„Gdy
dopełniły się dni wzięcia Jezusa z tego świata, postanowił udać się do
Jeruzalem, i wysłał przed sobą posłańców. Ci wybrali się w drogę i weszli do
pewnego miasteczka samarytańskiego, by przygotować Mu pobyt. Nie przyjęto Go
jednak, ponieważ zmierzał do Jeruzalem. Widząc to uczniowie Jakub i Jan rzekli:
„Panie, czy chcesz byśmy powiedzieli: Niech ogień spadnie z nieba i pochłonie
ich?” Lecz On odwróciwszy się, zgromił ich. I udali się do innego miasteczka.
(Łk 9,51-56)
Pan Jezus jest
nieustannie w podróży, wydającej się nie mieć końca. Przemierza cierpliwie i
wytrwale drogę, szlakami przetartymi ludzką stopą, łączącymi splotem ścieżek
topograficzną sieć sąsiadujących ze sobą miast i miasteczek. Wychodzi naprzeciw
człowiekowi. Wkracza do danej osady. Mija wspólnoty mieszkańców i… nierzadko
zostaje nawet niezauważony lub zignorowany…
Ludzie, zanurzeni w
doczesność i zniewoleni przyziemnymi sprawami codziennych obowiązków czy
relacji, często przechodzą obok Chrystusa, trącają Boga ramieniem, a mimo to
nie odwracają się, by chociaż spojrzeć muśniętemu ręką przechodniowi w oczy, by
nawiązać z nim mizerny, nic nieznaczący kontakt wzrokowy, będący jedynie
odzwierciedleniem zwykłej, mimowolnie okazanej uprzejmości. Kłębią się jedynie
w ulicznym zgiełku niemal egoistycznie skoncentrowani na własnych problemach i
zobowiązaniach. Przepychają się w tłumie bazarowego zakleszczenia, licytując osobiste
bogactwo własnych poranień, cierpień, chorób, niepowodzeń, porażek, upadków i
nieszczęść, użalając się nad zadręczającym ich oraz niesprawiedliwym, skąpym
losem i uwypuklając tragedie bycia człowiekiem w postaci absolutnie nie
pasującej do posiadanych wyobrażeń osoby sukcesu społecznego.
Ludzie szukają miłości.
Pragną być bowiem kochani. Poczcie odizolowania i wyobcowania, poczucie
osamotnienia i bycia niezrozumiałym budzi w ludzkim sercu pragnienie miłości,
lecz miłości nadprzyrodzonej i idealnej, bo bezgranicznej, potężnej,
potrafiącej kochać nie tylko zalety, ale przede wszystkim wady i słabości,
umiejącej dostrzec w brzydocie stworzenia, jakim jest człowiek, piękno istoty,
zdolnej wyłuskać owo piękno z popiołów nikczemnej natury, by je ukazać światu,
rozwinąć i ubogacić a w konsekwencji uświęcić.
Taką Miłością jest Bóg,
którego spotykamy w codziennym życiu, którego nie jesteśmy w stanie zauważyć
lub docenić, dla którego bardzo często nie mamy czasu. Pędzimy bowiem na oślep
przed siebie, mijając wszystkich i wszystko obojętnie w samousprawiedliwieniu i
rozgrzeszeniu własnego egoizmu brakiem czasu czy wielowarstwowością natłoku
spraw i obowiązków, problemów i zmartwień. Przechodzimy obok Chrystusa, który w
geście Ojcowskiej Miłości rozkłada na krzyżu ramiona gotowe nas przyjąć, objąć,
przytulić, ukoić, pocieszyć i wzmocnić, i… nie potrafimy nawet zatrzymać się na
ułamek sekundy, by w danym momencie kruchej teraźniejszości zrezygnować z
osobistego lamentu na rzecz uniesienia wzroku w górę, zanurzenia swego
spojrzenia w oczach Jezusa pokrytych i zbroczonych Jego Przenajdroższą Krwią,
przelaną za nas dla naszego zbawienia…
Umiemy jedynie
narzekać, beznadziejnie pogrążać się w rozgoryczeniu i w żalu wodospadami
wyciskanych łez, będących owocem rozczulania się i roztkliwiania nas sobą jak
nad najbardziej skrzywdzoną osobą. Poharatani cierniami codzienności mijamy w
drodze ludzi, którzy zdają się leżeć bezwładnie na ścieżkach naszych dni niczym
ptaki z połamanymi, kalectwem ubezwładnionymi skrzydłami, którym nie potrafimy
okazać współczucia czy zainteresowania ze względu na przekonanie o znacznie
większej powadze osobistych nieszczęść. Przechodzimy zatem w pośpiechu i
rozkojarzeniu, zostawiając za sobą świat cudzych problemów czy zmartwień…
Nierzadko spotykam na
swej drodze ludzi znokautowanych chorobą czy poranionych dzieciństwem
okradzionym z miłości, beztroski, bezpieczeństwa oraz radości. Nierzadko
wsłuchuję się ze szczerą uwagą w każde słowo ich wypowiedzi – wyznań. Nierzadko
staram się ich pocieszyć, przedstawiając siebie w historii osobistych
doświadczeń i czując wówczas przeogromną wdzięczność za wszystkie sytuacje,
będące zwierciadłem podobieństwa, w którym zdeptana przez los osoba może
zobaczyć własne odbicie i dzięki któremu może zauważyć, iż w padole obficie
wylewanych łez nieszczęścia absolutnie nie jest jednostką bezwzględnie oraz
bezwarunkowo skazaną na samotność i odosobnienie. Dzięki bowiem mojej
przeszłości staję się choć trochę podobna do miłosiernego samarytanina,
pochylającego się troskliwie i czule nad mijanym wędrowcem potrzebującym pomocy
oraz wsparcia. Dzięki przeżytym doświadczeniom mogę być autentyczna i
prawdziwa, wiarygodna i kompetentna, więc…
Czy na bagaż osobistych
niepowodzeń, cierpień, chorób, strat nie powinniśmy spojrzeć przez pryzmat
powołania do bycia Bożym posłańcem? Czy ze świadectwem życiowej mądrości,
ostemplowanym wiarygodnością własnych doświadczeń, nie zostajemy wysłani przez
Jezusa, by iść przed Nim i nieść ludziom nadzieję, przygotowując ich dusze na
przyjście Chrystusa, pragnącego zamieszkać w ich sercach? Czy nie winniśmy
nauczyć się dzielić osobistą przeszłością jak chlebem, by cierpiących, chorych,
samotnych i nieszczęśliwych karmić pocieszeniem, by ich wzmacniać ukojeniem i
pokrzepieniem, by ich namaszczać wiarą i uświęcać miłością?
Tymczasem… sami
nierzadko okazujemy się mieć serce podobne do pewnego miasteczka
samarytańskiego, które nie chce przyjąć Jezusa, które odrzuca Boga. Tymczasem…
sami nierzadko zamykamy bramy swych serc przed Chrystusem, uparcie i zawzięcie
żyjąc w przekonaniu, że ofiara naszych osobistych cierpień i nieszczęść jest
zdecydowanie znacznie większa od Męczeńskiej Śmierci na Krzyżu Syna
Człowieczego.
Bardzo często zamykamy
się w lochu poranień, w twierdzy zabijającego naszą wrażliwość rozgoryczenia.
Pozbawieni zdolności odczuwania empatii potrafimy być wobec innych bezwzględnie
wymagający i niewyrozumiali. Kipimy złością i gniewem. Ulegamy negatywnym
emocjom i nierzadko skłonni jesteśmy niszczyć, gładząc wszystkich i wszystko
śmiercionośnym słowem przekleństwa: „Niech ogień spadnie z nieba i pochłonie
ich!”, a…
Czyż nie powinniśmy być
przedłużeniem rąk Boga Ojca, który pragnie tulić w ramionach własne dzieci i
obdarzać je troskliwą Miłością, by w delikatny i subtelny sposób pocieszyć,
wzmocnić, ukoić, pokrzepić i uświęcić poranioną duszę, jak i ciało? Czyż nie
powinniśmy być dotykiem Jezusa, szeptem jego ust, ciepłem jego dłoni? Czyż nie
powinniśmy wypełniać woli Boga Ojca, który nas posyła prze Siebie, byśmy
przygotowywali ludzkie serca na pobyt Chrystusa?
Jezus przecież nie
pogardza człowiekiem. Wychodzi naprzeciw nawet temu, który ma serce niczym
pewne miasteczko samarytańskie, i chociaż doskonale wie, że zostanie nieprzyjęty,
nie pozbawia tej zatwardziałej osoby szansy na spotkanie z Bogiem, na bycie
zbawionym i cieszącym się życiem wiecznym w Królestwie Niebieskim. Wysyła do
poranionego, zgorzkniałego człowieka Swych posłańców, by ci przygotowali go na
przybycie Chrystusa, na spotkanie z Ojcem. Posługuje się wybranymi z tłumu
osobami, by móc zapukać do każdych drzwi ludzkiej duszy, by móc dotykiem ich
dłoni podzielić się ciepłem Bożej Miłości, by ich ustami przemówić, pocieszyć, ukoić
i natchnąć nadzieją, by ich zaangażowaniem zakorzenić w sercach wiarę, by uwolnić,
uzdrowić, uleczyć, nawrócić i uświęcić, by ratować i uszczęśliwiać.
Zatem od intencji naszej
woli zależy, czy będziemy pewnym miasteczkiem samarytańskim, czy raczej drzewem
oliwnym, w którego cieniu Bóg znajdzie dla Siebie przystań.
Jak wygląda twoje serce?...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz