czwartek, 18 lipca 2019

DOBRE DRZEWO


„Jezus przemówił tymi słowami: „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie na siebie swoje jarzmo i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokornego serca, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem słodkie jest moje jarzmo, a moje brzemię lekkie.”.”
(Mt 11,28-30)

W ostatnim czasie nieustannie spotykam się z poglądem miłości, która w kontekście chrześcijaństwa powinna być formą bezwarunkowego, tolerancyjnego pochylenia się nad każdym człowiekiem, zainteresowania każdym człowiekiem oraz zaangażowania się w każdego człowieka bez względu na cokolwiek z nim związane. Kiedyś Kościół okazywał szacunek bliźniemu i dbał o godność dziecka Bożego poprzez konsekwentne i stanowcze wychowanie w poczuciu wrażliwości, potępiającej grzeszne myśli, uczynki i zaniedbania. Kiedyś granica oddzielająca ziarno od plew – dobro od zła była bezdyskusyjna, bezkompromisowa, rażąco widoczna i kategoryczna. Grzech był bowiem wyraźnie napiętnowany. Nauka Kościoła nie bagatelizowała jego niszczycielskiego wpływu na człowieka, jego potępieńczego charakteru i dramatycznych skutków. Parafianie prowadzeni przez kapłana doskonale wiedzieli, bo posiadali wyostrzoną, podejrzliwą świadomość powagi grzechu, że decydując czy postępując w wybrany przez siebie sposób mogą narazić się na gniew swego Pana i Stwórcy. Owa świadomość i znajomość woli Bożej, opisanej treścią prawną nakazów i zakazów Dekalogu, kształtowała w człowieku umiejętność odrzucania tego, co złe i niemiłe Ojcu Niebieskiemu. Dziś natomiast w kontekście wyżej wspomnianej bezgranicznej i bezwarunkowej oraz tolerancyjnej miłości, akceptującej wszystko co ludzkie, grzech stał się zagadnieniem dyskusyjnym. Okazuje się bowiem, iż to, co kiedyś zasługiwało na potępienie i odrzucenie, czyli myśli, uczynki i zaniedbania, którymi można było obrazić Boga i których winno się wyrzekać, w obecnych czasach współczesnego świata jest sprawą sporną. Dziś chrześcijanie zdają się błądzić po omacku, ponieważ wszelkiego rodzaju wykroczenia, łamiące prawa Dekalogu, poddawane są głębokim psychoanalizom, wyjaśnieniom a w konsekwencji uzasadnieniom i usprawiedliwieniom. Dziś bowiem grzech, będący kiedyś czynem niegodnym i obrażającym Boga, wydaje się być słabością, której powaga zależy od okoliczności jej popełnienia. Dziś granica oddzielająca ziarno od plew – dobro od zła stała się formą dyskusyjnej ustawy, podejmowanej zasadą debat, wniosków i demokratycznych wyborów i wcielanej w codzienne życie na podstawie większości głosów ZA! lub PRZECIW! określeniu danej myśli, uczynku czy zaniedbania jako postępowania grzesznego i zasługującego na potępienie. Kościół stał się bowiem bardziej liberalny, bardziej łaskawy i mniej wymagający, bardziej pobłażliwy, a tym samym uzurpujący sobie prawo do wprowadzania wszelkich zmian w chrześcijańską postawę człowieka wobec Ojca Niebieskiego (mam wrażenie!) z lekceważeniem woli Stwórcy oraz Pana nieba i ziemi, a także bezczelnym niekiedy nadużywaniem Bożego Miłosierdzia podsycanym całkowitym odrzuceniem i ignorowaniem Bożej Sprawiedliwości. Dziś absolutnie nie traktuje się poważnie słów pouczenia i żądania, wypowiedzianych ustami świętego Jana Pawła II, wyraźnie zaznaczającego, iż grzech zasługuje na potępienie, nie! człowiek, ale grzech! Dziś bowiem w obliczu zachodzących zmian społecznych Kościół wydaje się podążać z duchem współczesnego świata. Obecnie też Majestat Boży wydaje się być wyparty i zastąpiony wartością człowieka oraz usprawiedliwiony (moim zdaniem!) błędnie odczytywanym i rozumianym Przykazaniem Miłości. Wszelkie bowiem decyzje i postulaty Kościoła, dotyczące jednostki, zdają się wyrastać z podłoża przesadnej dbałości o wyrwany z kontekstu wspomnianego przykazania fragment Bożej wypowiedzi, nawołujący chrześcijan do „miłowania bliźniego swego”, nawet! z zaniedbaniem dopełnienia przytoczonej idei, wskazującej porównanie „jak siebie samego”, jak również z odrzuceniem roli Ojca Niebieskiego w owych czysto ludzkich relacjach jako Podmiotu najmniej istotnego. Dziś na przykład analizuje się prawo rozwodników, którzy ponownie zaangażowali się, ale w nowe związki niesakramentalne – związki partnerskie, do przyjmowania Komunii Świętej, więc…
Jak to się ma do słów Jezusa Chrystusa, który nauczał, że „każdy, kto oddala swoją żonę – poza wypadkiem nierządu – naraża ją na cudzołóstwo; a kto by oddaloną wziął za żonę, dopuszcza się cudzołóstwa”?!
Dziś na przykład papież Franciszek manifestuje swą pobłażliwą postawę wobec homoseksualizmu, nadmieniając, iż „jeśli ktoś jest homoseksualistą i z dobrą wolą poszukuje Boga, kimże jestem aby go oceniać” (www.salon24.pl), więc…
Jak to się ma do roli kapłana w sakramencie pokuty?! Czyż Jezus Chrystus nie namaścił go prawem oceniania (nie!) człowieka (, lecz jego) myśli, uczynków, zaniedbań, decyzji i wyborów oraz postępowania, wspominając: „wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie” (Mt 18,18)?! Czyż w myśl owego kapłańskiego obowiązku papież Franciszek, nie powinien homoseksualiście, „z dobrą wolą poszukującego Boga”, wskazać prawej drogi prowadzącej do Ojca Niebieskiego poprzez wskazanie grzechu, poprzez potępienie grzechu i poprzez powoływanie owego homoseksualisty do walki z nazwanym i ocenionym grzechem?! Czyż pasterz nie powinien dbać o swe owce bez narażania trzody na potępienie piekielne?! Czyż homoseksualizm jako akt seksualnej konsumpcji niepohamowanych ciał nie jest grzechem obrzydliwym?! Czyżby Pan Bóg, doszczętnie i bezwzględnie niszcząc Sodomę i Gomorę jako kłębowisko niegodziwości ich mieszkańców oraz gniazdo wspomnianej seksualnej swobody, pomylił się i Sam wobec Siebie zgrzeszył, skąpiąc tymże ludziom Miłosierdzia a poddając ich Sprawiedliwości a w efekcie karze Bożego gniewu?!
Słowami dzisiejszej Ewangelii według świętego Mateusza, przytoczonymi wyżej, Pan Jezus nawołuje nas, byśmy uczyli się od Niego, byśmy byli (jak On) cisi i pokornego serca (Mt 11,28-30), a nie!! tolerancyjni, wyrozumiali, pobłażliwi, przesadnie delikatni oraz znacznie bardziej miłosierni niż Bóg. Wyszczególniony apel jest dla mnie powołaniem do bycia dobrym drzewem, bo drzewem wydającym dobre owoce, a w związku z tym do bycia człowiekiem, miłującym Ojca Niebieskiego – mego Pana i Stworzyciela całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem, a bliźniego swego (tylko i aż) jak siebie samego, a przez to człowiekiem dbającym o drugiego człowieka, angażującym się w drugiego człowieka i pomagającym drugiemu człowiekowi tak, by podejmowane wobec niego działanie przynosiło efekty miłe Bogu a nie ludziom.
Czy matka, nosząca i dźwigająca swe dziecko w ramionach od dnia jego poczęcia po ostatni dzień jego życia, nauczy swą pociechę samodzielności, czy nauczy swą pociechę chodzić, biegać, pracować?... Co się stanie z w ten sposób wyhodowanym człowiekiem, kiedy matka umrze? Czyż owa matczyna nadgorliwość, nadopiekuńczość i przesadna troska nie staje się w konsekwencji wyrokiem śmierci dla dziecka pozbawionego samodzielności i okradzionego z niezależności, z umiejętności rozeznawania tego, co dobre, i tego, co złe, oraz z umiejętności podejmowania słusznych decyzji i dokonywania dojrzałych, bo niegłupich, wyborów?
Musimy być cisi i pokornego serca. Musimy miłować i szanować człowieka, modlić się za niego i błogosławić mu w Imię Jezusa Chrystusa. Musimy o niego walczyć, ale przede wszystkim w kontekście zbawienia duszy a nie w kontekście zaspokojenia ciała. Musimy podejmować wobec najmniejszych naszych braci działanie, ale działanie zgodne z wolą i Mądrością Boga a nie z ludzką mentalnością kreowanych poglądów. Musimy pomagać tak, by stać się dobrym drzewem, rodzącym dobre owoce – i to jest trudne, dlatego Pan Jezus prosi, byśmy wzięli na siebie Jego jarzmo, a więc byśmy poddali się Bogu, byśmy dali się zaprzęgnąć prymitywną uprzężą dla bydła roboczego, byśmy wykonywali ciężką, żmudną pracę polegającą na wypełnianiu woli Ojca – pracę, która wymaga pokory i posłuszeństwa wobec swego Pana i Stwórcy, a nie człowieka!, która często nie cieszy się wielką popularnością i poklaskiem wśród ludzi ze względu na swój niewolniczy charakter, która wymaga daru rozeznania i mądrości, bojaźni Bożej i cierpliwości.
Podchodząc do bliźniego w potrzebie, nie zaspokajam jego potrzeb bezmyślnie i spontanicznie. Modlę się o dar rozeznania. Pragnę pomóc człowiekowi tak, by podjęte przeze mnie działanie było dobrym owocem spełnionej woli mego Pana, by ocalić przede wszystkim duszę bliźniego, prowadząc go w ramiona Ojca Niebieskiego, niż zaspokoić ciało, będące często kapryśną, zachłanną i nieokiełznaną naturą. Uważam bowiem, że prawdziwym obowiązkiem chrześcijanina jest staranność o Królestwo Niebieskie dla wszystkich moich sióstr oraz braci w Bogu. Przesadna dbałość o to, co ludzkie, - w moim przekonaniu – nie prowadzi w rzeczywistości do niczego dobrego. Oczywiście, że mamy być ustami, oczami, rękoma, nogami i ramionami Jezusa Chrystusa, ale w świetle Bożej Mądrości i woli, a nie w obliczu tego, co nam ludziom wydaje się słuszne.
Poznałam kiedyś siostrę zakonną, która całą sobą zaangażowała się w pomoc ludziom bezdomnym, biednym, poranionym, odizolowanym, odrzuconym przez społeczeństwo z takich czy innych powodów. Każdego dnia wychodziła na ulicę i podnosiła z chodników wszystkich napotkanych po drodze. Nierzadko wychodziła z Kościoła w trakcie nabożeństwa, by móc pochylić się nad potrzebującym pomocy człowiekiem. Zawsze starała się być przy swoich podopiecznych na każde ich zawołanie.
Szlachetne?... Być może, ale… czy dobre?
Okazało się, że wspomniana przeze mnie siostra angażowała się w pomoc drugiemu człowiekowi, przesadnie koncentrując się na zaspokajaniu potrzeb ciała, a mniej ducha. Każdy z jej podopiecznych, których poznałam osobiście, zgłaszał się do niej po pieniądze, po rzeczy materialne i otrzymywał to, czego chciał i czego pragnął. Żaden z nich – z tych przeze mnie poznanych – nie odczuwał potrzeby zbliżenia się do Boga. Czerpał z hojności wspomnianej siostry korzyści dla ciała, pozostając w konflikcie z prawem, w zgodności ze swą bezdomnością i społecznym odrzuceniem, w nałogach i grzechach, w bólach i cierpieniach, będących efektem poranień i wynikiem kapitulacji – nic nie robienia ze swym okrutnym losem. W związku z tym odniosłam wrażenie, że siostra jest rybakiem, który zaspokaja głód biednych bliźnich rozdawaniem złowionych przez nią ryb. W rzeczywistości potrzebujący pomocy otrzymywali śniadanie. Nie zawsze jednak mogli zasiąść przy stole do obiadu czy kolacji. O ileż lepszym rozwiązaniem problemu byłoby nauczenie przez rybaka owych cierpiących na głód bliźnich umiejętności samodzielnego łowienia ryb.
Chyba w opisanym zaangażowaniu zabrakło Mądrości Bożej. Zaspokojony tymczasowo głód ciała, jako potrzeba czysto fizjologiczna, nie pobudził w żaden sposób potrzeby pojednania się z Bogiem, nie zainspirował do chęci wprowadzenia w codzienność zmian na lepsze czy podjęcia jakichkolwiek działań w tym celu. Spotykałam w Kościele podopiecznych wspomnianej siostry, którzy absolutnie nie ukrywali postawy roszczeniowej, którzy przychodzili po pieniądze, jak po coś, co im się po prostu odgórnie należy z tytułu przyzwyczajenia do niezobowiązującego do niczego korzystania z przychylności osoby, powierzchownie (moim zdaniem) zaangażowanej w pomoc ludziom potrzebującym wsparcia.
W obliczu owych rozważań i doświadczeń czy spostrzeżeń nasuwa się jeden podstawowy wniosek, a mianowicie to, że tylko i wyłącznie w Bogu i z Bogiem, przez Boga i dla Boga człowiek jest w stanie mądrze i godnie zaangażować się w drugiego człowieka, ponieważ tylko „jarzmo Pana Jezusa Chrystusa jest słodkie a Jego brzemię lekkie”. Dobrym drzewem, rodzącym dobre owoce, możemy być tylko wtedy, gdy potępiamy grzech i gdy uwrażliwiamy bliźniego na toksyczne działanie myśli, uczynków i zaniedbań niemiłych Ojcu Niebieskiemu, dbając w ten sposób nie tylko o ciało, ale przede wszystkim o duszę. Liberalna postawa wobec człowieka z  tolerancyjną akceptacją jego grzesznych słabości oraz skłonności, ze swobodną interpretacją ludzkich zachowań i przyczyn oraz okoliczności je wywołujących (moim zdaniem) nie jest chrześcijaństwem a psychoanalizą, nie jest ani miłością, ani szacunkiem do braci naszych najmniejszych, a zepsuciem współczesnego świata. Uważam bowiem, iż kochać człowieka to dbać o jego godne życie doczesne i godną kondycję codzienności, ale przede wszystkim o zbawienie i uświęcenie jego duszy, by mogła dostąpić wieczności i szczęścia w Królestwie Niebieskim.
Czyż właśnie nie do tego zostaliśmy powołani?



sobota, 13 lipca 2019

NA KOLANACH


„Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie. Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was prowadzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom. Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić, gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego. Zaprawdę powiadam wam: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy.”
(Mt 10,16-23)

Słowami wczorajszej Ewangelii Pan Jezus wyraźnie i dobitnie powołuje nas do wytrwałości w wierze i do wierności Bogu, do bycia mężnymi i niezłomnymi, konsekwentnymi i stanowczymi oraz odważnymi, do bycia pokornymi i cierpliwymi oraz nieskazitelnymi niczym gołębica, ale jednocześnie do bycia sprytnymi i roztropnymi jak wąż. Przytoczony apel absolutnie nie kojarzy mi się z bierną, uległą, nijaką i jałową postawą wobec wszelkich zniewag, obelg, bluźnierstw i profanacji Bożego Imienia, z postawą człowieka stworzonego do bicia i poniżania, deptania i opluwania. Chrystus wyraźnie zaznacza, prosząc jednocześnie byśmy byli „w nienawiści u wszystkich” z powodu wyznawanej przez chrześcijan wiary, iż w godzinie, w której „będziemy sądzeni, biczowani w synagogach, prowadzeni przed namiestników i królów”, winniśmy zachować godność niezłomnego, bohaterskiego rycerza, stojącego na straży wartości, będących całym bogactwem Ojca Niebieskiego, jakie nam jest przekazywane w każdej minucie codziennego życia. Jezus nawołuje nas do postawy walecznej i odważnej, ale nie opartej na agresji czy przemocy, a na całkowitym zaufaniu wobec Boga. Syn Człowieczy powołuje nas do przyjęcia postawy będącej formą bezwzględnego i bezkompromisowego zawierzenia się Stwórcy. Chrystus wyraźnie zaznacza, że narzędziem obrony Imienia Boga, Jego praw i wartości, a tym samym nas samych ma być, nie miecz!, ale słowo. Jezus składa obietnicę Swym prześladowanym wyznawcom, że wspomniane słowo jako narzędzie obrony „będzie pochodziło od Ducha Ojca Niebieskiego”. Prosi jednocześnie, by poniżani, „osądzani, biczowani czy prowadzeni przed namiestników i królów” chrześcijanie „nie martwili się o to, jak ani co mają mówić”, by bezgranicznie zaufali Bogu, który za wierność i wytrwałość w wierze otoczy Swoje dzieci ochronnym płaszczem Mądrości.
Tymczasem… współczesny Kościół zdaje się sprzeniewierzać Chrystusowi, krnąbrnym nieposłuszeństwem i samowolnym wymykaniem się z obowiązku przyjęcia postawy godnego, walecznego, odważnego i niezłomnego stróża dobrego Imienia swego Pana i Stwórcy. Dziś – mam wrażenie – hierarchowie i dostojnicy Kościoła (z drobnymi, szlachetnymi wyjątkami) wydają się nie posiadać bezgranicznego zaufania wobec Boga. Wydają się w lęku i w zatrwożeniu wymykać się spod obowiązku zawierzenia ciał i dusz oraz ról i powołań swemu Stwórcy i Panu. Wydają się ulegać niecierpliwości i przerażeniu, a tym samym wydają się wyprzedzać działanie Ducha Ojca Niebieskiego poprzez decyzje, podejmowane w czysto ludzki sposób, jak i czyny oraz wypowiedzi, będące wynikiem czysto ludzkiego zaangażowania, pozbawionego Bożego natchnienia i Mądrości. Dziś Kościół zdaje się być, nie w wierności swemu Panu i Stwórcy, nie w wytrwałości i w niezłomności wiary oraz zaufania, a na kolanach i to nie przed Bogiem, lecz człowiekiem. Dziś bowiem – mam wrażenie – podejmuje się działania, zmuszające chrześcijanina do przyjęcia postawy służalczej i niewolniczej wobec bliźniego. Ja natomiast kolana mogę i powinnam! ugiąć, ale tylko i wyłącznie przed Bogiem. Kościół tym czasem – mam nieodparte wrażenie – zmusza mnie do poczucia winy wobec wszystkich za… wszystko?!... za to, że jestem chrześcijanką?!... za to, że ktoś widzi we mnie chodzące zło, bo niedopasowana do ducha czasu współczesnego świata i wbrew wszechobecnej, zrobaczywiałej i bezgranicznej tolerancji wszystkiego, co „ludzkie” ośmielam się, i staram się przestrzegać Bożych Przykazań – Bożego PRAWA kosztem oczekiwań oraz wymysłów chorego społeczeństwa?!... za to, że Ojca Niebieskiego kocham całą sobą i stawiam Jego Majestat na pierwszym miejscu w swoim doczesnym życiu?!...
Nie czuję się winna. Nie zamierzam klękać usłużnie i niewolniczo przed człowiekiem. Nie zamierzam również przepraszać za to, za co ustami papieża – głowy Kościoła katolickiego przeprosił już Jan Paweł II. Nie czuję się winną z powodu mojej wiary i przynależności do Chrystusa. Jestem dumną córką Boga – mego Pana i Stwórcy i jestem z tego powodu kobietą bardzo szczęśliwą mimo wszystko i wbrew wszystkim.
Nie rozumiem. czemu ma służyć poddańcza postawa Kościoła, który aktem przeprosin papieża Franciszka został pchnięty na kolana przed obliczem muzułmanów?! Nie rozumiem!
Czytając artykuł, opublikowany na stronie internetowej „WP wiadomości” 21 czerwca 2019 roku a opracowany przez pana Bartosza Golucha, dowiaduję się, że papież Franciszek przeprasza muzułmanów za przemoc, jakiej dopuścili się wobec nich chrześcijanie.
Czyż nie Pan Jezus zaznacza słowami Ewangelii według świętego Łukasza, iż „ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do Królestwa Bożego” (Łk 9,62)?! Czyż nie o. Pio pouczał jako spowiednik i wierny sługa Ojca Niebieskiego, że nie wolno wracać do grzechów, z których człowiek się wyspowiadał i które zostały mu odpuszczone w akcie sakramentu spowiedzi i pokuty?!, więc… skoro święty Jan Paweł II w imieniu wszystkich chrześcijan przeprosił za winy i haniebne czyny Kościoła, to czy papież Franciszek powinien, przykładając rękę do pługa, oglądać się za siebie?!, czy powinien wspominać to, z czego w publicznym wystąpieniu wyspowiadał się jako głowa Kościoła – jako Kościół święty Jan Paweł II?!... W obliczu owych zależności i faktów, jakim prawem zmusza się mnie do uległej postawy na zgiętych kolanach wobec człowieka już poproszonego o przebaczenie?! Czy z powodu bycia chrześcijanką mam całe życie w skulonej pozycji poczucia winy korzyć się przed ludźmi przeproszonymi? Czyż sprawa nie została zamknięta aktem skruchy okazanym przez Kościół w osobie proszącego o wybaczenie świętego Jana Pawła II?! Czyż papież Franciszek nie powinien wreszcie podnieść się z klęczek, w których trwa niestrudzenie i niezłomnie przed muzułmanami, by z równie pięknym i wielkim zaangażowaniem zadbać wreszcie o naszych braci najmniejszych – prześladowanych chrześcijan?!...
Dlaczego w godzinie, w której „Kościół jest osądzany, biczowany, prowadzony przed namiestników i królów”, nie zachowujemy i nie pielęgnujemy godności chrześcijańskiej? Dlaczego przestraszeni bluźnierstwem i niesprawiedliwością oskarżeń odwracamy się od Boga plecami, padając na kolana przed ludźmi nas nienawidzącymi? Czemu to ma służyć?!... Czy aż tak bardzo trwożymy się człowieka? Czy aż tak bardzo nie potrafimy zaufać Bogu, że zamiast Jemu oddajemy cześć na kolanach ludziom, nie czekając na obronne i zbawienne działanie Ducha Ojca Niebieskiego?!
A, niech mnie nienawidzą jako chrześcijanki, niech mnie poniżają, oskarżają, plują na mnie i depczą, traktują jak szaloną i nienormalną czy obłąkaną – nie dbam o to absolutnie. Nie zależy mi na opinii ludzkiej, na poprawnych relacjach, kształtowanych na zależnościach i fundamentach grzesznego zaspokajania potrzeb jednostki i społecznych wyobrażeń lub oczekiwań, niewiele lub nic nie mających wspólnego z Chrystusem, i nie pozwolę!, by ktokolwiek nakazywał mi przyjęcie służalczo-niewolniczej postawy wobec człowieka. Hołd i cześć winna jestem Bogu. Kolana zegnę tylko przed moim Panem i Stwórcą, przed moim Ojcem i Zbawicielem, a w żadnym wypadku nie przed człowiekiem. Tron, który widzą moje oczy, należy tylko i wyłącznie do Boga – mego Króla. W moim codziennym życiu nie ma na nim miejsca dla człowieka, absolutnie!, czy to się komuś podoba, czy nie. Klękając przed człowiekiem – istotą grzeszną i mizerną, to jakbym klękała przed sobą, dopuszczając się aktu bałwochwalstwa i pychy, bluźnierstwa i świętokradztwa. Znam siebie doskonale i wiem, że w żaden sposób nie zasługuję na tego rodzaju wyróżnienie. Na wspomniane wyróżnienie nie zasługuje bowiem żaden człowiek, gdyż z tytułu swej grzesznej i słabej, mizernej i nędznej natury nie jest stworzeniem doskonałym i nieskazitelnym – nie jest stworzeniem równym swemu Stwórcy. Nie będę i nie zamierzam klękać przed bliźnim. Nie oczekuję i nie chcę, by ktokolwiek klękał też przede mną, gdyż jestem niczym wobec mego umiłowanego Pana i Boga.
Przepełnia mnie gorycz i żal z powodu słabości, jałowości i chwiejności obecnego Kościoła, dlatego błagam Ojca Niebieskiego o przebaczenie i modlę się o dary Ducha Świętego dla kapłanów, bym mogła jako owieczka czuć się bezpiecznie i pewnie pod opieką swego pasterza.
Tylko tyle i aż tyle mogę zrobić.
Módlmy się więc za Kościół Święty, za kapłanów, zakonników i siostry zakonne, za osoby konsekrowane i za nas samych, byśmy wszyscy jak jeden mąż w Duchu Świętym godnie i chwalebnie wypełniali wolę Boga Ojca Wszechmogącego, dbając o Jego Imię wbrew wszystkim i wszystkiemu.



piątek, 12 lipca 2019

ADORACJA


Ogarnia mnie wielkie i smutne przekonanie, że II Sobór Watykański odebrał człowiekowi żywy, uroczysty, prawdziwy oraz owocny kontakt z Bogiem.
Straciliśmy bowiem możliwość przeżywania Mszy Świętej odprawianej w rycie trydenckim, wypartym dziś i zastąpionym między innymi przez: protestanckie rozluźnienie i swobodę; potok słów nierzadko wykrzykiwanych w akcie uwielbienia (?!...) Pana Boga; wodospad oratorsko ujawnianych myśli czy doznań; skoczną muzykę i piosenkę; rozdawanie Ciała i Krwi Zbawiciela przez przygodnie upoważniane do tego osoby nieposiadające święceń kapłańskich a tym samym nieposiadające czystych, godnych dłoni, mogących opuszkami palców spocząć na Najświętszym Chlebie; przyjmowanie Komunii Świętej według czysto ludzkiej wygody, stawiającej parafian na pozycji równiej Jezusowi oraz przekazywanie sobie znaku pokoju, którego serdeczność w rzeczywistości staje się wyrazem ignorancji okazywanej Chrystusowi, który właśnie w tym momencie kona na Krzyżu, oddając Swego Ducha w ręce Ojca, czego symbolem jest przełamywana przez księdza Hostia – czynność stanowiąca symbol śmierci Syna Człowieczego.
Fala szerokorozumianej tolerancji, traktującej ludzi różnych wyznań jako jednej, wspólnej grupy, zdaje się być fundamentem ludzkiej, a zarazem błędnej interpretacji Kościoła. Sugerowanie, że wszyscy jesteśmy czcicielami tego samego Boga – w tym nawet muzułmanie – w moim prostym odczuciu chrześcijańskim jest bluźnierstwem przeciw pierwszemu przykazaniu. Nie potrafię się pogodzić z ową zaproponowaną, jak i wprowadzoną w codzienne życie teorią, stanowiącą zalążek dialogu, będącego w rzeczywistości formą monologu Kościoła katolickiego z tym chociażby odłamem wyznaniowym. Wiele bowiem czytałam, słuchałam i oglądałam, ambitnie się zagłębiając w istotę islamu i tym samym sięgając do wiarygodnych źródeł, tj. programów czy artykułów oraz opracowań religioznawczych, skonstruowanych na podstawie analityczno-interpretacyjnych wypowiedziach imamów oraz muzułmanów wierzących i restrykcyjnie praktykujących, jak i apostatów, którzy na swego Pana sercem wybrali Jezusa Chrystusa, porzucając Allaha, a tym samym swoje dotychczasowe życie religijne i… muszę przyznać, że w ogóle nie dostrzegam absolutnie żadnych podobieństw pomiędzy Ojcem Wszechmogącym a islamskim bożkiem. Chrześcijanie wyznają wiarę w Trójjedynego Boga. Muzułmanie natomiast uważają, iż Allah jest jeden jedyny i niepodzielny. Zatem odrzucają dogmat Trójcy Świętej. Nie uznają również Jezusa za Mesjasza i nie traktują Go jako Syna Bożego. Chrystus w ich wierze występuje w roli proroka w żaden sposób nie przewyższającego i nie przebijającego autorytetu Mahometa, posiadającego ręce splamione krwią niewinnych ludzi a serce skażone ciężkim grzechem. Chrześcijanie wyznają wiarę w Boga Miłosiernego, nawołującego do „miłowania nieprzyjaciół i do modlitwy za tych, którzy ich prześladują” (M 5,38-48). Imamowie natomiast z dumą zaznaczają, iż najpiękniejszym prawem Koranu jest prawo zemsty. Zatem w obliczu owych kilku rozbieżności, przytoczonych i wyliczonych wyżej, nasuwa mi się jedno, dręczące mnie i ogromnie zasmucające zagadnienie – Na jakiej podstawie i jakim prawem głosimy, że wszyscy jesteśmy (w sumie) wyznawcami tego samego Boga?! W świetle sformułowanego poglądu możemy zatem uznać, że cielec odlany ze złota, na powstanie którego zgodę wyraził Aron (Wj 32,1-24), też był formą odzwierciedlającą Majestat naszego Pana i Ojca?! Czyż nie bluźnimy?... Czyż nie sprzeniewierzamy się Ojcu Wszechmogącemu, nie podporządkowując się pokornie i posłusznie pierwszemu przykazaniu?!...
Przesiąkliśmy przesadną wolnością, kształtowaną według ludzkich potrzeb i wyobrażeń, a nie według Bożej Mądrości i Woli. Nawet w czasie modlitwy, nabożeństwa, Eucharystii Świętej czy adoracji uzurpujemy sobie prawo do oceniania i pouczania innych, ganiąc ich bezwzględnie i karygodnie za nieprawidłowe ułożenie rąk, za ułomne czytanie czy śpiewanie, za milczenie lub nieskładne wyrażanie myśli, które winny swą treścią nieść uwielbienie Pana, czy nieeleganckie, bo mało ozdobne opisywanie doznań… jakby Kościół był nie Domem Bożym!, a  Wyższą Szkołą Teatralną, zaangażowaną w kształcenie i produkcję wybitnych aktorów. Dziś potrzebujemy doświadczenia czysto empirycznego. Dziś dajemy się zniewolić nieposkromionym apetytom na posiadanie coraz to mocniejszych, bardziej estradowych umiejętności – widowiskowych charyzmatów, jak chociażby dar uzdrawiania, albo nawet wskrzeszania umarłych, zatracając się nieświadomie w pysze i zapominając, że tego rodzaju zdolności możemy otrzymać niekoniecznie od Boga, ale równie dobrze od złego, potrafiącego przecież naśladować absolutnie wszystko, oprócz!: pokory i posłuszeństwa. Dziś pragniemy się unosić i latać w Duchu Świętym. Dziś często określamy wartość Mszy Świętej słowami pochwały, których znaczenie w żaden sposób nie oddaje czci Bogu. Często słyszę, że nabożeństwo w danym miejscu było „hardcore’owe”, czyli jakie?! – mocne, ostre, i podobnie jak rodzaj muzyki, z której semantyczna forma owego określenia się wywodzi, wprowadzające w trans, będący efektem dźwięków, brzmiących (dla mnie, osobiście!) demonicznie…
Dokąd zmierzamy?
Nie mogę wybielać własnej osoby, ponieważ w pierwszym etapie mojego nawrócenia też ulegałam słodyczom, zaspokajającym podejrzliwość niewiernego Tomasza Apostoła. Obecnie jednak w owej wyżej wspomnianej różnorodności nie odczuwam potrzeb wyławiania z nabożeństwa i karmienia duszy widowiskowymi zjawiskami, „uatrakcyjniającymi” Mszę Świętą. Dziś pragnę jedynie żywej obecności Boga, którą odczuwam w milczeniu, skupieniu, ciszy i czuwaniu przy Ojcu Niebieskim. Dziś mam w sobie nie tylko wiarę, ale i świadomość, iż nie muszę być w nieustannej pogoni za charyzmatykami, by być dotkniętą dłonią Pana, ponieważ wiem doskonale, że Jezus jest wszędzie tam, gdzie pochylam się przed Tabernakulum. Dziś klękam przed Najświętszym Sakramentem i nie mogę wyrwać się z błogiej przyjemności adorowania Chrystusa w milczeniu, za co wielokrotnie zostałam skrytykowana, jakoby w moim osobistym zanurzeniu się w toni głębokiej ciszy rodziła się pycha. Wielokrotnie też pouczano mnie, że powinnam mocnym i donośnym głosem chwalić Boga, uwielbiać Go i czcić ornamentami kunsztownie konstruowanych wypowiedzi, ale… ja nie chcę!
Jak mogę płoszyć milczących ust słowami, kiedy mój umiłowany, ukochany Pan siedzi przede mną twarzą w twarz, kiedy wpatruje się we mnie, pochłaniając mnie wzrokiem?... Jak mogę cokolwiek mówić, wykrzykiwać czy śpiewać, kiedy Jezus jest obok?...
Teraz już nie posiadam zdolności do bycia głośną i wyraźną. Teraz już nie potrafię pozbyć się potrzeby milczenia i ciszy. Teraz już NIE…
Czy bylibyśmy szczęśliwi i zadowoleni, gdybyśmy próbowali nawiązać kontakt, relację z osobą, która, stojąc naprzeciwko nas, wykrzykiwałaby pochwalne epitety, sławiące piękno naszych oczu, ust, włosów, dłoni, ciała i umiejętności czy talentów?...
Być może niektórzy pławiliby się w bukietach owych przyjemnych komplementów. Ja jednak wolałabym, aby osoba, znajdująca się w moim towarzystwie, zamilkła chociaż na chwilę, aby wsłuchała się w mój głos, aby zechciała ze mną porozmawiać, poznać mnie i aby samą siebie zaprezentowała w formie szczerej, przyjacielskiej dyskusji, rozgrywającej się w linii wzajemnego szacunku, okazywanego sobie wymienianymi spojrzeniami, kierowanymi bezpośrednio w oczy.
Czy podobnych pragnień nie ma Bóg?
Nie żądam oraz nie chcę nikogo i niczego oprócz Chrystusa. Przed Najświętszym Sakramentem rozpływam się, zanurzam w obecności mego Pana i Boga. Milczenie mnie wypełnia, koi, wycisza, uwalnia od wszystkich i wszystkiego, odrywa wręcz od rzeczywistości, namaszcza błogim stanem szczęścia i radości. Świat wówczas wydaje się nieistnień. Nie ma wokół nikogo i niczego, tylko Bóg i ja, ja i Bóg… Całym ciałem i duszą czuję Jego Obecność, która mnie pochłania. Zanurzam się w Chrystusie jak w Wodzie Życia. Czuję błogą, nieopisanie piękną przyjemność. Zmysły wydają się uśpione, ciało ukołysane a dusza wtopiona w Boga, wsłuchana w ciszę i cierpliwie czekająca na głos Jezusa. Czuję się wówczas niczym niemowlę w ramionach Miłości i Bezpieczeństwa, niemowlę, którego wszystkie potrzeby zostały zaspokojone, które może bezgranicznie i ufnie oddać się odprężeniu, ukojeniu, które powoli, szczęśliwie zasypia…
Boże mój, co za rozkosz móc być z Tobą, przy Tobie i w Tobie!
Nie ma dla mnie piękniejszego momentu spełnienia i szczęścia. Żadne ludzkie wyobrażenie owych stanów nie odzwierciedli chociażby namiastki błogości, którą budzi we mnie adoracja Najświętszego Sakramentu. Tego, czego doświadcza moja dusza, czego doznaje ciało, nie jestem w stanie w żaden sposób opisać, posługując się porównaniami wspomnianych doświadczeń duszy czy doznań ciała do czegokolwiek, bowiem nie ma rzeczy lub zjawiska, którymi byłabym zdolna choćby w minimalnej części przybliżyć człowiekowi smak odczuwanej przyjemności, będącej niebywale słodkim i soczystym owocem przywileju oraz zaszczytu przebywania istoty ludzkiej w towarzystwie Jezusa, dlatego… milczę wbrew wszystkim i nawet wbrew samej sobie, jakby siła wyższa dominująca nade mną skłaniała mnie do pielęgnowania ciszy i tym samym do delektowania się rozpływającą się wokół uroczystą celebracją wszechogarniającej i wszechobecnej Doskonałości.
Życzę ci całym sercem owej łaski, jeśli jeszcze nie jesteś w jej posiadaniu.
Niech cię Bóg w Sobie rozkochuje, uwalnia i uzdrawia, nawraca, udoskonala i uświęca. W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.




poniedziałek, 1 lipca 2019

MIASTECZKO SAMARYTAŃSKIE


„Gdy dopełniły się dni wzięcia Jezusa z tego świata, postanowił udać się do Jeruzalem, i wysłał przed sobą posłańców. Ci wybrali się w drogę i weszli do pewnego miasteczka samarytańskiego, by przygotować Mu pobyt. Nie przyjęto Go jednak, ponieważ zmierzał do Jeruzalem. Widząc to uczniowie Jakub i Jan rzekli: „Panie, czy chcesz byśmy powiedzieli: Niech ogień spadnie z nieba i pochłonie ich?” Lecz On odwróciwszy się, zgromił ich. I udali się do innego miasteczka.
(Łk 9,51-56)

Pan Jezus jest nieustannie w podróży, wydającej się nie mieć końca. Przemierza cierpliwie i wytrwale drogę, szlakami przetartymi ludzką stopą, łączącymi splotem ścieżek topograficzną sieć sąsiadujących ze sobą miast i miasteczek. Wychodzi naprzeciw człowiekowi. Wkracza do danej osady. Mija wspólnoty mieszkańców i… nierzadko zostaje nawet niezauważony lub zignorowany…
Ludzie, zanurzeni w doczesność i zniewoleni przyziemnymi sprawami codziennych obowiązków czy relacji, często przechodzą obok Chrystusa, trącają Boga ramieniem, a mimo to nie odwracają się, by chociaż spojrzeć muśniętemu ręką przechodniowi w oczy, by nawiązać z nim mizerny, nic nieznaczący kontakt wzrokowy, będący jedynie odzwierciedleniem zwykłej, mimowolnie okazanej uprzejmości. Kłębią się jedynie w ulicznym zgiełku niemal egoistycznie skoncentrowani na własnych problemach i zobowiązaniach. Przepychają się w tłumie bazarowego zakleszczenia, licytując osobiste bogactwo własnych poranień, cierpień, chorób, niepowodzeń, porażek, upadków i nieszczęść, użalając się nad zadręczającym ich oraz niesprawiedliwym, skąpym losem i uwypuklając tragedie bycia człowiekiem w postaci absolutnie nie pasującej do posiadanych wyobrażeń osoby sukcesu społecznego.
Ludzie szukają miłości. Pragną być bowiem kochani. Poczcie odizolowania i wyobcowania, poczucie osamotnienia i bycia niezrozumiałym budzi w ludzkim sercu pragnienie miłości, lecz miłości nadprzyrodzonej i idealnej, bo bezgranicznej, potężnej, potrafiącej kochać nie tylko zalety, ale przede wszystkim wady i słabości, umiejącej dostrzec w brzydocie stworzenia, jakim jest człowiek, piękno istoty, zdolnej wyłuskać owo piękno z popiołów nikczemnej natury, by je ukazać światu, rozwinąć i ubogacić a w konsekwencji uświęcić.
Taką Miłością jest Bóg, którego spotykamy w codziennym życiu, którego nie jesteśmy w stanie zauważyć lub docenić, dla którego bardzo często nie mamy czasu. Pędzimy bowiem na oślep przed siebie, mijając wszystkich i wszystko obojętnie w samousprawiedliwieniu i rozgrzeszeniu własnego egoizmu brakiem czasu czy wielowarstwowością natłoku spraw i obowiązków, problemów i zmartwień. Przechodzimy obok Chrystusa, który w geście Ojcowskiej Miłości rozkłada na krzyżu ramiona gotowe nas przyjąć, objąć, przytulić, ukoić, pocieszyć i wzmocnić, i… nie potrafimy nawet zatrzymać się na ułamek sekundy, by w danym momencie kruchej teraźniejszości zrezygnować z osobistego lamentu na rzecz uniesienia wzroku w górę, zanurzenia swego spojrzenia w oczach Jezusa pokrytych i zbroczonych Jego Przenajdroższą Krwią, przelaną za nas dla naszego zbawienia…
Umiemy jedynie narzekać, beznadziejnie pogrążać się w rozgoryczeniu i w żalu wodospadami wyciskanych łez, będących owocem rozczulania się i roztkliwiania nas sobą jak nad najbardziej skrzywdzoną osobą. Poharatani cierniami codzienności mijamy w drodze ludzi, którzy zdają się leżeć bezwładnie na ścieżkach naszych dni niczym ptaki z połamanymi, kalectwem ubezwładnionymi skrzydłami, którym nie potrafimy okazać współczucia czy zainteresowania ze względu na przekonanie o znacznie większej powadze osobistych nieszczęść. Przechodzimy zatem w pośpiechu i rozkojarzeniu, zostawiając za sobą świat cudzych problemów czy zmartwień…
Nierzadko spotykam na swej drodze ludzi znokautowanych chorobą czy poranionych dzieciństwem okradzionym z miłości, beztroski, bezpieczeństwa oraz radości. Nierzadko wsłuchuję się ze szczerą uwagą w każde słowo ich wypowiedzi – wyznań. Nierzadko staram się ich pocieszyć, przedstawiając siebie w historii osobistych doświadczeń i czując wówczas przeogromną wdzięczność za wszystkie sytuacje, będące zwierciadłem podobieństwa, w którym zdeptana przez los osoba może zobaczyć własne odbicie i dzięki któremu może zauważyć, iż w padole obficie wylewanych łez nieszczęścia absolutnie nie jest jednostką bezwzględnie oraz bezwarunkowo skazaną na samotność i odosobnienie. Dzięki bowiem mojej przeszłości staję się choć trochę podobna do miłosiernego samarytanina, pochylającego się troskliwie i czule nad mijanym wędrowcem potrzebującym pomocy oraz wsparcia. Dzięki przeżytym doświadczeniom mogę być autentyczna i prawdziwa, wiarygodna i kompetentna, więc…
Czy na bagaż osobistych niepowodzeń, cierpień, chorób, strat nie powinniśmy spojrzeć przez pryzmat powołania do bycia Bożym posłańcem? Czy ze świadectwem życiowej mądrości, ostemplowanym wiarygodnością własnych doświadczeń, nie zostajemy wysłani przez Jezusa, by iść przed Nim i nieść ludziom nadzieję, przygotowując ich dusze na przyjście Chrystusa, pragnącego zamieszkać w ich sercach? Czy nie winniśmy nauczyć się dzielić osobistą przeszłością jak chlebem, by cierpiących, chorych, samotnych i nieszczęśliwych karmić pocieszeniem, by ich wzmacniać ukojeniem i pokrzepieniem, by ich namaszczać wiarą i uświęcać miłością?
Tymczasem… sami nierzadko okazujemy się mieć serce podobne do pewnego miasteczka samarytańskiego, które nie chce przyjąć Jezusa, które odrzuca Boga. Tymczasem… sami nierzadko zamykamy bramy swych serc przed Chrystusem, uparcie i zawzięcie żyjąc w przekonaniu, że ofiara naszych osobistych cierpień i nieszczęść jest zdecydowanie znacznie większa od Męczeńskiej Śmierci na Krzyżu Syna Człowieczego.
Bardzo często zamykamy się w lochu poranień, w twierdzy zabijającego naszą wrażliwość rozgoryczenia. Pozbawieni zdolności odczuwania empatii potrafimy być wobec innych bezwzględnie wymagający i niewyrozumiali. Kipimy złością i gniewem. Ulegamy negatywnym emocjom i nierzadko skłonni jesteśmy niszczyć, gładząc wszystkich i wszystko śmiercionośnym słowem przekleństwa: „Niech ogień spadnie z nieba i pochłonie ich!”, a…
Czyż nie powinniśmy być przedłużeniem rąk Boga Ojca, który pragnie tulić w ramionach własne dzieci i obdarzać je troskliwą Miłością, by w delikatny i subtelny sposób pocieszyć, wzmocnić, ukoić, pokrzepić i uświęcić poranioną duszę, jak i ciało? Czyż nie powinniśmy być dotykiem Jezusa, szeptem jego ust, ciepłem jego dłoni? Czyż nie powinniśmy wypełniać woli Boga Ojca, który nas posyła prze Siebie, byśmy przygotowywali ludzkie serca na pobyt Chrystusa?
Jezus przecież nie pogardza człowiekiem. Wychodzi naprzeciw nawet temu, który ma serce niczym pewne miasteczko samarytańskie, i chociaż doskonale wie, że zostanie nieprzyjęty, nie pozbawia tej zatwardziałej osoby szansy na spotkanie z Bogiem, na bycie zbawionym i cieszącym się życiem wiecznym w Królestwie Niebieskim. Wysyła do poranionego, zgorzkniałego człowieka Swych posłańców, by ci przygotowali go na przybycie Chrystusa, na spotkanie z Ojcem. Posługuje się wybranymi z tłumu osobami, by móc zapukać do każdych drzwi ludzkiej duszy, by móc dotykiem ich dłoni podzielić się ciepłem Bożej Miłości, by ich ustami przemówić, pocieszyć, ukoić i natchnąć nadzieją, by ich zaangażowaniem zakorzenić w sercach wiarę, by uwolnić, uzdrowić, uleczyć, nawrócić i uświęcić, by ratować i uszczęśliwiać.
Zatem od intencji naszej woli zależy, czy będziemy pewnym miasteczkiem samarytańskim, czy raczej drzewem oliwnym, w którego cieniu Bóg znajdzie dla Siebie przystań.
Jak wygląda twoje serce?...