając Bogu to, co do Boga należy”.



sobota, 5 października 2019

DOBRZY LUDZIE


„Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie na siebie moje jarzmo i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokornego serca, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem słodkie jest Moje jarzmo, a Moje brzemię lekkie.”
(Mt 11,28-30)

Szósta rano…
Wybrałam się na spacer z psem do parku, w którym królowała dominująca jeszcze noc delikatnie rozpraszana mglistymi strumieniami przydrożnych latarni a ptaki rozkosznie śpiewały poranną modlitwę błagalną, anonsując powoli i opornie zapowiadający się dzień. Przechodząc wzdłuż rzeczki sąsiadującymi z nią alejkami przypomniałam sobie słowa z filmu Perry’ego Langa pod tytułem „Wywiad z Bogiem”: „Złe rzeczy zdarzają się czasami dobrym ludziom”… Zaraz na brzmienie przytoczonej w myślach wypowiedzi, która pojawiła się zupełnie nieoczekiwanie – jakby w formie zaczepki prowokującej człowieka do zaangażowania się w głębokie przemyślenia i w ożywioną polemikę, poczułam lekki sprzeciw wobec wyżej przedstawionego stwierdzenia. Nie potrafiłam zgodzić się z kolejnością i faktem zasugerowanego splotu złych rzeczy jako treści codziennego życia dobrych ludzi – treści czasami się ujawniającej w bolesny i nierzadko niezrozumiały sposób, urzeczywistniającej się i wprowadzającej w normalny rytm egzystencjalny zamieszanie, chaos, cierpienie, poczucie bezsilności a niekiedy beznadziei, potwornej, nieznośnej samotności i wszystkiego, co w ogóle nie jest pożądanym wydarzeniem i doświadczeniem. Owe złe rzeczy – moim zdaniem – nie zdarzają się czasami dobrym ludziom. One się po prostu dzieją, pojawiają, wyłaniają i urzeczywistniają w bolesnych przyczynach oraz (wydawałoby się) niesprawiedliwych zalążkach różnorodnych okoliczności, sytuacji czy relacji. Owe złe rzeczy są niczym skrzynia z narzędziami, które rzeźbią, kształtują, nadają formę osobowości, szlifują i polerują karaty zalet lub uwypuklają i obnażają brzydotę wad. Efekt wspomnianego warsztatu bolesnych doświadczeń zleży od stosunku człowieka do Boga, od jego „cichości i pokory serca” – wrażliwości, od jego wiary, miłości, nadziei i zaufania. Nie ma bowiem ludzi dwóch kategorii. Ludzie nie rodzą się dobrzy czy źli – oni się tacy stają w wyniku dzieciństwa, młodości, dojrzałości, codziennego życia i doświadczeń, jakie los tłoczy kroplami wina z relacji międzyludzkich przelewając słodycz lub zgorzkniałość charakteru w baniaki osobowości. Bardzo dużo zależy – nie tylko od wrodzonych cech i predyspozycji, ale od stosunku będącego więzią człowieka z Bogiem.
Ludzie są specyficzni. Potrafimy być dumni, nieprzystępni, zarozumiali i dominujący. W laurach sukcesów i powodzenia wydajemy się nie potrzebować Boga. Szczęście, jako gwarant wygody i luksusu doczesnego życia, budzi w nas samozwańcze zapędy do samouwielbienia. W świetle sukcesów i podniebnych wzlotów sami siebie potrafimy okrzyknąć bogiem i panem własnego życia, własnego losu, o czym Stwórca doskonale wie. Zatem – śmiem twierdzić – z tytułu owej znajomości ludzkiej natury Ojciec Niebieski dopuszcza złe rzeczy w codziennych doświadczeniach człowieka, by wydobyć w nim to, co najlepsze i najpiękniejsze, a tym samym by ocalić go od potępienia i cierpienia wiekuistego, by „zachować od ognia piekielnego i zaprowadzić do Nieba”. Owe złe rzeczy kruszą w nas pychę, uczą pokory, uświadamiają nam naszą słabość i ułomność, naszą kruchość i niemoc, naszą marność i bezsilność. Odkrywają w nas Boże dzieci. Przybliżają nas do Ojca Niebieskiego, w którego ramionach znajdujemy pokrzepienie i pocieszenie, miłość, nadzieję i bezpieczeństwo, poczucie własnej wartości i życie wieczne. Owe złe rzeczy otwierają nas na drugiego człowieka, budząc wobec bliźniego większą wyrozumiałość i cierpliwość, wrażliwość i delikatność. Owe złe rzeczy potrafią w człowieku zasiać dobro, wydobyć dobro, uświęcić dobro. Owoce ludzkiego dobra zależą od charakteru relacji nas samych z Bogiem.
Niektórzy oczywiście mogą się nie zgodzić z moimi osobistymi przemyśleniami. Często bowiem spotykam ludzi sukcesu, mówiących otwarcie o sobie: „jestem dobrym człowiekiem” – ludzi oddanych Panu Bogu, posługujących i obdarzonych charyzmatami, zaangażowanych w różnorodne akcje charytatywne, ale…
Czy prawdziwie dobry człowiek powie o sobie w ten właśnie sposób, czy tak się przedstawi innym?!
Dobro – w moim odczuciu – to proces uświęcania duszy poprzez życie zgodne z wolą Boga, poprzez nieustanną pracę nad sobą, poprzez ciche i pokorne przyjmowanie na siebie jarzma, poprzez szukanie pokrzepienia i ukojenia w ramionach Chrystusa, poprzez staranne i konsekwentne naśladowanie Jezusa.
Najlepszym egzaminem kiełkującego czy kwitnącego, dojrzewającego czy owocującego w nas dobra są właśnie złe rzeczy – sytuacje ekstremalne, pełne zagrożenia, dyskomfortu, kryzysu, cierpienia i bólu, głodu i bezdomności, odrzucenia i samotności, biedy i nędzy, niespełnionych marzeń, obumarłych zamiarów i niepowodzeń oraz porażek,… sytuacje, które nierzadko niejednego zniżają do poziomu (nawet!) zezwierzęcenia. Owe złe rzeczy pozwalają nam samym poznać siebie, zobaczyć w jaki sposób jesteśmy się w stanie zachować, co wymaga w nas zmiany na lepsze, większej pracy. Nie zawsze bowiem to, co w ludzkich oczach jest zaszczytne i szlachetna, w oczach Boga rośnie do podobnej rangi realnej wartości. Nie zawsze to, co nam wydaje się dobre, w taki sam sposób odczytywane jest przez Ojca Niebieskiego.
Co zatem powinniśmy robić? Jak winniśmy żyć, by się uświęcić, i jak postępować, by stać się dobrym człowiekiem?
Musimy zaufać Bogu, oddać Mu się bez reszty i zawierzyć bez wahania. Musimy być częścią Ojca Wszechmogącego. Musimy również pogodzić się z tym, że złe rzeczy są po prostu wpisane w ludzką rzeczywistość, że mogą lub będą się dziać, doświadczając nas w bólu i w cierpieniach, w porażkach i w rozgoryczeniach. Musimy również zachować wiarę i świadomość, iż tylko w Bogu i z Bogiem z owych złych rzeczy jesteśmy w stanie wybrnąć czy wyjść z podniesionym czołem, stając się silniejsi, lepsi, wrażliwsi, bogatsi i prawdziwie dobrzy. Nie wolno nam tracić nadziei. Nie wolno nam pogrążać się w osobistym bólu, w unieszczęśliwiającej nas samotności pozbawionej relacji z Bogiem, gdyż wówczas narażamy się na wyniszczenie, na zgorzknienie, na stanie się człowiekiem złym, zawziętym i nieufnym, pretensjonalnym i złowrogo nastawionym do ludzi oraz świata, dławiącym się własnym żalem, rozdrapującym poranienia i tonącym w otchłani duchowego potępienia. Musimy wierzyć, wiedzieć i pamiętać, że nigdy nie jesteśmy sami – zwłaszcza! w cierpieniu, że zawsze i wszędzie możemy zwrócić się o pokrzepienie i ukojenie do Chrystusa, bo Jego ramiona czekają z utęsknieniem na wszystkich utrudzonych i obciążonych.
Złe rzeczy nie trafiają się czasami dobrym ludziom. Złe rzeczy rodzą dobrych ludzi dzięki Bożej Opatrzności i Miłości oraz dzięki człowiekowi, potrafiącemu ową Opatrzność i Miłość przyjąć zachłannym, szczerym sercem.



piątek, 4 października 2019

ŻYCIE I ZBAWIENIE


Nawet nie wiem, jak i od czego zacząć… Jeszcze kilka tygodni temu pisanie nie sprawiało mi wielkich trudności, a dziś czuję wyjałowienie. Patrzę w okno wypełnione szarością mozolnie budzącego się do życia dnia i zastanawiam się nad formą tego, czym chciałabym się podzielić z gronem osób, czytających publikowane przeze mnie artykułu; zastanawiam się, czy warto i czy powinnam uzewnętrzniać osobiste doznania oraz doświadczenia?...; zastanawiam się i tonę w bezdennej głębinie refleksji, jakby słowa rodziły się we mnie, dojrzewały niczym soczyste, słodkie owoce, a następnie pękały i namaszczały swym sensem spostrzeżeń oraz przemyśleń, i… jakby we mnie umierały nie mogąc, a nawet nie chcąc wydostać się na zewnątrz… Tyle się we mnie dzieje, tyle wrze i zapisuje na stałe jakby ryte ostrzem codzienności na kamiennych tablicach duszy, tyle chciałabym przekazać innym i dzielić okruchy chleba potrzebującym, bo odczuwającym głód, a… chyba nie potrafię. Serce rozpala owe pragnienie i radość, ale umiejętności zastygają niczym w skupieniu, wprowadzając mnie automatycznie w samotność, której obecność jest mi niebywale bliska i niezwykle przyjazna, w zadumę, w ciszę i błogość, a w konsekwencji w nieustającą, niekończącą się rozmowę z Panem Bogiem – tak to ostatnio wygląda.
Wczesnym rankiem, kiedy jeszcze ciemność zalewa ulice i połyka świat pogrążony w głębokim śnie, wychodzę z psem na spacer. Pustą drogą, poprzecinaną bladymi strumieniami świateł włączonych latarni, schodzę do parku, sąsiadującego z osiedlem, na którym mieszkam. Chłodne, a niekiedy lekko mroźne, jesienne powietrze przeszywa mnie niemal na wskroś. Nierzadko deszcz drobniutkimi lub obfitymi kroplami gładzi rysy mojej twarzy. Wokół spokojnie i bezpiecznie oddycha cisza… Wolniutkim krokiem przemierzam alejki, delektując się każdą sekundą, każdą minutą, dosłownie wszystkim, cokolwiek mnie otacza. Idę wzdłuż rzeczki, w której dryfują śpiące wodne kurki i kaczki, chowające łepki w puchu wachlarzowo zwiniętych skrzydeł, w której niekiedy spotykam żerującą cierpliwie czaplę. Patrzę na drzewa w wielobarwnych pióropuszach delikatnie szeleszczących liści. Słyszę głosy budzących się ptaków, pochowanych w konarach kłębiących się rozłożystymi czuprynami gałęzi na tle nocą napuszonego nieba… i rozmawiam z Bogiem… o wszystkich i wszystkim… Wspomniana rozmowa z Ojcem Wszechmogącym zdaje się pojawiać jakby spontanicznie (?!), jakby w przypływie wyprzedzającym moją świadomość, wolę, chęci czy potrzeby. Owa dyskusja się po prostu dzieje, dlatego mogłabym porównać rozgrywający się dialog pomiędzy Stwórcą a mną do ogromnej toni wody, w którą po prostu jestem wprowadzana i w którą wchodzę pokornie, z ufnością i przyjemnością oraz w którą się zanurzam z wielkim oddaniem całym ciałem i duszą… Przedziwnie cudowne i przyjemne uczucie, po prostu nie do opisania… Muszę również przyznać, iż w owej prowadzonej przeze mnie rozmowie z każdym słowem i z każdą treścią widzę siebie samą coraz wyraźniej, i – zapewniam – nie jest to zachwycający obraz lustrzanego odbicia; poznaję siebie coraz bardziej i coraz mocniej odczuwam w sobie gotowość do spotkania z Bogiem, ale i świadomość, iż nie jestem godna tegoż spotkania… Widzę swoją marność, nędzę, niewyobrażalną karłowatość brzydoty, będącej robactwem moich grzechów i słabości, moich skłonności do popełniania (nierzadko) tych samych wciąż błędów, mojej uległości wobec pokus doczesnego świata, mojej niewoli zabliźnionych lub gojących się poranień, a wraz z tym wszystkim widzę w sobie dojrzewającą i coraz piękniejszą miłość oraz wdzięczność wobec Jezusa, który mnie kocha mimo wszystko, który jest dla mnie wszystkim i dzięki któremu mogę być człowiekiem, zachowującym w sercu resztki ludzkiej godności…
Tak wygląda obecnie mój upływający czas, a jeszcze kilka tygodni temu byłam w sidłach jakiegoś wewnętrznego rozgoryczenia, bólu, niemocy, beznadziei, goryczy, żalu, po prostu wszystkich emocji i stanów, stanowiących zaczyn potwornego cierpienia i tym samym zabijających w duszy wszelkie przyczyny zadowolenia, satysfakcji, radości czy nawet nadziei. Byłam jakby w osaczeniu niewyobrażalnie okrutnie męczącej mnie żałoby. Potrzeba płaczu i lamentu rozrywała duszę oraz ciało od środka. Nie umiałam w żaden sposób ani opisać stanu, z którym przyszło mi się zmierzyć, ani określić czy wyjaśnić przyczyn dręczącego mnie cierpienia. Czułam się jak matka, skazana na śmierć własnego, umiłowanego dziecka. Czułam się po prostu zmiażdżona i rozkruszona na proch potwornego bólu, którego pochodzenia i znaczenia nie umiałam pojąć… Odsunęłam się od ludzi. Gorycz i żal wypływały ze mnie wbrew mojej woli, budząc w sercu nieodparte pragnienie uczestniczenia w Drodze Krzyżowej, ściśle związanej z uroczystością Podwyższenia Krzyża Świętego a okazującej się nabożeństwem uwalniającym mnie z osaczenia wyżej opisanych doznań. Poznałam wówczas w niemal zmysłowy sposób Chrystusa jako Miłość, która została złożona w formie Ofiary a tym samym Aktu wyznania dzieciom Bożym owej Miłości i uzmysłowienia ludziom ich wartości rosnącej (nie! malejącej) w oczach Ojca Niebieskiego, wyjątkowej, bo powołanej do świętości. Poznałam też inny wymiar doczesnego życia, jako odblasku pokusy, wydarzenia kruchego i przelotnego, przypominającego chore, spróchniałe drzewo, którego korzenie jest w stanie wyrwać z ziemi każdy, nieco silniejszy niż na co dzień wiatr. Obudziłam się wówczas w przekonaniu, że to, co nam wydaje się beznadzieją i śmiercią, zgnilizną i upokorzeniem, w Sercu Jezusa jest Życiem i Zbawieniem. Doświadczyłam wiedzy, która wielokrotnie jest powtarzana w Kościele Bożym Słowem, domagającym się od ludzi „miłosierdzia niż ofiary” (Mt 9,13). Odkryłam w sobie przekonanie, iż oczekiwanym miłosierdziem jest przede wszystkim nasza zgoda na przyjęcie krzyża cierpienia, bólu, upokorzenia, porażki, po prostu… wszystkiego tego, czego człowiek pragnąłby uniknąć w codziennym pielgrzymowaniu i co chciałby całkowicie wyeliminować, a co w rzeczywistości pomaga nam naśladować Chrystusa, umożliwiając współuczestniczenie w Męce Pańskiej poprzez uległe, zgodne, ciche i objęte modlitwą przeżywanie własnych, małych tajemnic biczowania, koronowania cierniem, kamieniowania, poniżania, odrzucenia i izolacji, kary społecznej śmierci – tajemnic hartujących w nas serca dobre, mądre i miłujące, bo znające smak niegodziwości i przez to wyrozumiałe oraz bardziej wrażliwe na drugiego człowieka, a także zdolne do przebaczania. Wspomniane miłosierdzie stało się dla mnie aktem pokory wobec Boga i zaufania, aktem mojego wyznania miłości i wdzięczności.
Tak obficie karmimy się przekonaniem, że z tytułu „Jego bolesnej Męki” wszystko nam zostanie odpuszczone, że z tytułu „Jego bolesnej Męki” nigdy nie spotka nas kara potępienia i piekła, że z tytułu „Jego bolesnej Męki” dostąpimy łaski wieczności w Królestwie Niebieskim bez szczególnego starania z naszej strony czy pracy nad własną formą doskonałości jako świętości – jako naszego powołania. W obliczu owego, niebezpiecznie owocującego, przekonania wydajemy się interpretować Miłosierdzie Boże jako bezgraniczną, łaskawą, niewymagającą i pobłażliwą Miłość Ojcowską wobec wszystkich ukochanych dzieci. Wydajemy się również odczytywać i przekładać na doczesną codzienność ludzkich obowiązków miłosierdzie, którego Pan od nas oczekuje bardziej niż ofiary, jako formę tolerancji i wszechogarniającego, i niebywale hojnego szacunku, okazywanego dziś z większym zaangażowaniem i łatwością człowiekowi aniżeli Stwórcy.
Być miłosiernym (w moim odczuciu) to być podobnym do Chrystusa w umiejętności pokornego, cichego, cierpliwego i serdecznego znoszenia wszelkich nieszczęść, z którymi zderzamy się i zmierzamy w doczesnej wędrówce; to być wymagającym wobec bliźniego jak wobec siebie samego, ale i wyrozumiałym oraz nieustępliwym w modlitwie o nawrócenie, uzdrowienie, uświęcenie i zbawienie wszystkich dusz, jakie spotykamy na drodze ludzkiej codzienności, bez względu na ich stosunek do nas a ze względu na zdolność do przebaczania i nieodczuwania gniewu.
W końcu celem naszego przebudzenia jest Życie i Zbawienie.
Od tego, wyżej opisanego, doznania współuczestniczenia w Drodze Krzyżowej nie mogę się oderwać od nieustających rozmów z Panem Bogiem. Wzbijam się w niebo strzelistymi myślami, spostrzeżeniami, wątpliwościami, zagadnieniami i otrzymuję w zamian elementy, które niczym puzzle idealnie komponują się w całość samopoznania i świadomości rażąco widocznych przewinień oraz grzechów, niedoskonałości i ułomności.
Dziś mogę jedynie westchnąć: „Dziękuję Ci Panie Jezu Chryste. Moje serce jest pełne drzazg Twojego Krzyża”.