Nawet nie wiem, jak i
od czego zacząć… Jeszcze kilka tygodni temu pisanie nie sprawiało mi wielkich
trudności, a dziś czuję wyjałowienie. Patrzę w okno wypełnione szarością
mozolnie budzącego się do życia dnia i zastanawiam się nad formą tego, czym
chciałabym się podzielić z gronem osób, czytających publikowane przeze mnie
artykułu; zastanawiam się, czy warto i czy powinnam uzewnętrzniać osobiste
doznania oraz doświadczenia?...; zastanawiam się i tonę w bezdennej głębinie
refleksji, jakby słowa rodziły się we mnie, dojrzewały niczym soczyste, słodkie
owoce, a następnie pękały i namaszczały swym sensem spostrzeżeń oraz
przemyśleń, i… jakby we mnie umierały nie mogąc, a nawet nie chcąc wydostać się
na zewnątrz… Tyle się we mnie dzieje, tyle wrze i zapisuje na stałe jakby ryte
ostrzem codzienności na kamiennych tablicach duszy, tyle chciałabym przekazać
innym i dzielić okruchy chleba potrzebującym, bo odczuwającym głód, a… chyba
nie potrafię. Serce rozpala owe pragnienie i radość, ale umiejętności zastygają
niczym w skupieniu, wprowadzając mnie automatycznie w samotność, której
obecność jest mi niebywale bliska i niezwykle przyjazna, w zadumę, w ciszę i
błogość, a w konsekwencji w nieustającą, niekończącą się rozmowę z Panem Bogiem
– tak to ostatnio wygląda.
Wczesnym rankiem, kiedy
jeszcze ciemność zalewa ulice i połyka świat pogrążony w głębokim śnie,
wychodzę z psem na spacer. Pustą drogą, poprzecinaną bladymi strumieniami
świateł włączonych latarni, schodzę do parku, sąsiadującego z osiedlem, na którym
mieszkam. Chłodne, a niekiedy lekko mroźne, jesienne powietrze przeszywa mnie
niemal na wskroś. Nierzadko deszcz drobniutkimi lub obfitymi kroplami gładzi
rysy mojej twarzy. Wokół spokojnie i bezpiecznie oddycha cisza… Wolniutkim
krokiem przemierzam alejki, delektując się każdą sekundą, każdą minutą,
dosłownie wszystkim, cokolwiek mnie otacza. Idę wzdłuż rzeczki, w której
dryfują śpiące wodne kurki i kaczki, chowające łepki w puchu wachlarzowo
zwiniętych skrzydeł, w której niekiedy spotykam żerującą cierpliwie czaplę.
Patrzę na drzewa w wielobarwnych pióropuszach delikatnie szeleszczących liści.
Słyszę głosy budzących się ptaków, pochowanych w konarach kłębiących się
rozłożystymi czuprynami gałęzi na tle nocą napuszonego nieba… i rozmawiam z
Bogiem… o wszystkich i wszystkim… Wspomniana rozmowa z Ojcem Wszechmogącym
zdaje się pojawiać jakby spontanicznie (?!), jakby w przypływie wyprzedzającym
moją świadomość, wolę, chęci czy potrzeby. Owa dyskusja się po prostu dzieje,
dlatego mogłabym porównać rozgrywający się dialog pomiędzy Stwórcą a mną do
ogromnej toni wody, w którą po prostu jestem wprowadzana i w którą wchodzę
pokornie, z ufnością i przyjemnością oraz w którą się zanurzam z wielkim
oddaniem całym ciałem i duszą… Przedziwnie cudowne i przyjemne uczucie, po
prostu nie do opisania… Muszę również przyznać, iż w owej prowadzonej przeze
mnie rozmowie z każdym słowem i z każdą treścią widzę siebie samą coraz
wyraźniej, i – zapewniam – nie jest to zachwycający obraz lustrzanego odbicia;
poznaję siebie coraz bardziej i coraz mocniej odczuwam w sobie gotowość do
spotkania z Bogiem, ale i świadomość, iż nie jestem godna tegoż spotkania…
Widzę swoją marność, nędzę, niewyobrażalną karłowatość brzydoty, będącej
robactwem moich grzechów i słabości, moich skłonności do popełniania
(nierzadko) tych samych wciąż błędów, mojej uległości wobec pokus doczesnego
świata, mojej niewoli zabliźnionych lub gojących się poranień, a wraz z tym
wszystkim widzę w sobie dojrzewającą i coraz piękniejszą miłość oraz
wdzięczność wobec Jezusa, który mnie kocha mimo wszystko, który jest dla mnie
wszystkim i dzięki któremu mogę być człowiekiem, zachowującym w sercu resztki
ludzkiej godności…
Tak wygląda obecnie mój
upływający czas, a jeszcze kilka tygodni temu byłam w sidłach jakiegoś wewnętrznego
rozgoryczenia, bólu, niemocy, beznadziei, goryczy, żalu, po prostu wszystkich
emocji i stanów, stanowiących zaczyn potwornego cierpienia i tym samym
zabijających w duszy wszelkie przyczyny zadowolenia, satysfakcji, radości czy
nawet nadziei. Byłam jakby w osaczeniu niewyobrażalnie okrutnie męczącej mnie
żałoby. Potrzeba płaczu i lamentu rozrywała duszę oraz ciało od środka. Nie
umiałam w żaden sposób ani opisać stanu, z którym przyszło mi się zmierzyć, ani
określić czy wyjaśnić przyczyn dręczącego mnie cierpienia. Czułam się jak
matka, skazana na śmierć własnego, umiłowanego dziecka. Czułam się po prostu
zmiażdżona i rozkruszona na proch potwornego bólu, którego pochodzenia i
znaczenia nie umiałam pojąć… Odsunęłam się od ludzi. Gorycz i żal wypływały ze
mnie wbrew mojej woli, budząc w sercu nieodparte pragnienie uczestniczenia w
Drodze Krzyżowej, ściśle związanej z uroczystością Podwyższenia Krzyża Świętego
a okazującej się nabożeństwem uwalniającym mnie z osaczenia wyżej opisanych
doznań. Poznałam wówczas w niemal zmysłowy sposób Chrystusa jako Miłość, która
została złożona w formie Ofiary a tym samym Aktu wyznania dzieciom Bożym owej
Miłości i uzmysłowienia ludziom ich wartości rosnącej (nie! malejącej) w oczach
Ojca Niebieskiego, wyjątkowej, bo powołanej do świętości. Poznałam też inny
wymiar doczesnego życia, jako odblasku pokusy, wydarzenia kruchego i
przelotnego, przypominającego chore, spróchniałe drzewo, którego korzenie jest
w stanie wyrwać z ziemi każdy, nieco silniejszy niż na co dzień wiatr.
Obudziłam się wówczas w przekonaniu, że to, co nam wydaje się beznadzieją i
śmiercią, zgnilizną i upokorzeniem, w Sercu Jezusa jest Życiem i Zbawieniem.
Doświadczyłam wiedzy, która wielokrotnie jest powtarzana w Kościele Bożym
Słowem, domagającym się od ludzi „miłosierdzia niż ofiary” (Mt 9,13). Odkryłam
w sobie przekonanie, iż oczekiwanym miłosierdziem jest przede wszystkim nasza
zgoda na przyjęcie krzyża cierpienia, bólu, upokorzenia, porażki, po prostu…
wszystkiego tego, czego człowiek pragnąłby uniknąć w codziennym pielgrzymowaniu
i co chciałby całkowicie wyeliminować, a co w rzeczywistości pomaga nam
naśladować Chrystusa, umożliwiając współuczestniczenie w Męce Pańskiej poprzez
uległe, zgodne, ciche i objęte modlitwą przeżywanie własnych, małych tajemnic
biczowania, koronowania cierniem, kamieniowania, poniżania, odrzucenia i
izolacji, kary społecznej śmierci – tajemnic hartujących w nas serca dobre,
mądre i miłujące, bo znające smak niegodziwości i przez to wyrozumiałe oraz
bardziej wrażliwe na drugiego człowieka, a także zdolne do przebaczania.
Wspomniane miłosierdzie stało się dla mnie aktem pokory wobec Boga i zaufania,
aktem mojego wyznania miłości i wdzięczności.
Tak obficie karmimy się
przekonaniem, że z tytułu „Jego bolesnej Męki” wszystko nam zostanie odpuszczone,
że z tytułu „Jego bolesnej Męki” nigdy nie spotka nas kara potępienia i piekła,
że z tytułu „Jego bolesnej Męki” dostąpimy łaski wieczności w Królestwie
Niebieskim bez szczególnego starania z naszej strony czy pracy nad własną formą
doskonałości jako świętości – jako naszego powołania. W obliczu owego,
niebezpiecznie owocującego, przekonania wydajemy się interpretować Miłosierdzie
Boże jako bezgraniczną, łaskawą, niewymagającą i pobłażliwą Miłość Ojcowską
wobec wszystkich ukochanych dzieci. Wydajemy się również odczytywać i
przekładać na doczesną codzienność ludzkich obowiązków miłosierdzie, którego
Pan od nas oczekuje bardziej niż ofiary, jako formę tolerancji i
wszechogarniającego, i niebywale hojnego szacunku, okazywanego dziś z większym
zaangażowaniem i łatwością człowiekowi aniżeli Stwórcy.
Być miłosiernym (w moim
odczuciu) to być podobnym do Chrystusa w umiejętności pokornego, cichego, cierpliwego
i serdecznego znoszenia wszelkich nieszczęść, z którymi zderzamy się i zmierzamy
w doczesnej wędrówce; to być wymagającym wobec bliźniego jak wobec siebie samego,
ale i wyrozumiałym oraz nieustępliwym w modlitwie o nawrócenie, uzdrowienie, uświęcenie
i zbawienie wszystkich dusz, jakie spotykamy na drodze ludzkiej codzienności, bez
względu na ich stosunek do nas a ze względu na zdolność do przebaczania i nieodczuwania
gniewu.
W końcu celem naszego przebudzenia
jest Życie i Zbawienie.
Od tego, wyżej opisanego,
doznania współuczestniczenia w Drodze Krzyżowej nie mogę się oderwać od nieustających
rozmów z Panem Bogiem. Wzbijam się w niebo strzelistymi myślami, spostrzeżeniami,
wątpliwościami, zagadnieniami i otrzymuję w zamian elementy, które niczym puzzle
idealnie komponują się w całość samopoznania i świadomości rażąco widocznych przewinień
oraz grzechów, niedoskonałości i ułomności.
Dziś mogę jedynie westchnąć:
„Dziękuję Ci Panie Jezu Chryste. Moje serce jest pełne drzazg Twojego Krzyża”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz