poniedziałek, 1 lipca 2019

MIASTECZKO SAMARYTAŃSKIE


„Gdy dopełniły się dni wzięcia Jezusa z tego świata, postanowił udać się do Jeruzalem, i wysłał przed sobą posłańców. Ci wybrali się w drogę i weszli do pewnego miasteczka samarytańskiego, by przygotować Mu pobyt. Nie przyjęto Go jednak, ponieważ zmierzał do Jeruzalem. Widząc to uczniowie Jakub i Jan rzekli: „Panie, czy chcesz byśmy powiedzieli: Niech ogień spadnie z nieba i pochłonie ich?” Lecz On odwróciwszy się, zgromił ich. I udali się do innego miasteczka.
(Łk 9,51-56)

Pan Jezus jest nieustannie w podróży, wydającej się nie mieć końca. Przemierza cierpliwie i wytrwale drogę, szlakami przetartymi ludzką stopą, łączącymi splotem ścieżek topograficzną sieć sąsiadujących ze sobą miast i miasteczek. Wychodzi naprzeciw człowiekowi. Wkracza do danej osady. Mija wspólnoty mieszkańców i… nierzadko zostaje nawet niezauważony lub zignorowany…
Ludzie, zanurzeni w doczesność i zniewoleni przyziemnymi sprawami codziennych obowiązków czy relacji, często przechodzą obok Chrystusa, trącają Boga ramieniem, a mimo to nie odwracają się, by chociaż spojrzeć muśniętemu ręką przechodniowi w oczy, by nawiązać z nim mizerny, nic nieznaczący kontakt wzrokowy, będący jedynie odzwierciedleniem zwykłej, mimowolnie okazanej uprzejmości. Kłębią się jedynie w ulicznym zgiełku niemal egoistycznie skoncentrowani na własnych problemach i zobowiązaniach. Przepychają się w tłumie bazarowego zakleszczenia, licytując osobiste bogactwo własnych poranień, cierpień, chorób, niepowodzeń, porażek, upadków i nieszczęść, użalając się nad zadręczającym ich oraz niesprawiedliwym, skąpym losem i uwypuklając tragedie bycia człowiekiem w postaci absolutnie nie pasującej do posiadanych wyobrażeń osoby sukcesu społecznego.
Ludzie szukają miłości. Pragną być bowiem kochani. Poczcie odizolowania i wyobcowania, poczucie osamotnienia i bycia niezrozumiałym budzi w ludzkim sercu pragnienie miłości, lecz miłości nadprzyrodzonej i idealnej, bo bezgranicznej, potężnej, potrafiącej kochać nie tylko zalety, ale przede wszystkim wady i słabości, umiejącej dostrzec w brzydocie stworzenia, jakim jest człowiek, piękno istoty, zdolnej wyłuskać owo piękno z popiołów nikczemnej natury, by je ukazać światu, rozwinąć i ubogacić a w konsekwencji uświęcić.
Taką Miłością jest Bóg, którego spotykamy w codziennym życiu, którego nie jesteśmy w stanie zauważyć lub docenić, dla którego bardzo często nie mamy czasu. Pędzimy bowiem na oślep przed siebie, mijając wszystkich i wszystko obojętnie w samousprawiedliwieniu i rozgrzeszeniu własnego egoizmu brakiem czasu czy wielowarstwowością natłoku spraw i obowiązków, problemów i zmartwień. Przechodzimy obok Chrystusa, który w geście Ojcowskiej Miłości rozkłada na krzyżu ramiona gotowe nas przyjąć, objąć, przytulić, ukoić, pocieszyć i wzmocnić, i… nie potrafimy nawet zatrzymać się na ułamek sekundy, by w danym momencie kruchej teraźniejszości zrezygnować z osobistego lamentu na rzecz uniesienia wzroku w górę, zanurzenia swego spojrzenia w oczach Jezusa pokrytych i zbroczonych Jego Przenajdroższą Krwią, przelaną za nas dla naszego zbawienia…
Umiemy jedynie narzekać, beznadziejnie pogrążać się w rozgoryczeniu i w żalu wodospadami wyciskanych łez, będących owocem rozczulania się i roztkliwiania nas sobą jak nad najbardziej skrzywdzoną osobą. Poharatani cierniami codzienności mijamy w drodze ludzi, którzy zdają się leżeć bezwładnie na ścieżkach naszych dni niczym ptaki z połamanymi, kalectwem ubezwładnionymi skrzydłami, którym nie potrafimy okazać współczucia czy zainteresowania ze względu na przekonanie o znacznie większej powadze osobistych nieszczęść. Przechodzimy zatem w pośpiechu i rozkojarzeniu, zostawiając za sobą świat cudzych problemów czy zmartwień…
Nierzadko spotykam na swej drodze ludzi znokautowanych chorobą czy poranionych dzieciństwem okradzionym z miłości, beztroski, bezpieczeństwa oraz radości. Nierzadko wsłuchuję się ze szczerą uwagą w każde słowo ich wypowiedzi – wyznań. Nierzadko staram się ich pocieszyć, przedstawiając siebie w historii osobistych doświadczeń i czując wówczas przeogromną wdzięczność za wszystkie sytuacje, będące zwierciadłem podobieństwa, w którym zdeptana przez los osoba może zobaczyć własne odbicie i dzięki któremu może zauważyć, iż w padole obficie wylewanych łez nieszczęścia absolutnie nie jest jednostką bezwzględnie oraz bezwarunkowo skazaną na samotność i odosobnienie. Dzięki bowiem mojej przeszłości staję się choć trochę podobna do miłosiernego samarytanina, pochylającego się troskliwie i czule nad mijanym wędrowcem potrzebującym pomocy oraz wsparcia. Dzięki przeżytym doświadczeniom mogę być autentyczna i prawdziwa, wiarygodna i kompetentna, więc…
Czy na bagaż osobistych niepowodzeń, cierpień, chorób, strat nie powinniśmy spojrzeć przez pryzmat powołania do bycia Bożym posłańcem? Czy ze świadectwem życiowej mądrości, ostemplowanym wiarygodnością własnych doświadczeń, nie zostajemy wysłani przez Jezusa, by iść przed Nim i nieść ludziom nadzieję, przygotowując ich dusze na przyjście Chrystusa, pragnącego zamieszkać w ich sercach? Czy nie winniśmy nauczyć się dzielić osobistą przeszłością jak chlebem, by cierpiących, chorych, samotnych i nieszczęśliwych karmić pocieszeniem, by ich wzmacniać ukojeniem i pokrzepieniem, by ich namaszczać wiarą i uświęcać miłością?
Tymczasem… sami nierzadko okazujemy się mieć serce podobne do pewnego miasteczka samarytańskiego, które nie chce przyjąć Jezusa, które odrzuca Boga. Tymczasem… sami nierzadko zamykamy bramy swych serc przed Chrystusem, uparcie i zawzięcie żyjąc w przekonaniu, że ofiara naszych osobistych cierpień i nieszczęść jest zdecydowanie znacznie większa od Męczeńskiej Śmierci na Krzyżu Syna Człowieczego.
Bardzo często zamykamy się w lochu poranień, w twierdzy zabijającego naszą wrażliwość rozgoryczenia. Pozbawieni zdolności odczuwania empatii potrafimy być wobec innych bezwzględnie wymagający i niewyrozumiali. Kipimy złością i gniewem. Ulegamy negatywnym emocjom i nierzadko skłonni jesteśmy niszczyć, gładząc wszystkich i wszystko śmiercionośnym słowem przekleństwa: „Niech ogień spadnie z nieba i pochłonie ich!”, a…
Czyż nie powinniśmy być przedłużeniem rąk Boga Ojca, który pragnie tulić w ramionach własne dzieci i obdarzać je troskliwą Miłością, by w delikatny i subtelny sposób pocieszyć, wzmocnić, ukoić, pokrzepić i uświęcić poranioną duszę, jak i ciało? Czyż nie powinniśmy być dotykiem Jezusa, szeptem jego ust, ciepłem jego dłoni? Czyż nie powinniśmy wypełniać woli Boga Ojca, który nas posyła prze Siebie, byśmy przygotowywali ludzkie serca na pobyt Chrystusa?
Jezus przecież nie pogardza człowiekiem. Wychodzi naprzeciw nawet temu, który ma serce niczym pewne miasteczko samarytańskie, i chociaż doskonale wie, że zostanie nieprzyjęty, nie pozbawia tej zatwardziałej osoby szansy na spotkanie z Bogiem, na bycie zbawionym i cieszącym się życiem wiecznym w Królestwie Niebieskim. Wysyła do poranionego, zgorzkniałego człowieka Swych posłańców, by ci przygotowali go na przybycie Chrystusa, na spotkanie z Ojcem. Posługuje się wybranymi z tłumu osobami, by móc zapukać do każdych drzwi ludzkiej duszy, by móc dotykiem ich dłoni podzielić się ciepłem Bożej Miłości, by ich ustami przemówić, pocieszyć, ukoić i natchnąć nadzieją, by ich zaangażowaniem zakorzenić w sercach wiarę, by uwolnić, uzdrowić, uleczyć, nawrócić i uświęcić, by ratować i uszczęśliwiać.
Zatem od intencji naszej woli zależy, czy będziemy pewnym miasteczkiem samarytańskim, czy raczej drzewem oliwnym, w którego cieniu Bóg znajdzie dla Siebie przystań.
Jak wygląda twoje serce?...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz