Ogarnia mnie wielkie i
smutne przekonanie, że II Sobór Watykański odebrał człowiekowi żywy, uroczysty,
prawdziwy oraz owocny kontakt z Bogiem.
Straciliśmy bowiem
możliwość przeżywania Mszy Świętej odprawianej w rycie trydenckim, wypartym
dziś i zastąpionym między innymi przez: protestanckie rozluźnienie i swobodę;
potok słów nierzadko wykrzykiwanych w akcie uwielbienia (?!...) Pana Boga;
wodospad oratorsko ujawnianych myśli czy doznań; skoczną muzykę i piosenkę;
rozdawanie Ciała i Krwi Zbawiciela przez przygodnie upoważniane do tego osoby
nieposiadające święceń kapłańskich a tym samym nieposiadające czystych, godnych
dłoni, mogących opuszkami palców spocząć na Najświętszym Chlebie; przyjmowanie
Komunii Świętej według czysto ludzkiej wygody, stawiającej parafian na pozycji
równiej Jezusowi oraz przekazywanie sobie znaku pokoju, którego serdeczność w
rzeczywistości staje się wyrazem ignorancji okazywanej Chrystusowi, który
właśnie w tym momencie kona na Krzyżu, oddając Swego Ducha w ręce Ojca, czego
symbolem jest przełamywana przez księdza Hostia – czynność stanowiąca symbol
śmierci Syna Człowieczego.
Fala szerokorozumianej
tolerancji, traktującej ludzi różnych wyznań jako jednej, wspólnej grupy, zdaje
się być fundamentem ludzkiej, a zarazem błędnej interpretacji Kościoła.
Sugerowanie, że wszyscy jesteśmy czcicielami tego samego Boga – w tym nawet
muzułmanie – w moim prostym odczuciu chrześcijańskim jest bluźnierstwem przeciw
pierwszemu przykazaniu. Nie potrafię się pogodzić z ową zaproponowaną, jak i
wprowadzoną w codzienne życie teorią, stanowiącą zalążek dialogu, będącego w
rzeczywistości formą monologu Kościoła katolickiego z tym chociażby odłamem
wyznaniowym. Wiele bowiem czytałam, słuchałam i oglądałam, ambitnie się
zagłębiając w istotę islamu i tym samym sięgając do wiarygodnych źródeł, tj.
programów czy artykułów oraz opracowań religioznawczych, skonstruowanych na
podstawie analityczno-interpretacyjnych wypowiedziach imamów oraz muzułmanów
wierzących i restrykcyjnie praktykujących, jak i apostatów, którzy na swego
Pana sercem wybrali Jezusa Chrystusa, porzucając Allaha, a tym samym swoje
dotychczasowe życie religijne i… muszę przyznać, że w ogóle nie dostrzegam
absolutnie żadnych podobieństw pomiędzy Ojcem Wszechmogącym a islamskim
bożkiem. Chrześcijanie wyznają wiarę w Trójjedynego Boga. Muzułmanie natomiast
uważają, iż Allah jest jeden jedyny i niepodzielny. Zatem odrzucają dogmat
Trójcy Świętej. Nie uznają również Jezusa za Mesjasza i nie traktują Go jako
Syna Bożego. Chrystus w ich wierze występuje w roli proroka w żaden sposób nie
przewyższającego i nie przebijającego autorytetu Mahometa, posiadającego ręce
splamione krwią niewinnych ludzi a serce skażone ciężkim grzechem.
Chrześcijanie wyznają wiarę w Boga Miłosiernego, nawołującego do „miłowania
nieprzyjaciół i do modlitwy za tych, którzy ich prześladują” (M 5,38-48).
Imamowie natomiast z dumą zaznaczają, iż najpiękniejszym prawem Koranu jest
prawo zemsty. Zatem w obliczu owych kilku rozbieżności, przytoczonych i wyliczonych
wyżej, nasuwa mi się jedno, dręczące mnie i ogromnie zasmucające zagadnienie –
Na jakiej podstawie i jakim prawem głosimy, że wszyscy jesteśmy (w sumie)
wyznawcami tego samego Boga?! W świetle sformułowanego poglądu możemy zatem
uznać, że cielec odlany ze złota, na powstanie którego zgodę wyraził Aron (Wj
32,1-24), też był formą odzwierciedlającą Majestat naszego Pana i Ojca?! Czyż
nie bluźnimy?... Czyż nie sprzeniewierzamy się Ojcu Wszechmogącemu, nie
podporządkowując się pokornie i posłusznie pierwszemu przykazaniu?!...
Przesiąkliśmy przesadną
wolnością, kształtowaną według ludzkich potrzeb i wyobrażeń, a nie według Bożej
Mądrości i Woli. Nawet w czasie modlitwy, nabożeństwa, Eucharystii Świętej czy
adoracji uzurpujemy sobie prawo do oceniania i pouczania innych, ganiąc ich
bezwzględnie i karygodnie za nieprawidłowe ułożenie rąk, za ułomne czytanie czy
śpiewanie, za milczenie lub nieskładne wyrażanie myśli, które winny swą treścią
nieść uwielbienie Pana, czy nieeleganckie, bo mało ozdobne opisywanie doznań… jakby
Kościół był nie Domem Bożym!, a Wyższą
Szkołą Teatralną, zaangażowaną w kształcenie i produkcję wybitnych aktorów. Dziś
potrzebujemy doświadczenia czysto empirycznego. Dziś dajemy się zniewolić
nieposkromionym apetytom na posiadanie coraz to mocniejszych, bardziej
estradowych umiejętności – widowiskowych charyzmatów, jak chociażby dar
uzdrawiania, albo nawet wskrzeszania umarłych, zatracając się nieświadomie w
pysze i zapominając, że tego rodzaju zdolności możemy otrzymać niekoniecznie od
Boga, ale równie dobrze od złego, potrafiącego przecież naśladować absolutnie
wszystko, oprócz!: pokory i
posłuszeństwa. Dziś pragniemy się unosić i latać w Duchu Świętym. Dziś
często określamy wartość Mszy Świętej słowami pochwały, których znaczenie w
żaden sposób nie oddaje czci Bogu. Często słyszę, że nabożeństwo w danym
miejscu było „hardcore’owe”, czyli jakie?! – mocne, ostre, i podobnie jak
rodzaj muzyki, z której semantyczna forma owego określenia się wywodzi,
wprowadzające w trans, będący efektem dźwięków, brzmiących (dla mnie, osobiście!)
demonicznie…
Dokąd zmierzamy?
Nie mogę wybielać
własnej osoby, ponieważ w pierwszym etapie mojego nawrócenia też ulegałam
słodyczom, zaspokajającym podejrzliwość niewiernego Tomasza Apostoła. Obecnie
jednak w owej wyżej wspomnianej różnorodności nie odczuwam potrzeb wyławiania z
nabożeństwa i karmienia duszy widowiskowymi zjawiskami, „uatrakcyjniającymi”
Mszę Świętą. Dziś pragnę jedynie żywej obecności Boga, którą odczuwam w
milczeniu, skupieniu, ciszy i czuwaniu przy Ojcu Niebieskim. Dziś mam w sobie
nie tylko wiarę, ale i świadomość, iż nie muszę być w nieustannej pogoni za
charyzmatykami, by być dotkniętą dłonią Pana, ponieważ wiem doskonale, że Jezus
jest wszędzie tam, gdzie pochylam się przed Tabernakulum. Dziś klękam przed
Najświętszym Sakramentem i nie mogę wyrwać się z błogiej przyjemności
adorowania Chrystusa w milczeniu, za co wielokrotnie zostałam skrytykowana,
jakoby w moim osobistym zanurzeniu się w toni głębokiej ciszy rodziła się
pycha. Wielokrotnie też pouczano mnie, że powinnam mocnym i donośnym głosem
chwalić Boga, uwielbiać Go i czcić ornamentami kunsztownie konstruowanych
wypowiedzi, ale… ja nie chcę!
Jak mogę płoszyć
milczących ust słowami, kiedy mój umiłowany, ukochany Pan siedzi przede mną
twarzą w twarz, kiedy wpatruje się we mnie, pochłaniając mnie wzrokiem?... Jak
mogę cokolwiek mówić, wykrzykiwać czy śpiewać, kiedy Jezus jest obok?...
Teraz już nie posiadam
zdolności do bycia głośną i wyraźną. Teraz już nie potrafię pozbyć się potrzeby
milczenia i ciszy. Teraz już NIE…
Czy bylibyśmy
szczęśliwi i zadowoleni, gdybyśmy próbowali nawiązać kontakt, relację z osobą,
która, stojąc naprzeciwko nas, wykrzykiwałaby pochwalne epitety, sławiące
piękno naszych oczu, ust, włosów, dłoni, ciała i umiejętności czy talentów?...
Być może niektórzy
pławiliby się w bukietach owych przyjemnych komplementów. Ja jednak wolałabym,
aby osoba, znajdująca się w moim towarzystwie, zamilkła chociaż na chwilę, aby
wsłuchała się w mój głos, aby zechciała ze mną porozmawiać, poznać mnie i aby
samą siebie zaprezentowała w formie szczerej, przyjacielskiej dyskusji,
rozgrywającej się w linii wzajemnego szacunku, okazywanego sobie wymienianymi
spojrzeniami, kierowanymi bezpośrednio w oczy.
Czy podobnych pragnień
nie ma Bóg?
Nie żądam oraz nie chcę
nikogo i niczego oprócz Chrystusa. Przed Najświętszym Sakramentem rozpływam
się, zanurzam w obecności mego Pana i Boga. Milczenie mnie wypełnia, koi,
wycisza, uwalnia od wszystkich i wszystkiego, odrywa wręcz od rzeczywistości, namaszcza
błogim stanem szczęścia i radości. Świat wówczas wydaje się nieistnień. Nie ma
wokół nikogo i niczego, tylko Bóg i ja, ja i Bóg… Całym ciałem i duszą czuję
Jego Obecność, która mnie pochłania. Zanurzam się w Chrystusie jak w Wodzie
Życia. Czuję błogą, nieopisanie piękną przyjemność. Zmysły wydają się uśpione,
ciało ukołysane a dusza wtopiona w Boga, wsłuchana w ciszę i cierpliwie
czekająca na głos Jezusa. Czuję się wówczas niczym niemowlę w ramionach Miłości
i Bezpieczeństwa, niemowlę, którego wszystkie potrzeby zostały zaspokojone,
które może bezgranicznie i ufnie oddać się odprężeniu, ukojeniu, które powoli,
szczęśliwie zasypia…
Boże mój, co za rozkosz
móc być z Tobą, przy Tobie i w Tobie!
Nie ma dla mnie
piękniejszego momentu spełnienia i szczęścia. Żadne ludzkie wyobrażenie owych
stanów nie odzwierciedli chociażby namiastki błogości, którą budzi we mnie
adoracja Najświętszego Sakramentu. Tego, czego doświadcza moja dusza, czego
doznaje ciało, nie jestem w stanie w żaden sposób opisać, posługując się
porównaniami wspomnianych doświadczeń duszy czy doznań ciała do czegokolwiek,
bowiem nie ma rzeczy lub zjawiska, którymi byłabym zdolna choćby w minimalnej
części przybliżyć człowiekowi smak odczuwanej przyjemności, będącej niebywale
słodkim i soczystym owocem przywileju oraz zaszczytu przebywania istoty
ludzkiej w towarzystwie Jezusa, dlatego… milczę wbrew wszystkim i nawet wbrew
samej sobie, jakby siła wyższa dominująca nade mną skłaniała mnie do
pielęgnowania ciszy i tym samym do delektowania się rozpływającą się wokół
uroczystą celebracją wszechogarniającej i wszechobecnej Doskonałości.
Życzę ci całym sercem
owej łaski, jeśli jeszcze nie jesteś w jej posiadaniu.
Niech cię Bóg w Sobie rozkochuje,
uwalnia i uzdrawia, nawraca, udoskonala i uświęca. W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz