„Jezus
przemówił tymi słowami: „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni
jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie na siebie swoje jarzmo i uczcie się ode
Mnie, bo jestem cichy i pokornego serca, a znajdziecie ukojenie dla dusz
waszych. Albowiem słodkie jest moje jarzmo, a moje brzemię lekkie.”.”
(Mt 11,28-30)
W ostatnim czasie nieustannie spotykam się z poglądem miłości, która w kontekście chrześcijaństwa powinna być formą bezwarunkowego, tolerancyjnego pochylenia się nad każdym człowiekiem, zainteresowania każdym człowiekiem oraz zaangażowania się w każdego człowieka bez względu na cokolwiek z nim związane. Kiedyś Kościół okazywał szacunek bliźniemu i dbał o godność dziecka Bożego poprzez konsekwentne i stanowcze wychowanie w poczuciu wrażliwości, potępiającej grzeszne myśli, uczynki i zaniedbania. Kiedyś granica oddzielająca ziarno od plew – dobro od zła była bezdyskusyjna, bezkompromisowa, rażąco widoczna i kategoryczna. Grzech był bowiem wyraźnie napiętnowany. Nauka Kościoła nie bagatelizowała jego niszczycielskiego wpływu na człowieka, jego potępieńczego charakteru i dramatycznych skutków. Parafianie prowadzeni przez kapłana doskonale wiedzieli, bo posiadali wyostrzoną, podejrzliwą świadomość powagi grzechu, że decydując czy postępując w wybrany przez siebie sposób mogą narazić się na gniew swego Pana i Stwórcy. Owa świadomość i znajomość woli Bożej, opisanej treścią prawną nakazów i zakazów Dekalogu, kształtowała w człowieku umiejętność odrzucania tego, co złe i niemiłe Ojcu Niebieskiemu. Dziś natomiast w kontekście wyżej wspomnianej bezgranicznej i bezwarunkowej oraz tolerancyjnej miłości, akceptującej wszystko co ludzkie, grzech stał się zagadnieniem dyskusyjnym. Okazuje się bowiem, iż to, co kiedyś zasługiwało na potępienie i odrzucenie, czyli myśli, uczynki i zaniedbania, którymi można było obrazić Boga i których winno się wyrzekać, w obecnych czasach współczesnego świata jest sprawą sporną. Dziś chrześcijanie zdają się błądzić po omacku, ponieważ wszelkiego rodzaju wykroczenia, łamiące prawa Dekalogu, poddawane są głębokim psychoanalizom, wyjaśnieniom a w konsekwencji uzasadnieniom i usprawiedliwieniom. Dziś bowiem grzech, będący kiedyś czynem niegodnym i obrażającym Boga, wydaje się być słabością, której powaga zależy od okoliczności jej popełnienia. Dziś granica oddzielająca ziarno od plew – dobro od zła stała się formą dyskusyjnej ustawy, podejmowanej zasadą debat, wniosków i demokratycznych wyborów i wcielanej w codzienne życie na podstawie większości głosów ZA! lub PRZECIW! określeniu danej myśli, uczynku czy zaniedbania jako postępowania grzesznego i zasługującego na potępienie. Kościół stał się bowiem bardziej liberalny, bardziej łaskawy i mniej wymagający, bardziej pobłażliwy, a tym samym uzurpujący sobie prawo do wprowadzania wszelkich zmian w chrześcijańską postawę człowieka wobec Ojca Niebieskiego (mam wrażenie!) z lekceważeniem woli Stwórcy oraz Pana nieba i ziemi, a także bezczelnym niekiedy nadużywaniem Bożego Miłosierdzia podsycanym całkowitym odrzuceniem i ignorowaniem Bożej Sprawiedliwości. Dziś absolutnie nie traktuje się poważnie słów pouczenia i żądania, wypowiedzianych ustami świętego Jana Pawła II, wyraźnie zaznaczającego, iż grzech zasługuje na potępienie, nie! człowiek, ale grzech! Dziś bowiem w obliczu zachodzących zmian społecznych Kościół wydaje się podążać z duchem współczesnego świata. Obecnie też Majestat Boży wydaje się być wyparty i zastąpiony wartością człowieka oraz usprawiedliwiony (moim zdaniem!) błędnie odczytywanym i rozumianym Przykazaniem Miłości. Wszelkie bowiem decyzje i postulaty Kościoła, dotyczące jednostki, zdają się wyrastać z podłoża przesadnej dbałości o wyrwany z kontekstu wspomnianego przykazania fragment Bożej wypowiedzi, nawołujący chrześcijan do „miłowania bliźniego swego”, nawet! z zaniedbaniem dopełnienia przytoczonej idei, wskazującej porównanie „jak siebie samego”, jak również z odrzuceniem roli Ojca Niebieskiego w owych czysto ludzkich relacjach jako Podmiotu najmniej istotnego. Dziś na przykład analizuje się prawo rozwodników, którzy ponownie zaangażowali się, ale w nowe związki niesakramentalne – związki partnerskie, do przyjmowania Komunii Świętej, więc…
Jak to się ma do słów
Jezusa Chrystusa, który nauczał, że „każdy, kto oddala swoją żonę – poza
wypadkiem nierządu – naraża ją na cudzołóstwo; a kto by oddaloną wziął za żonę,
dopuszcza się cudzołóstwa”?!
Dziś na przykład papież
Franciszek manifestuje swą pobłażliwą postawę wobec homoseksualizmu,
nadmieniając, iż „jeśli ktoś jest homoseksualistą i z dobrą wolą poszukuje
Boga, kimże jestem aby go oceniać” (www.salon24.pl),
więc…
Jak to się ma do roli
kapłana w sakramencie pokuty?! Czyż Jezus Chrystus nie namaścił go prawem
oceniania (nie!) człowieka (, lecz jego) myśli, uczynków, zaniedbań, decyzji i
wyborów oraz postępowania, wspominając: „wszystko, co zwiążecie na ziemi,
będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w
niebie” (Mt 18,18)?! Czyż w myśl owego kapłańskiego obowiązku papież
Franciszek, nie powinien homoseksualiście, „z dobrą wolą poszukującego Boga”,
wskazać prawej drogi prowadzącej do Ojca Niebieskiego poprzez wskazanie
grzechu, poprzez potępienie grzechu i poprzez powoływanie owego homoseksualisty
do walki z nazwanym i ocenionym grzechem?! Czyż pasterz nie powinien dbać o swe
owce bez narażania trzody na potępienie piekielne?! Czyż homoseksualizm jako
akt seksualnej konsumpcji niepohamowanych ciał nie jest grzechem obrzydliwym?!
Czyżby Pan Bóg, doszczętnie i bezwzględnie niszcząc Sodomę i Gomorę jako
kłębowisko niegodziwości ich mieszkańców oraz gniazdo wspomnianej seksualnej
swobody, pomylił się i Sam wobec Siebie zgrzeszył, skąpiąc tymże ludziom
Miłosierdzia a poddając ich Sprawiedliwości a w efekcie karze Bożego gniewu?!
Słowami dzisiejszej
Ewangelii według świętego Mateusza, przytoczonymi wyżej, Pan Jezus nawołuje
nas, byśmy uczyli się od Niego, byśmy byli (jak On) cisi i pokornego serca (Mt
11,28-30), a nie!! tolerancyjni, wyrozumiali, pobłażliwi, przesadnie delikatni
oraz znacznie bardziej miłosierni niż Bóg. Wyszczególniony apel jest dla mnie
powołaniem do bycia dobrym drzewem, bo drzewem wydającym dobre owoce, a w
związku z tym do bycia człowiekiem, miłującym Ojca Niebieskiego – mego Pana i
Stworzyciela całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem, a
bliźniego swego (tylko i aż) jak siebie samego, a przez to człowiekiem dbającym
o drugiego człowieka, angażującym się w drugiego człowieka i pomagającym
drugiemu człowiekowi tak, by
podejmowane wobec niego działanie przynosiło efekty miłe Bogu a nie ludziom.
Czy matka, nosząca i
dźwigająca swe dziecko w ramionach od dnia jego poczęcia po ostatni dzień jego
życia, nauczy swą pociechę samodzielności, czy nauczy swą pociechę chodzić,
biegać, pracować?... Co się stanie z w ten sposób wyhodowanym człowiekiem,
kiedy matka umrze? Czyż owa matczyna nadgorliwość, nadopiekuńczość i przesadna
troska nie staje się w konsekwencji wyrokiem śmierci dla dziecka pozbawionego
samodzielności i okradzionego z niezależności, z umiejętności rozeznawania
tego, co dobre, i tego, co złe, oraz z umiejętności podejmowania słusznych
decyzji i dokonywania dojrzałych, bo niegłupich, wyborów?
Musimy być cisi i
pokornego serca. Musimy miłować i szanować człowieka, modlić się za niego i
błogosławić mu w Imię Jezusa Chrystusa. Musimy o niego walczyć, ale przede
wszystkim w kontekście zbawienia duszy a nie w kontekście zaspokojenia ciała.
Musimy podejmować wobec najmniejszych naszych braci działanie, ale działanie
zgodne z wolą i Mądrością Boga a nie z ludzką mentalnością kreowanych poglądów.
Musimy pomagać tak, by stać się dobrym drzewem, rodzącym dobre owoce – i to
jest trudne, dlatego Pan Jezus prosi, byśmy wzięli na siebie Jego jarzmo, a
więc byśmy poddali się Bogu, byśmy dali się zaprzęgnąć prymitywną uprzężą dla
bydła roboczego, byśmy wykonywali ciężką, żmudną pracę polegającą na
wypełnianiu woli Ojca – pracę, która wymaga pokory i posłuszeństwa wobec swego
Pana i Stwórcy, a nie człowieka!, która często nie cieszy się wielką
popularnością i poklaskiem wśród ludzi ze względu na swój niewolniczy charakter,
która wymaga daru rozeznania i mądrości, bojaźni Bożej i cierpliwości.
Podchodząc do bliźniego
w potrzebie, nie zaspokajam jego potrzeb bezmyślnie i spontanicznie. Modlę się
o dar rozeznania. Pragnę pomóc człowiekowi tak, by podjęte przeze mnie działanie
było dobrym owocem spełnionej woli mego Pana, by ocalić przede wszystkim duszę
bliźniego, prowadząc go w ramiona Ojca Niebieskiego, niż zaspokoić ciało,
będące często kapryśną, zachłanną i nieokiełznaną naturą. Uważam bowiem, że
prawdziwym obowiązkiem chrześcijanina jest staranność o Królestwo Niebieskie
dla wszystkich moich sióstr oraz braci w Bogu. Przesadna dbałość o to, co
ludzkie, - w moim przekonaniu – nie prowadzi w rzeczywistości do niczego
dobrego. Oczywiście, że mamy być ustami, oczami, rękoma, nogami i ramionami
Jezusa Chrystusa, ale w świetle Bożej Mądrości i woli, a nie w obliczu tego, co
nam ludziom wydaje się słuszne.
Poznałam kiedyś siostrę
zakonną, która całą sobą zaangażowała się w pomoc ludziom bezdomnym, biednym,
poranionym, odizolowanym, odrzuconym przez społeczeństwo z takich czy innych
powodów. Każdego dnia wychodziła na ulicę i podnosiła z chodników wszystkich
napotkanych po drodze. Nierzadko wychodziła z Kościoła w trakcie nabożeństwa,
by móc pochylić się nad potrzebującym pomocy człowiekiem. Zawsze starała się
być przy swoich podopiecznych na każde ich zawołanie.
Szlachetne?... Być
może, ale… czy dobre?
Okazało się, że
wspomniana przeze mnie siostra angażowała się w pomoc drugiemu człowiekowi,
przesadnie koncentrując się na zaspokajaniu potrzeb ciała, a mniej ducha. Każdy
z jej podopiecznych, których poznałam osobiście, zgłaszał się do niej po
pieniądze, po rzeczy materialne i otrzymywał to, czego chciał i czego pragnął.
Żaden z nich – z tych przeze mnie poznanych – nie odczuwał potrzeby zbliżenia
się do Boga. Czerpał z hojności wspomnianej siostry korzyści dla ciała,
pozostając w konflikcie z prawem, w zgodności ze swą bezdomnością i społecznym
odrzuceniem, w nałogach i grzechach, w bólach i cierpieniach, będących efektem
poranień i wynikiem kapitulacji – nic nie robienia ze swym okrutnym losem. W
związku z tym odniosłam wrażenie, że siostra jest rybakiem, który zaspokaja
głód biednych bliźnich rozdawaniem złowionych przez nią ryb. W rzeczywistości
potrzebujący pomocy otrzymywali śniadanie. Nie zawsze jednak mogli zasiąść przy
stole do obiadu czy kolacji. O ileż lepszym rozwiązaniem problemu byłoby
nauczenie przez rybaka owych cierpiących na głód bliźnich umiejętności
samodzielnego łowienia ryb.
Chyba w opisanym
zaangażowaniu zabrakło Mądrości Bożej. Zaspokojony tymczasowo głód ciała, jako
potrzeba czysto fizjologiczna, nie pobudził w żaden sposób potrzeby pojednania
się z Bogiem, nie zainspirował do chęci wprowadzenia w codzienność zmian na
lepsze czy podjęcia jakichkolwiek działań w tym celu. Spotykałam w Kościele
podopiecznych wspomnianej siostry, którzy absolutnie nie ukrywali postawy
roszczeniowej, którzy przychodzili po pieniądze, jak po coś, co im się po
prostu odgórnie należy z tytułu przyzwyczajenia do niezobowiązującego do niczego
korzystania z przychylności osoby, powierzchownie (moim zdaniem) zaangażowanej
w pomoc ludziom potrzebującym wsparcia.
W obliczu owych
rozważań i doświadczeń czy spostrzeżeń nasuwa się jeden podstawowy wniosek, a
mianowicie to, że tylko i wyłącznie
w Bogu i z Bogiem, przez Boga i dla Boga człowiek jest w stanie mądrze i godnie
zaangażować się w drugiego człowieka, ponieważ tylko „jarzmo Pana Jezusa
Chrystusa jest słodkie a Jego brzemię lekkie”. Dobrym drzewem, rodzącym dobre
owoce, możemy być tylko wtedy, gdy potępiamy grzech i gdy uwrażliwiamy
bliźniego na toksyczne działanie myśli, uczynków i zaniedbań niemiłych Ojcu
Niebieskiemu, dbając w ten sposób nie tylko o ciało, ale przede wszystkim o
duszę. Liberalna postawa wobec człowieka z
tolerancyjną akceptacją jego grzesznych słabości oraz skłonności, ze
swobodną interpretacją ludzkich zachowań i przyczyn oraz okoliczności je
wywołujących (moim zdaniem) nie jest chrześcijaństwem a psychoanalizą, nie jest
ani miłością, ani szacunkiem do braci naszych najmniejszych, a zepsuciem
współczesnego świata. Uważam bowiem, iż kochać człowieka to dbać o jego godne
życie doczesne i godną kondycję codzienności, ale przede wszystkim o zbawienie
i uświęcenie jego duszy, by mogła dostąpić wieczności i szczęścia w Królestwie
Niebieskim.
Czyż właśnie nie do
tego zostaliśmy powołani?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz