„Jezus
przemierzał miasta i wsie, nauczając i odbywając swą podróż do Jerozolimy. Raz
ktoś Go zapytał: „Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni?”. On rzekł do nich:
„Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi; gdyż wielu, powiadam wam, będzie chciało
wejść, a nie zdołają. Skoro Pan domu wstanie i drzwi zamknie, wówczas, stojąc
na dworze, zaczniecie kołatać do drzwi i wołać: „Panie otwórz nam!”, lecz On
wam odpowie: „Nie wiem skąd jesteście”. Wtedy zaczniecie mówić: „Przecież
jedliśmy i piliśmy z Tobą, i na ulicach naszych nauczałeś”. Lecz On rzecze:
„Powiadam wam, nie wiem, skąd jesteście. Odstąpcie ode mnie wszyscy, którzy
dopuszczacie się niesprawiedliwości”. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów, gdy
ujrzycie Abrahama, Izaaka i Jakuba, i wszystkich proroków w królestwie Bożym, a
siebie samych precz wyrzuconych. Przyjdą ze wschodu i zachodu, z północy i
południa i siądą za stołem w królestwie Bożym. Tak oto są ostatni, którzy są
pierwszymi, i są pierwsi, którzy będą ostatnimi,.”.”
(Łk 13,22-30)
Wczorajszego
przedpołudnia uczestniczyłam w uroczystości pogrzebowej człowieka niezwykle
zasłużonego i cenionego, kombatanta, patriotę, wspominanego podczas owego
ostatniego pożegnania w iście honorowy sposób. Nie znałam go osobiście. Nigdy
nawet nie miałam okazji go spotkać czy chociażby zobaczyć przelotnie. Nazwisko
więc w żaden sposób nie kojarzyło mi się z rysami twarzy czy kolorem oczu lub
włosów. Dzięki niedzielnym nabożeństwom miałam jednak okazję poznać jego
rodzinę. Spotykamy się na każdej Mszy Świętej. Na uroczystość pogrzebową
poszłam jednak nie ze względu na tę wspomnianą znajomość, ale ze względu na
nieodparte poczucie wdzięczności wobec zmarłego, który jako jeden z licznych
odważnych żołnierzy, jako młody chłopak, który przecież miał prawo cieszyć się
codziennością oraz beztroską, który miał prawo skupić się na własnych planach i
marzeniach, bez wahania narażał swoje życie, by pokonać wroga, by poskromić
bestię wojny i by zagwarantować ludziom pokój, bym mogła teraz żyć bezpiecznie
i spokojnie, nie odczuwając na swym karku złowieszczego oddechu krwiożerczej
śmierci.
Ceremonia pogrzebowa
była niezwykle uroczysta.
Absolutnie nie
przecedzałam i nie przesiewałam słów pochwały oraz uznania przez sito analizy
czy weryfikacji w kontekście oceny żegnanego właśnie człowieka, bo niby na
jakiej podstawie miałabym do tego jakiekolwiek prawo?! Naszły mnie jednak
podczas nabożeństwa różne refleksje, uświadamiającej mi samej moją własną
kruchość i nędzę, moją marność i wartość jeszcze niewycenioną, nieostemplowaną,
niekwalifikującą mnie do grupy dobrych lub potępionych ludzi, nieuświadamiającą
mi charakteru mojego życia w kwestii czasu owocnie wykorzystanego czy
bezdusznie zmarnowanego…
Patrząc na trumnę
pomyślałam o własnej śmierci. Uświadomiłam sobie, że przecież mogę odejść w
każdej, najmniej przewidzianej i spodziewanej chwili, że mogę zostać
zdmuchnięta siłą przeznaczenia niczym nic nieznaczący płomień skarłowaciałej,
wytopionej świecy, że wszystko to, co mnie otacza czy co się wokół mnie dzieje
może nagle zniknąć we wszechogarniającej mnie ciemności. Wyobraziłam sobie
własną ceremonię pogrzebową. Pomyślałam: może i o mnie ksiądz proboszcz mógłby
wykrzesać kilka dobrych słów, ale czy byłyby one choćby cieniem Bożej opinii na
mój temat?
Czy Pan nasz, Stwórca i
Sędzia Sprawiedliwy, ma w momencie ceremonii pogrzebowej równie piękny i
nienaganny obraz osoby zmarłej, jaki mają przed swoimi oczami wszyscy ci,
którzy tę osobę wspominają i żegnają ostatnim gestem skinienia głowy?...
Być może, kołacząc do
wrót Nieba, usłyszę bolesne: „Odstąp ode mnie, bo naprawdę powiadam ci, nie
wiem, skąd jesteś” (?!). Być może szelest pochwalnych słów, które podczas mojej
ceremonii pogrzebowej ksiądz wypowie szczerze lub w przypływie kurtuazyjnego
poczucia obowiązku nie mówienia o zmarłym źle, zdemaskuje prawdę o mnie samej –
prawdę bolesną i trudną do przyjęcia (?!).
Uświadomiłam sobie, że
zadowalająca nas frekwencja i nasza osobista aktywność w parafialnym życiu,
nasze zaangażowanie w potrzeby i sprawy wspólnoty, nasza coniedzielna obecność
na Mszy Świętej, nasze przykładne składanie rąk i gorliwie wypowiadana
modlitwa, nasze samodzielne ukoronowanie duszy i ciała świętością (?!)
nieustannie polerowaną oraz eksponowaną wszem wobec w celu zachowania
autorytetu człowieka charyzmatycznego i niezwykle oddanego (?!) Panu Bogu jest…
kompletnie NIC niewarte!, jeśli jest pozbawione szczerości intencji, budzących
się we wrażliwości ludzkiego serca i motywujących nas do takiego, a nie innego
zachowania, myśli, czynu i stosunku wobec drugiej, współtowarzyszącej nam w
codziennym pielgrzymowaniu osoby, ale i wobec nas samych. Tak bowiem często
mylimy miłowanie bliźniego z tolerancją wszechogarniającą wszystko, co ludzkie
i nie będące nam obce a naturalne – z tolerancją bezmyślnie akceptującą i
przyjmującą wszelkie działania i poglądy, czyny i zaniedbania człowieka, że aż
pogardzającą tym, co w jednostce najcenniejsze, bo najbardziej upodabniające ją
– jako dziecko Stwórcy – do Boga, a mianowicie człowieczeństwem. Z owej tolerancji,
interpretowanej przez nas jako owoc naszych starań bycia miłosiernymi jako nasz
Ojciec Niebieski jest miłosierny, wyrasta obojętność wobec zła, wobec
wszystkiego, co Panu naszemu niemiłe i Jemu ubliżające. Dostrzegamy zjawiska,
rzeczy, zachowania, działania i poglądy oraz nowo rodzące się obyczaje, które
wymuszają na ludziach powierzchowne i pobłażliwe traktowanie Boga, a hołubienie
człowieka, ale mimo to pod presją wszechobecnego przekonania o konieczności
bycia miłosiernym (?!) żyjemy obok szerzącego się niczym zaraza zepsucia,
usprawiedliwiając swą bierną, letnią postawę wobec innych, za których przecież
tej jesteśmy odpowiedzialni, obowiązkiem zachowania i przestrzegania
Przykazania Miłości, które przecież zawiera w swej treści konieczność wcielenia
w codzienne obowiązki sensu Dziesięciu Przykazań, a które w naszym doczesnym
funkcjonowaniu zazwyczaj z Dekalogiem niewiele ma wspólnego. W lęku przed
oskarżeniem nas o fobię przed kimś lub przed czymś wpadamy w sidła źle
pojmowanego Miłosierdzia. Miłość zaś rozszerzamy o całkowitą zgodność i
uległość wobec tego, co człowiek czyni grzesznie, nieświadomie i bezmyślnie
skazując się na potępienie, a pomniejszamy o troskę o zbawienie i życie wieczne
jednostki. W konsekwencji swą biernością i tolerancją, definiowaną jako objaw
naszego miłosierdzia wobec bliźniego, przyczyniamy się do rozpowszechniającego
się zgubnie zła i koncentrujemy się w rzeczywistości bardziej na sobie, na
własnej rodzinie, na osobistych sprawach i celach, a jeśli już w cokolwiek się
angażujemy to zazwyczaj tak, by było to zauważane i doceniane. W obliczu zaś
śmierci kołaczemy do drzwi domu naszego Boga, błagalnie wołając: „Panie, otwórz
nam!” i z tonacją niebanalnego zaskoczenia w barwie rozgoryczonego głosu
tłumacząc: „Przecież jadaliśmy i piliśmy z Tobą, i na ulicach naszych
nauczałeś”…
Co, jeśli wówczas obraz
kreowanej przez nas samych świętości okaże się jedynie roztrzaskanym na kawałki
zwierciadła z gabinetu krzywych luster?!...
Na wspomnianej
ceremonii pogrzebowej rozejrzałam się po kościele, wypełnionym niemal po brzegi
i nie cieszącym się tak wspaniałą frekwencją na co dzień, a jedynie od święta.
Poczułam w sercu delikatne rozrzewnienie. Wspomniałam wówczas świętej pamięci
ludzi, należących do naszej wspólnoty parafialnej i zasłużonych, bo aktywnych,
ale i działających w cichości i pokorze, a w momencie uroczystości pogrzebowych
niezauważonych przez większość i żegnanych jedynie przez mizerną garstkę.
Wspomniałam również tych zawsze obecnych i wiernie kojarzonych z danym miejscem
w konkretnej ławce kościelnej, a dziś odizolowanych przez starość lub chorobę i
skazanych na samotność przez współbraci z parafialnej wspólnoty…
Okazujemy „miłość” i
„miłosierdzie” ludzkim myślom, uczynkom, zaniedbaniom, grzechom, a w sidłach
tolerancji nie dostrzegamy człowieka. Koncentrujemy się na działaniu i
poglądach, na statucie społecznym i talentach czy predyspozycjach – a więc na
powierzchowności, ale nie na jednostce. To tak, jakbyśmy czerpali korzyści i
przyjemności z posiadania światła w pokoju, w którym lubimy spędzać czas, ale w
ogóle nie zwracali uwagi na żarówkę, jako źródło wykorzystywanej przez nas oraz cenionej jasności, i na jej budowę, jako przyczyny zimnego lub ciepłego odcienia tegoż właśnie światła.
Żyjemy modnie i
aktywnie, bo zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami, wydającymi się łagodnie, a
nawet pobłażliwie traktować Sprawiedliwość Bożą poprzez wyolbrzymianie
bezwarunkowości i nieograniczoności Bożego Miłosierdzia, poprzez degradowanie
Chrystusa z tronu Króla na stanowisko kompana równego człowiekowi w każdym
względzie.
Co usłyszymy, kołacząc
do drzwi Nieba?... Jakimi słowami przywita nas Pan stojący w progu drzwi Swego
domu?...
Co ja usłyszę i jak
zostanę powitana?...
Nie wiem.
Mam jedynie świadomość
tego, że moja ceremonia pogrzebowa, charakter nabożeństwa i treść wypowiadanych
słów czy jakość zorganizowanego mi ostatniego pożegnania niekoniecznie musi być
odzwierciedleniem Bożej oceny mojej osoby i mojego doczesnego życia.
Na pewno warto się nad
sobą zastanowić, zatrzymując się w refleksji wyobrażenia sobie własnej śmierci
– niespodziewanego końca, wspominając tych, którzy już odeszli.
Wieczny odpoczynek racz
mu dać Panie…
Niech odpoczywa w pokoju
wiecznym…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz