piątek, 4 października 2019

ŻYCIE I ZBAWIENIE


Nawet nie wiem, jak i od czego zacząć… Jeszcze kilka tygodni temu pisanie nie sprawiało mi wielkich trudności, a dziś czuję wyjałowienie. Patrzę w okno wypełnione szarością mozolnie budzącego się do życia dnia i zastanawiam się nad formą tego, czym chciałabym się podzielić z gronem osób, czytających publikowane przeze mnie artykułu; zastanawiam się, czy warto i czy powinnam uzewnętrzniać osobiste doznania oraz doświadczenia?...; zastanawiam się i tonę w bezdennej głębinie refleksji, jakby słowa rodziły się we mnie, dojrzewały niczym soczyste, słodkie owoce, a następnie pękały i namaszczały swym sensem spostrzeżeń oraz przemyśleń, i… jakby we mnie umierały nie mogąc, a nawet nie chcąc wydostać się na zewnątrz… Tyle się we mnie dzieje, tyle wrze i zapisuje na stałe jakby ryte ostrzem codzienności na kamiennych tablicach duszy, tyle chciałabym przekazać innym i dzielić okruchy chleba potrzebującym, bo odczuwającym głód, a… chyba nie potrafię. Serce rozpala owe pragnienie i radość, ale umiejętności zastygają niczym w skupieniu, wprowadzając mnie automatycznie w samotność, której obecność jest mi niebywale bliska i niezwykle przyjazna, w zadumę, w ciszę i błogość, a w konsekwencji w nieustającą, niekończącą się rozmowę z Panem Bogiem – tak to ostatnio wygląda.
Wczesnym rankiem, kiedy jeszcze ciemność zalewa ulice i połyka świat pogrążony w głębokim śnie, wychodzę z psem na spacer. Pustą drogą, poprzecinaną bladymi strumieniami świateł włączonych latarni, schodzę do parku, sąsiadującego z osiedlem, na którym mieszkam. Chłodne, a niekiedy lekko mroźne, jesienne powietrze przeszywa mnie niemal na wskroś. Nierzadko deszcz drobniutkimi lub obfitymi kroplami gładzi rysy mojej twarzy. Wokół spokojnie i bezpiecznie oddycha cisza… Wolniutkim krokiem przemierzam alejki, delektując się każdą sekundą, każdą minutą, dosłownie wszystkim, cokolwiek mnie otacza. Idę wzdłuż rzeczki, w której dryfują śpiące wodne kurki i kaczki, chowające łepki w puchu wachlarzowo zwiniętych skrzydeł, w której niekiedy spotykam żerującą cierpliwie czaplę. Patrzę na drzewa w wielobarwnych pióropuszach delikatnie szeleszczących liści. Słyszę głosy budzących się ptaków, pochowanych w konarach kłębiących się rozłożystymi czuprynami gałęzi na tle nocą napuszonego nieba… i rozmawiam z Bogiem… o wszystkich i wszystkim… Wspomniana rozmowa z Ojcem Wszechmogącym zdaje się pojawiać jakby spontanicznie (?!), jakby w przypływie wyprzedzającym moją świadomość, wolę, chęci czy potrzeby. Owa dyskusja się po prostu dzieje, dlatego mogłabym porównać rozgrywający się dialog pomiędzy Stwórcą a mną do ogromnej toni wody, w którą po prostu jestem wprowadzana i w którą wchodzę pokornie, z ufnością i przyjemnością oraz w którą się zanurzam z wielkim oddaniem całym ciałem i duszą… Przedziwnie cudowne i przyjemne uczucie, po prostu nie do opisania… Muszę również przyznać, iż w owej prowadzonej przeze mnie rozmowie z każdym słowem i z każdą treścią widzę siebie samą coraz wyraźniej, i – zapewniam – nie jest to zachwycający obraz lustrzanego odbicia; poznaję siebie coraz bardziej i coraz mocniej odczuwam w sobie gotowość do spotkania z Bogiem, ale i świadomość, iż nie jestem godna tegoż spotkania… Widzę swoją marność, nędzę, niewyobrażalną karłowatość brzydoty, będącej robactwem moich grzechów i słabości, moich skłonności do popełniania (nierzadko) tych samych wciąż błędów, mojej uległości wobec pokus doczesnego świata, mojej niewoli zabliźnionych lub gojących się poranień, a wraz z tym wszystkim widzę w sobie dojrzewającą i coraz piękniejszą miłość oraz wdzięczność wobec Jezusa, który mnie kocha mimo wszystko, który jest dla mnie wszystkim i dzięki któremu mogę być człowiekiem, zachowującym w sercu resztki ludzkiej godności…
Tak wygląda obecnie mój upływający czas, a jeszcze kilka tygodni temu byłam w sidłach jakiegoś wewnętrznego rozgoryczenia, bólu, niemocy, beznadziei, goryczy, żalu, po prostu wszystkich emocji i stanów, stanowiących zaczyn potwornego cierpienia i tym samym zabijających w duszy wszelkie przyczyny zadowolenia, satysfakcji, radości czy nawet nadziei. Byłam jakby w osaczeniu niewyobrażalnie okrutnie męczącej mnie żałoby. Potrzeba płaczu i lamentu rozrywała duszę oraz ciało od środka. Nie umiałam w żaden sposób ani opisać stanu, z którym przyszło mi się zmierzyć, ani określić czy wyjaśnić przyczyn dręczącego mnie cierpienia. Czułam się jak matka, skazana na śmierć własnego, umiłowanego dziecka. Czułam się po prostu zmiażdżona i rozkruszona na proch potwornego bólu, którego pochodzenia i znaczenia nie umiałam pojąć… Odsunęłam się od ludzi. Gorycz i żal wypływały ze mnie wbrew mojej woli, budząc w sercu nieodparte pragnienie uczestniczenia w Drodze Krzyżowej, ściśle związanej z uroczystością Podwyższenia Krzyża Świętego a okazującej się nabożeństwem uwalniającym mnie z osaczenia wyżej opisanych doznań. Poznałam wówczas w niemal zmysłowy sposób Chrystusa jako Miłość, która została złożona w formie Ofiary a tym samym Aktu wyznania dzieciom Bożym owej Miłości i uzmysłowienia ludziom ich wartości rosnącej (nie! malejącej) w oczach Ojca Niebieskiego, wyjątkowej, bo powołanej do świętości. Poznałam też inny wymiar doczesnego życia, jako odblasku pokusy, wydarzenia kruchego i przelotnego, przypominającego chore, spróchniałe drzewo, którego korzenie jest w stanie wyrwać z ziemi każdy, nieco silniejszy niż na co dzień wiatr. Obudziłam się wówczas w przekonaniu, że to, co nam wydaje się beznadzieją i śmiercią, zgnilizną i upokorzeniem, w Sercu Jezusa jest Życiem i Zbawieniem. Doświadczyłam wiedzy, która wielokrotnie jest powtarzana w Kościele Bożym Słowem, domagającym się od ludzi „miłosierdzia niż ofiary” (Mt 9,13). Odkryłam w sobie przekonanie, iż oczekiwanym miłosierdziem jest przede wszystkim nasza zgoda na przyjęcie krzyża cierpienia, bólu, upokorzenia, porażki, po prostu… wszystkiego tego, czego człowiek pragnąłby uniknąć w codziennym pielgrzymowaniu i co chciałby całkowicie wyeliminować, a co w rzeczywistości pomaga nam naśladować Chrystusa, umożliwiając współuczestniczenie w Męce Pańskiej poprzez uległe, zgodne, ciche i objęte modlitwą przeżywanie własnych, małych tajemnic biczowania, koronowania cierniem, kamieniowania, poniżania, odrzucenia i izolacji, kary społecznej śmierci – tajemnic hartujących w nas serca dobre, mądre i miłujące, bo znające smak niegodziwości i przez to wyrozumiałe oraz bardziej wrażliwe na drugiego człowieka, a także zdolne do przebaczania. Wspomniane miłosierdzie stało się dla mnie aktem pokory wobec Boga i zaufania, aktem mojego wyznania miłości i wdzięczności.
Tak obficie karmimy się przekonaniem, że z tytułu „Jego bolesnej Męki” wszystko nam zostanie odpuszczone, że z tytułu „Jego bolesnej Męki” nigdy nie spotka nas kara potępienia i piekła, że z tytułu „Jego bolesnej Męki” dostąpimy łaski wieczności w Królestwie Niebieskim bez szczególnego starania z naszej strony czy pracy nad własną formą doskonałości jako świętości – jako naszego powołania. W obliczu owego, niebezpiecznie owocującego, przekonania wydajemy się interpretować Miłosierdzie Boże jako bezgraniczną, łaskawą, niewymagającą i pobłażliwą Miłość Ojcowską wobec wszystkich ukochanych dzieci. Wydajemy się również odczytywać i przekładać na doczesną codzienność ludzkich obowiązków miłosierdzie, którego Pan od nas oczekuje bardziej niż ofiary, jako formę tolerancji i wszechogarniającego, i niebywale hojnego szacunku, okazywanego dziś z większym zaangażowaniem i łatwością człowiekowi aniżeli Stwórcy.
Być miłosiernym (w moim odczuciu) to być podobnym do Chrystusa w umiejętności pokornego, cichego, cierpliwego i serdecznego znoszenia wszelkich nieszczęść, z którymi zderzamy się i zmierzamy w doczesnej wędrówce; to być wymagającym wobec bliźniego jak wobec siebie samego, ale i wyrozumiałym oraz nieustępliwym w modlitwie o nawrócenie, uzdrowienie, uświęcenie i zbawienie wszystkich dusz, jakie spotykamy na drodze ludzkiej codzienności, bez względu na ich stosunek do nas a ze względu na zdolność do przebaczania i nieodczuwania gniewu.
W końcu celem naszego przebudzenia jest Życie i Zbawienie.
Od tego, wyżej opisanego, doznania współuczestniczenia w Drodze Krzyżowej nie mogę się oderwać od nieustających rozmów z Panem Bogiem. Wzbijam się w niebo strzelistymi myślami, spostrzeżeniami, wątpliwościami, zagadnieniami i otrzymuję w zamian elementy, które niczym puzzle idealnie komponują się w całość samopoznania i świadomości rażąco widocznych przewinień oraz grzechów, niedoskonałości i ułomności.
Dziś mogę jedynie westchnąć: „Dziękuję Ci Panie Jezu Chryste. Moje serce jest pełne drzazg Twojego Krzyża”.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz