czwartek, 31 października 2019

OSTATNIE POŻEGNANIE


„Jezus przemierzał miasta i wsie, nauczając i odbywając swą podróż do Jerozolimy. Raz ktoś Go zapytał: „Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni?”. On rzekł do nich: „Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi; gdyż wielu, powiadam wam, będzie chciało wejść, a nie zdołają. Skoro Pan domu wstanie i drzwi zamknie, wówczas, stojąc na dworze, zaczniecie kołatać do drzwi i wołać: „Panie otwórz nam!”, lecz On wam odpowie: „Nie wiem skąd jesteście”. Wtedy zaczniecie mówić: „Przecież jedliśmy i piliśmy z Tobą, i na ulicach naszych nauczałeś”. Lecz On rzecze: „Powiadam wam, nie wiem, skąd jesteście. Odstąpcie ode mnie wszyscy, którzy dopuszczacie się niesprawiedliwości”. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów, gdy ujrzycie Abrahama, Izaaka i Jakuba, i wszystkich proroków w królestwie Bożym, a siebie samych precz wyrzuconych. Przyjdą ze wschodu i zachodu, z północy i południa i siądą za stołem w królestwie Bożym. Tak oto są ostatni, którzy są pierwszymi, i są pierwsi, którzy będą ostatnimi,.”.”
(Łk 13,22-30)

Wczorajszego przedpołudnia uczestniczyłam w uroczystości pogrzebowej człowieka niezwykle zasłużonego i cenionego, kombatanta, patriotę, wspominanego podczas owego ostatniego pożegnania w iście honorowy sposób. Nie znałam go osobiście. Nigdy nawet nie miałam okazji go spotkać czy chociażby zobaczyć przelotnie. Nazwisko więc w żaden sposób nie kojarzyło mi się z rysami twarzy czy kolorem oczu lub włosów. Dzięki niedzielnym nabożeństwom miałam jednak okazję poznać jego rodzinę. Spotykamy się na każdej Mszy Świętej. Na uroczystość pogrzebową poszłam jednak nie ze względu na tę wspomnianą znajomość, ale ze względu na nieodparte poczucie wdzięczności wobec zmarłego, który jako jeden z licznych odważnych żołnierzy, jako młody chłopak, który przecież miał prawo cieszyć się codziennością oraz beztroską, który miał prawo skupić się na własnych planach i marzeniach, bez wahania narażał swoje życie, by pokonać wroga, by poskromić bestię wojny i by zagwarantować ludziom pokój, bym mogła teraz żyć bezpiecznie i spokojnie, nie odczuwając na swym karku złowieszczego oddechu krwiożerczej śmierci.
Ceremonia pogrzebowa była niezwykle uroczysta.
Absolutnie nie przecedzałam i nie przesiewałam słów pochwały oraz uznania przez sito analizy czy weryfikacji w kontekście oceny żegnanego właśnie człowieka, bo niby na jakiej podstawie miałabym do tego jakiekolwiek prawo?! Naszły mnie jednak podczas nabożeństwa różne refleksje, uświadamiającej mi samej moją własną kruchość i nędzę, moją marność i wartość jeszcze niewycenioną, nieostemplowaną, niekwalifikującą mnie do grupy dobrych lub potępionych ludzi, nieuświadamiającą mi charakteru mojego życia w kwestii czasu owocnie wykorzystanego czy bezdusznie zmarnowanego…
Patrząc na trumnę pomyślałam o własnej śmierci. Uświadomiłam sobie, że przecież mogę odejść w każdej, najmniej przewidzianej i spodziewanej chwili, że mogę zostać zdmuchnięta siłą przeznaczenia niczym nic nieznaczący płomień skarłowaciałej, wytopionej świecy, że wszystko to, co mnie otacza czy co się wokół mnie dzieje może nagle zniknąć we wszechogarniającej mnie ciemności. Wyobraziłam sobie własną ceremonię pogrzebową. Pomyślałam: może i o mnie ksiądz proboszcz mógłby wykrzesać kilka dobrych słów, ale czy byłyby one choćby cieniem Bożej opinii na mój temat?
Czy Pan nasz, Stwórca i Sędzia Sprawiedliwy, ma w momencie ceremonii pogrzebowej równie piękny i nienaganny obraz osoby zmarłej, jaki mają przed swoimi oczami wszyscy ci, którzy tę osobę wspominają i żegnają ostatnim gestem skinienia głowy?...
Być może, kołacząc do wrót Nieba, usłyszę bolesne: „Odstąp ode mnie, bo naprawdę powiadam ci, nie wiem, skąd jesteś” (?!). Być może szelest pochwalnych słów, które podczas mojej ceremonii pogrzebowej ksiądz wypowie szczerze lub w przypływie kurtuazyjnego poczucia obowiązku nie mówienia o zmarłym źle, zdemaskuje prawdę o mnie samej – prawdę bolesną i trudną do przyjęcia (?!).
Uświadomiłam sobie, że zadowalająca nas frekwencja i nasza osobista aktywność w parafialnym życiu, nasze zaangażowanie w potrzeby i sprawy wspólnoty, nasza coniedzielna obecność na Mszy Świętej, nasze przykładne składanie rąk i gorliwie wypowiadana modlitwa, nasze samodzielne ukoronowanie duszy i ciała świętością (?!) nieustannie polerowaną oraz eksponowaną wszem wobec w celu zachowania autorytetu człowieka charyzmatycznego i niezwykle oddanego (?!) Panu Bogu jest… kompletnie NIC niewarte!, jeśli jest pozbawione szczerości intencji, budzących się we wrażliwości ludzkiego serca i motywujących nas do takiego, a nie innego zachowania, myśli, czynu i stosunku wobec drugiej, współtowarzyszącej nam w codziennym pielgrzymowaniu osoby, ale i wobec nas samych. Tak bowiem często mylimy miłowanie bliźniego z tolerancją wszechogarniającą wszystko, co ludzkie i nie będące nam obce a naturalne – z tolerancją bezmyślnie akceptującą i przyjmującą wszelkie działania i poglądy, czyny i zaniedbania człowieka, że aż pogardzającą tym, co w jednostce najcenniejsze, bo najbardziej upodabniające ją – jako dziecko Stwórcy – do Boga, a mianowicie człowieczeństwem. Z owej tolerancji, interpretowanej przez nas jako owoc naszych starań bycia miłosiernymi jako nasz Ojciec Niebieski jest miłosierny, wyrasta obojętność wobec zła, wobec wszystkiego, co Panu naszemu niemiłe i Jemu ubliżające. Dostrzegamy zjawiska, rzeczy, zachowania, działania i poglądy oraz nowo rodzące się obyczaje, które wymuszają na ludziach powierzchowne i pobłażliwe traktowanie Boga, a hołubienie człowieka, ale mimo to pod presją wszechobecnego przekonania o konieczności bycia miłosiernym (?!) żyjemy obok szerzącego się niczym zaraza zepsucia, usprawiedliwiając swą bierną, letnią postawę wobec innych, za których przecież tej jesteśmy odpowiedzialni, obowiązkiem zachowania i przestrzegania Przykazania Miłości, które przecież zawiera w swej treści konieczność wcielenia w codzienne obowiązki sensu Dziesięciu Przykazań, a które w naszym doczesnym funkcjonowaniu zazwyczaj z Dekalogiem niewiele ma wspólnego. W lęku przed oskarżeniem nas o fobię przed kimś lub przed czymś wpadamy w sidła źle pojmowanego Miłosierdzia. Miłość zaś rozszerzamy o całkowitą zgodność i uległość wobec tego, co człowiek czyni grzesznie, nieświadomie i bezmyślnie skazując się na potępienie, a pomniejszamy o troskę o zbawienie i życie wieczne jednostki. W konsekwencji swą biernością i tolerancją, definiowaną jako objaw naszego miłosierdzia wobec bliźniego, przyczyniamy się do rozpowszechniającego się zgubnie zła i koncentrujemy się w rzeczywistości bardziej na sobie, na własnej rodzinie, na osobistych sprawach i celach, a jeśli już w cokolwiek się angażujemy to zazwyczaj tak, by było to zauważane i doceniane. W obliczu zaś śmierci kołaczemy do drzwi domu naszego Boga, błagalnie wołając: „Panie, otwórz nam!” i z tonacją niebanalnego zaskoczenia w barwie rozgoryczonego głosu tłumacząc: „Przecież jadaliśmy i piliśmy z Tobą, i na ulicach naszych nauczałeś”…
Co, jeśli wówczas obraz kreowanej przez nas samych świętości okaże się jedynie roztrzaskanym na kawałki zwierciadła z gabinetu krzywych luster?!...
Na wspomnianej ceremonii pogrzebowej rozejrzałam się po kościele, wypełnionym niemal po brzegi i nie cieszącym się tak wspaniałą frekwencją na co dzień, a jedynie od święta. Poczułam w sercu delikatne rozrzewnienie. Wspomniałam wówczas świętej pamięci ludzi, należących do naszej wspólnoty parafialnej i zasłużonych, bo aktywnych, ale i działających w cichości i pokorze, a w momencie uroczystości pogrzebowych niezauważonych przez większość i żegnanych jedynie przez mizerną garstkę. Wspomniałam również tych zawsze obecnych i wiernie kojarzonych z danym miejscem w konkretnej ławce kościelnej, a dziś odizolowanych przez starość lub chorobę i skazanych na samotność przez współbraci z parafialnej wspólnoty…
Okazujemy „miłość” i „miłosierdzie” ludzkim myślom, uczynkom, zaniedbaniom, grzechom, a w sidłach tolerancji nie dostrzegamy człowieka. Koncentrujemy się na działaniu i poglądach, na statucie społecznym i talentach czy predyspozycjach – a więc na powierzchowności, ale nie na jednostce. To tak, jakbyśmy czerpali korzyści i przyjemności z posiadania światła w pokoju, w którym lubimy spędzać czas, ale w ogóle nie zwracali uwagi na żarówkę, jako źródło wykorzystywanej przez nas oraz cenionej jasności, i na jej budowę, jako przyczyny zimnego lub ciepłego odcienia tegoż właśnie światła.
Żyjemy modnie i aktywnie, bo zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami, wydającymi się łagodnie, a nawet pobłażliwie traktować Sprawiedliwość Bożą poprzez wyolbrzymianie bezwarunkowości i nieograniczoności Bożego Miłosierdzia, poprzez degradowanie Chrystusa z tronu Króla na stanowisko kompana równego człowiekowi w każdym względzie.
Co usłyszymy, kołacząc do drzwi Nieba?... Jakimi słowami przywita nas Pan stojący w progu drzwi Swego domu?...
Co ja usłyszę i jak zostanę powitana?...
Nie wiem.
Mam jedynie świadomość tego, że moja ceremonia pogrzebowa, charakter nabożeństwa i treść wypowiadanych słów czy jakość zorganizowanego mi ostatniego pożegnania niekoniecznie musi być odzwierciedleniem Bożej oceny mojej osoby i mojego doczesnego życia.
Na pewno warto się nad sobą zastanowić, zatrzymując się w refleksji wyobrażenia sobie własnej śmierci – niespodziewanego końca, wspominając tych, którzy już odeszli.
Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie…
Niech odpoczywa w pokoju wiecznym…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz