piątek, 12 lipca 2019

ADORACJA


Ogarnia mnie wielkie i smutne przekonanie, że II Sobór Watykański odebrał człowiekowi żywy, uroczysty, prawdziwy oraz owocny kontakt z Bogiem.
Straciliśmy bowiem możliwość przeżywania Mszy Świętej odprawianej w rycie trydenckim, wypartym dziś i zastąpionym między innymi przez: protestanckie rozluźnienie i swobodę; potok słów nierzadko wykrzykiwanych w akcie uwielbienia (?!...) Pana Boga; wodospad oratorsko ujawnianych myśli czy doznań; skoczną muzykę i piosenkę; rozdawanie Ciała i Krwi Zbawiciela przez przygodnie upoważniane do tego osoby nieposiadające święceń kapłańskich a tym samym nieposiadające czystych, godnych dłoni, mogących opuszkami palców spocząć na Najświętszym Chlebie; przyjmowanie Komunii Świętej według czysto ludzkiej wygody, stawiającej parafian na pozycji równiej Jezusowi oraz przekazywanie sobie znaku pokoju, którego serdeczność w rzeczywistości staje się wyrazem ignorancji okazywanej Chrystusowi, który właśnie w tym momencie kona na Krzyżu, oddając Swego Ducha w ręce Ojca, czego symbolem jest przełamywana przez księdza Hostia – czynność stanowiąca symbol śmierci Syna Człowieczego.
Fala szerokorozumianej tolerancji, traktującej ludzi różnych wyznań jako jednej, wspólnej grupy, zdaje się być fundamentem ludzkiej, a zarazem błędnej interpretacji Kościoła. Sugerowanie, że wszyscy jesteśmy czcicielami tego samego Boga – w tym nawet muzułmanie – w moim prostym odczuciu chrześcijańskim jest bluźnierstwem przeciw pierwszemu przykazaniu. Nie potrafię się pogodzić z ową zaproponowaną, jak i wprowadzoną w codzienne życie teorią, stanowiącą zalążek dialogu, będącego w rzeczywistości formą monologu Kościoła katolickiego z tym chociażby odłamem wyznaniowym. Wiele bowiem czytałam, słuchałam i oglądałam, ambitnie się zagłębiając w istotę islamu i tym samym sięgając do wiarygodnych źródeł, tj. programów czy artykułów oraz opracowań religioznawczych, skonstruowanych na podstawie analityczno-interpretacyjnych wypowiedziach imamów oraz muzułmanów wierzących i restrykcyjnie praktykujących, jak i apostatów, którzy na swego Pana sercem wybrali Jezusa Chrystusa, porzucając Allaha, a tym samym swoje dotychczasowe życie religijne i… muszę przyznać, że w ogóle nie dostrzegam absolutnie żadnych podobieństw pomiędzy Ojcem Wszechmogącym a islamskim bożkiem. Chrześcijanie wyznają wiarę w Trójjedynego Boga. Muzułmanie natomiast uważają, iż Allah jest jeden jedyny i niepodzielny. Zatem odrzucają dogmat Trójcy Świętej. Nie uznają również Jezusa za Mesjasza i nie traktują Go jako Syna Bożego. Chrystus w ich wierze występuje w roli proroka w żaden sposób nie przewyższającego i nie przebijającego autorytetu Mahometa, posiadającego ręce splamione krwią niewinnych ludzi a serce skażone ciężkim grzechem. Chrześcijanie wyznają wiarę w Boga Miłosiernego, nawołującego do „miłowania nieprzyjaciół i do modlitwy za tych, którzy ich prześladują” (M 5,38-48). Imamowie natomiast z dumą zaznaczają, iż najpiękniejszym prawem Koranu jest prawo zemsty. Zatem w obliczu owych kilku rozbieżności, przytoczonych i wyliczonych wyżej, nasuwa mi się jedno, dręczące mnie i ogromnie zasmucające zagadnienie – Na jakiej podstawie i jakim prawem głosimy, że wszyscy jesteśmy (w sumie) wyznawcami tego samego Boga?! W świetle sformułowanego poglądu możemy zatem uznać, że cielec odlany ze złota, na powstanie którego zgodę wyraził Aron (Wj 32,1-24), też był formą odzwierciedlającą Majestat naszego Pana i Ojca?! Czyż nie bluźnimy?... Czyż nie sprzeniewierzamy się Ojcu Wszechmogącemu, nie podporządkowując się pokornie i posłusznie pierwszemu przykazaniu?!...
Przesiąkliśmy przesadną wolnością, kształtowaną według ludzkich potrzeb i wyobrażeń, a nie według Bożej Mądrości i Woli. Nawet w czasie modlitwy, nabożeństwa, Eucharystii Świętej czy adoracji uzurpujemy sobie prawo do oceniania i pouczania innych, ganiąc ich bezwzględnie i karygodnie za nieprawidłowe ułożenie rąk, za ułomne czytanie czy śpiewanie, za milczenie lub nieskładne wyrażanie myśli, które winny swą treścią nieść uwielbienie Pana, czy nieeleganckie, bo mało ozdobne opisywanie doznań… jakby Kościół był nie Domem Bożym!, a  Wyższą Szkołą Teatralną, zaangażowaną w kształcenie i produkcję wybitnych aktorów. Dziś potrzebujemy doświadczenia czysto empirycznego. Dziś dajemy się zniewolić nieposkromionym apetytom na posiadanie coraz to mocniejszych, bardziej estradowych umiejętności – widowiskowych charyzmatów, jak chociażby dar uzdrawiania, albo nawet wskrzeszania umarłych, zatracając się nieświadomie w pysze i zapominając, że tego rodzaju zdolności możemy otrzymać niekoniecznie od Boga, ale równie dobrze od złego, potrafiącego przecież naśladować absolutnie wszystko, oprócz!: pokory i posłuszeństwa. Dziś pragniemy się unosić i latać w Duchu Świętym. Dziś często określamy wartość Mszy Świętej słowami pochwały, których znaczenie w żaden sposób nie oddaje czci Bogu. Często słyszę, że nabożeństwo w danym miejscu było „hardcore’owe”, czyli jakie?! – mocne, ostre, i podobnie jak rodzaj muzyki, z której semantyczna forma owego określenia się wywodzi, wprowadzające w trans, będący efektem dźwięków, brzmiących (dla mnie, osobiście!) demonicznie…
Dokąd zmierzamy?
Nie mogę wybielać własnej osoby, ponieważ w pierwszym etapie mojego nawrócenia też ulegałam słodyczom, zaspokajającym podejrzliwość niewiernego Tomasza Apostoła. Obecnie jednak w owej wyżej wspomnianej różnorodności nie odczuwam potrzeb wyławiania z nabożeństwa i karmienia duszy widowiskowymi zjawiskami, „uatrakcyjniającymi” Mszę Świętą. Dziś pragnę jedynie żywej obecności Boga, którą odczuwam w milczeniu, skupieniu, ciszy i czuwaniu przy Ojcu Niebieskim. Dziś mam w sobie nie tylko wiarę, ale i świadomość, iż nie muszę być w nieustannej pogoni za charyzmatykami, by być dotkniętą dłonią Pana, ponieważ wiem doskonale, że Jezus jest wszędzie tam, gdzie pochylam się przed Tabernakulum. Dziś klękam przed Najświętszym Sakramentem i nie mogę wyrwać się z błogiej przyjemności adorowania Chrystusa w milczeniu, za co wielokrotnie zostałam skrytykowana, jakoby w moim osobistym zanurzeniu się w toni głębokiej ciszy rodziła się pycha. Wielokrotnie też pouczano mnie, że powinnam mocnym i donośnym głosem chwalić Boga, uwielbiać Go i czcić ornamentami kunsztownie konstruowanych wypowiedzi, ale… ja nie chcę!
Jak mogę płoszyć milczących ust słowami, kiedy mój umiłowany, ukochany Pan siedzi przede mną twarzą w twarz, kiedy wpatruje się we mnie, pochłaniając mnie wzrokiem?... Jak mogę cokolwiek mówić, wykrzykiwać czy śpiewać, kiedy Jezus jest obok?...
Teraz już nie posiadam zdolności do bycia głośną i wyraźną. Teraz już nie potrafię pozbyć się potrzeby milczenia i ciszy. Teraz już NIE…
Czy bylibyśmy szczęśliwi i zadowoleni, gdybyśmy próbowali nawiązać kontakt, relację z osobą, która, stojąc naprzeciwko nas, wykrzykiwałaby pochwalne epitety, sławiące piękno naszych oczu, ust, włosów, dłoni, ciała i umiejętności czy talentów?...
Być może niektórzy pławiliby się w bukietach owych przyjemnych komplementów. Ja jednak wolałabym, aby osoba, znajdująca się w moim towarzystwie, zamilkła chociaż na chwilę, aby wsłuchała się w mój głos, aby zechciała ze mną porozmawiać, poznać mnie i aby samą siebie zaprezentowała w formie szczerej, przyjacielskiej dyskusji, rozgrywającej się w linii wzajemnego szacunku, okazywanego sobie wymienianymi spojrzeniami, kierowanymi bezpośrednio w oczy.
Czy podobnych pragnień nie ma Bóg?
Nie żądam oraz nie chcę nikogo i niczego oprócz Chrystusa. Przed Najświętszym Sakramentem rozpływam się, zanurzam w obecności mego Pana i Boga. Milczenie mnie wypełnia, koi, wycisza, uwalnia od wszystkich i wszystkiego, odrywa wręcz od rzeczywistości, namaszcza błogim stanem szczęścia i radości. Świat wówczas wydaje się nieistnień. Nie ma wokół nikogo i niczego, tylko Bóg i ja, ja i Bóg… Całym ciałem i duszą czuję Jego Obecność, która mnie pochłania. Zanurzam się w Chrystusie jak w Wodzie Życia. Czuję błogą, nieopisanie piękną przyjemność. Zmysły wydają się uśpione, ciało ukołysane a dusza wtopiona w Boga, wsłuchana w ciszę i cierpliwie czekająca na głos Jezusa. Czuję się wówczas niczym niemowlę w ramionach Miłości i Bezpieczeństwa, niemowlę, którego wszystkie potrzeby zostały zaspokojone, które może bezgranicznie i ufnie oddać się odprężeniu, ukojeniu, które powoli, szczęśliwie zasypia…
Boże mój, co za rozkosz móc być z Tobą, przy Tobie i w Tobie!
Nie ma dla mnie piękniejszego momentu spełnienia i szczęścia. Żadne ludzkie wyobrażenie owych stanów nie odzwierciedli chociażby namiastki błogości, którą budzi we mnie adoracja Najświętszego Sakramentu. Tego, czego doświadcza moja dusza, czego doznaje ciało, nie jestem w stanie w żaden sposób opisać, posługując się porównaniami wspomnianych doświadczeń duszy czy doznań ciała do czegokolwiek, bowiem nie ma rzeczy lub zjawiska, którymi byłabym zdolna choćby w minimalnej części przybliżyć człowiekowi smak odczuwanej przyjemności, będącej niebywale słodkim i soczystym owocem przywileju oraz zaszczytu przebywania istoty ludzkiej w towarzystwie Jezusa, dlatego… milczę wbrew wszystkim i nawet wbrew samej sobie, jakby siła wyższa dominująca nade mną skłaniała mnie do pielęgnowania ciszy i tym samym do delektowania się rozpływającą się wokół uroczystą celebracją wszechogarniającej i wszechobecnej Doskonałości.
Życzę ci całym sercem owej łaski, jeśli jeszcze nie jesteś w jej posiadaniu.
Niech cię Bóg w Sobie rozkochuje, uwalnia i uzdrawia, nawraca, udoskonala i uświęca. W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz