wtorek, 26 marca 2019

POKÓJ SERCA


Pokój serca - komfort duchowego, trwałego stanu, o którym marzy i którego pragnie każdy człowiek, o którym wspominają niektórzy księża jako o łasce możliwej do otrzymania lub wymodlenia, jako o owocu i potwierdzeniu naszego zaufania do Boga...
Chyba nie potrafię zadbać w żaden sposób o ów komfort. Zastanawiam się nawet, czy człowiek otwarty na Boga i pragnący wypełniać Jego wolę, człowiek, któremu leżą na sercu sprawy i wartości umiłowanego Pana, wierzący w Istnienie Stwórcy, kochający Ojca Niebieskiego jest w ogóle w stanie zapewnić sobie ową harmonię duchowego stanu?, czy potrafi wspomniany stan osiągnąć?... Czy tego rodzaju komfort jest możliwy?...
Zastanawiam się nad owym wymienionym wyżej zagadnieniem.
Czym jest pokój serca?... Jak rozumieć wyszczególnione określenie?... Czyż nie jest to forma pewnej obojętności wobec wszystkich, którzy nam współtowarzyszą, i wobec wszystkiego, co nas otacza?... Czyż nie jest to stan wewnętrznej znieczulicy?... Czyż nie jest to zdolność niezakłócania wewnętrznej równowagi poprzez staranną dbałość o wygodę osobistego, codziennego życia, o własne sprawy?... Czyż nie jest to jedynie krótkotrwała, krucha lekkość i delikatny przedsmak Nieba?... Czym jest pokój serca?...
Święta Matka Teresa z Kalkuty wyraźnie i dobitnie zaznaczała, że „miłość, aby była prawdziwa, musi kosztować, musi boleć, musi ogałacać nas z samych siebie”.
Czy przytoczony cytat odrysowuje w jakikolwiek sposób pokój serca? Czy na podstawie wyżej wspomnianej wypowiedzi świętej Matki Teresy z Kalkuty jesteśmy w stanie zdefiniować i zrozumieć wartość, jaką jest właśnie pokój serca?
Przytoczona definicja „prawdziwej miłości” mnie osobiście raczej kojarzy się z troską, bólem, nieustannym wypatrywaniem i oczekiwaniem kogoś lub czegoś, dbałością o kogoś lub o coś z wielkim oraz szczerym oddaniem i pieczołowitością, z poświęceniem własnego dobra w imię wyższej wartości jaką jest wypełnianie woli Ojca, z ciężką pracą, nierzadko z wyobcowaniem i krzyżem samotności, jaki na barki wierzącego człowieka nierzadko nakłada społeczeństwo, z niewolnictwem, na jakie skazana jest osoba, w której płonie ogień umiłowania bliźniego… To wszystko w żaden sposób nie kojarzy mi się z pokojem serca.
Patrzę dziś na świat, dla którego centralnym celem istnienia i powołania, działania i sensu jest człowiek, dla którego Bóg staje się śmiesznym, nic nieznaczącym wymysłem maluczkich i nieudolnych, karykaturalnych i dyskryminowanych, nikomu i niczemu niepotrzebnych. Dziś przyglądam się światu, będącemu przerażającym odrysowaniem czasów Starożytnej Grecji czy Imperium Rzymskiego + przerażającym, bo pozbawionym nawet! ówczesnego lęku przed bogami, jakim mimo wszystko oddawano cześć, jakim mimo wszystko nie odmawiano szacunku i posłuchu, jakich kaprysy i wartości respektowano poprzez nieprzekraczanie ogólnie przyjętych granic i poprzez przestrzeganie pewnych zasad czy odprawianie określonych rytuałów. Dziś widzę świat bezczelny, pyszny, samolubny, skoncentrowany na człowieku i dążący za wszelką cenę do zaspokajania potrzeb czysto ludzkich w każdy niemal dozwolony sposób, niszczący Boże wartości, a przez to klarowność i przejrzystość relacji międzyludzkich, autorytet, którym powinni cieszyć się rodzice, nauczyciele, wychowawcy, osoby starsze… Dziś nie ma granic przyzwoitości. Dziś świat hołubi młodego, silnego, zdrowego i pięknego (?!) człowieka z tak ogromnie wielkim zaangażowaniem, że aż z przerażającym bluźnierstwem i świętokradztwem na jakie pozwala sobie w bezczelny, bezmyślny, egoistyczny i pyszny sposób wobec Boga – Stwórcę, Początku i Końca tych wszystkich oraz tego wszystkiego, co istniejące, powołane do życia, uprzywilejowane zdolnością samodzielności i wolności. Dziś przyglądam się otaczającej mnie rzeczywistości i obserwuję mijających mnie ludzi, i… nie czuję pokoju serca, a żal, smutek, pragnienie opłakiwania tych, których spotykam, i tego, z czym się zderzam na co dzień, głód modlitwy za wszystkich i wszystko, troskę, samotność, bezdomność duszy, która tęskni za Ojcem i która czuje się całkowicie niepasująca oraz w żaden sposób niedopasowana do współczesnego stanu rzeczy, wyizolowana i obca. Dziś wpadam w wir rozgoryczenia. Dziś czuję niepokój, ale i wdzięczność za posiadaną zdolność dostrzegania tego, co niemiłe Bogu, za umiejętność oddzielania dobra od zła, za Obecność Ojca, którego Miłość, Wsparcie, Siłę czuję każdego dnia, każdej nocy… Dziś obcy mi jest pokój serca. Niszczy go grzech, aborcja, wywyższanie zwierząt, o których prawa do życia walczy się ze zdecydowanie większą zaciekłością i bezwzględnością niż o prawa do życia dzieci poczętych, eutanazja i to nie tylko człowieka, ale przede wszystkim i w tym wszystkim Boga… Dziś czuję wewnętrzny niepokój i żal, a wraz z tym potrzebę gorliwej modlitwy za wszystkich ludzi bez wyjątku – czy to wierzący, czy niewierzący; czy to przyjaciel, czy wróg; czy to mądry, czy głupi; czy to bogaty, czy biedny – po prostu za wszystkie dusze i za wszystkie dzieła, stworzone przez mojego umiłowanego Ojca Niebieskiego. Dziś… nie mam i nie potrafię zachować i utrzymać w sobie pokoju serca. Nie umiem.
Czymże zatem jest wspomniany pokój serca?
Osobiście odbieram ów stan jako owoc modlitwy, krótkotrwały i ulotny, bo zakłócany pychą oraz bezczelnością świata – człowieka, który zabija Boga i niszczy wszystko, co z Nim jest związane, co się z Nim kojarzy, co od Niego pochodzi i do Niego prowadzi. Uważam, że miłość, jaką czuje się do Ojca Niebieskiego, nie pozwala na zachowanie w sercu pokoju. Osoba kochająca szczerze i prawdziwie, będzie cierpieć, będzie odczuwać ból, będzie w owym bólu odzierana z samej siebie poprzez troskę o bliźniego, dbałość o jego nawrócenie i zbawienie, poprzez oczekiwanie i wypatrywanie jej powrotu do Domu, jakim jest Kościół a w konsekwencji Niebo, poprzez pragnienie wypełniania woli Boga a nie tylko i wyłącznie potrzeb czysto ludzkich… Dar Miłości budzi bowiem w człowieku powołanie do nieustannego pielęgnowania ukochanej lub ukochanego, do martwienia się o nich w kontekście nie! przyziemnej, doczesnej przyszłości, ale przede wszystkim w kontekście wieczności, do wsłuchania się w nich, do modlenia się za nich i do proszenia nie tyle dla nich, co o nich w wymiarze łaski dostąpienia przez nich Królestwa Niebieskiego. Wspomniany dar Miłości upomina się o własne prawa, a tym samym – w moim odczuciu – niszczy pokój serca. Serce kochające będzie bowiem sercem wrażliwym na Boga i na Jego wolę, na człowieka, na wartości, na przyrodę, na świat… Takie serce nie potrafi być spokojne i wyciszone, opanowane i zrównoważone. Takie serce będzie cierpiące, bo kochające, spostrzegawcze, bo wrażliwe, zatroskane, bo wpatrzone w Niebo, porzucone i samotne, bo niepasujące do współczesnych konstrukcji rozkapryszonego, egoistycznego, narcystycznego i pysznego czasu. Takie serce będzie w nieustannym niepokoju o człowieka, o Boże wartości. Takie serce będzie w niekończącej się czujności. Takie serce będzie ciągle na straży. Takie serce będzie budzone niepokojem, wzywane owym niepokojem do modlitwy i do niezłomnego trwania w podjętej modlitwie aż do momentu osiągnięcia stanu harmonii oraz wyciszenia, jak kochający prawdziwie rodzic, który czuwa cierpliwie i niezawodnie przy chorym dziecku aż do momentu jego wyzdrowienia i uzdrowienia. Takiemu sercu nigdy nie będzie dany trwały stan wspomnianego pokoju…
Tak mi się przynajmniej wydaje. Takie mam przekonanie.
Ktoś mógłby mi zarzucić brak zaufania do Boga, które odbiera memu sercu wyszczególniony przywilej posiadania przez nie pokoju.
Odpowiem według osobistego przekonania:
Gdyby nie to, że nie tylko ufam memu Ojcu, ale i wierzę w Jego Miłosierdzie, wiem o Jego Sprawiedliwości oraz jestem w pełni świadoma Jego Wszechmocy, nigdy nie traciłabym czasu na modlitwę, do której czuję powołanie właśnie z tytułu niepokoju zatroskanego, kochającego wszelkie Boże stworzenie serca.
Czy mam rację?...
Zastanawiałam się nad tym, poddając samą siebie przed sobą w wątpliwość, a nie mogąc pozbyć się wyżej przedstawionych przekonań… Zastanawiałam się nad tym… i w momencie owego samodzielnie dokonywanego osądu, zmęczona intensywną burzą analiz i interpretacji, wniosków, argumentów i kontrargumentów, postanowiłam zrobić przerwę, by zdystansować się do siebie samej i do podjętego zagadnienia. Zrelaksowałam się. Sięgnęłam po lekturę. Wygodnie usadowiłam się w wybranym przez siebie miejscu i otworzyłam „Dzienniczek” św. Faustyny, czytając z wielkim rozszerzeniem przebudzonych nagle źrenic:
„Dziś wieczorem doznałam w duszy, że potrzebuje jakaś osoba mojej modlitwy. Zaraz zaczęłam się modlić; nagle poznaję wewnętrznie i czuję ducha, który mnie o to prosi; modlę się tak długo, aż zostanę uspokojona. Wielka pomoc dla konających jest w tej koronce; często się modlę na poznaną wewnętrznie intencję’ zawsze się tak długo modlę, aż w duszy mojej doznam, iż modlitwa odniosła skutek.
Szczególnie teraz, jak jestem tutaj w tym szpitalu, to doznaję tej wewnętrznej łączności z konającymi, którzy w rozpoczęciu konania proszą mnie o modlitwę. Dziwną mi Bóg dał łączność z konającymi. Kiedy się to częściej zdarza, więc miałam możność stwierdzić nawet co do godziny. Dziś o godzinie jedenastej wieczorem nagle zostałam przebudzona i czuję wyraźnie, że jest przy mnie jakiś duch i prosi o modlitwę, wprost jakaś siła mnie zmusza do modlitwy. Widzenie moje jest czysto duchowe, przez nagłe światło, którego w tym momencie mi Bóg udziela. Modlę się tak długo, aż w duszy uczuję spokój; nie zawsze jednakowo długo, zdarza się czasami, że jedno „Zdrowaś Maryja” – i już jestem uspokojona, a wtenczas mówię z „Z głębokości” i już się nie modlę; a czasami się zdarza, że zmówię całą tą koroneczkę i dopiero doznaję uspokojenia. I tu także stwierdzam, że jeżeli przez dłuższy czas doznaję zmuszenia do modlitwy, czyli wewnętrznego niepokoju, dusza ta jest w wielkich walkach i dłuższym konaniu.” (835 - „Dzienniczek” św. M. Faustyna Kowalska, s.264).
Czy można mieć jakiekolwiek wątpliwości?!...
Pokój serca jest dla mnie osobiście ukojeniem i uspokojeniem, wyciszeniem i lekkością, stanem krótkotrwałym, następującym po wysłuchanej przez Boga modlitwie, a zakłócanym przez kolejną, dostrzeżoną potrzebę wznowienia modlitwy.
Nie jest to łatwa droga, ale jakże piękna, kosztowna i bolesna, odzierająca człowieka z egoizmu i egocentryzmu, z wygodnictwa i duchowej znieczulicy, obojętności oraz wyjałowienia. Niepokój serca – „wewnętrzny niepokój” to droga Miłości szczerej i prawdziwej, droga niełatwa i trudna, wymagająca poświęcenia i zaangażowania, ale jakże piękna, bo prowadząca w ramiona Ojca.
Nie chcę innej drogi w moim doczesnym, codziennym życiu. Nie chcę pokoju serca. Pragnę bowiem Boga. Chcę widzieć, czuć, słyszeć dotykać Obecności Ojca Niebieskiego w każdym człowieku, w każdej chwili, w każdej sytuacji czy okoliczności. Pragnę dostrzegać i adorować Jego Piękno. Chcę widzieć spustoszenie i czuć niepokój w miejscu, w którym Boga nie ma, z którego został usunięty, w którym na skutek owego widzenia i odczucia ogarnie mnie pragnienie modlitwy za to właśnie miejsce i za ludzi w nim się znajdujących.
Prosić o stały pokój serca, to jak prosić o znieczulenie emocjonalne, o wykorzenienie empatii, o jałowość ducha. Pokój serca jest bowiem kruchy i krótkotrwały, delikatny i ulotny. To przedsmak Nieba. To słodycz wysłuchanej przez Boga modlitwy.





środa, 20 marca 2019

OSĄD

„Jezus powiedział do swoich uczniów: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny. Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone. Dawajcie, a będzie wam dane; miarą dobrą, ubitą, utrzęsioną i wypełnioną ponad brzegi wsypaną w zanadrza wasze. Odmierzą wam bowiem taką miarą, jaką wy mierzycie.”.”
(Łk 6,36-38)

Bardzo często przytoczony wyżej Boży apel jest wygłaszany podczas nabożeństw w formie upomnienia. Nigdy jednak nie spotkałam się z wyjaśnieniem zasadniczej i istotnej (dla mnie przynajmniej) różnicy, jaka oddziela w niezależności znaczeniowej osąd od oceny człowieka lub sytuacji. Wspomniana różnica wydaje mi się bardzo ważna. To forma wskazówki, wyjaśniającej dzieciom Bożym sposób, w jaki powinny się one odnosić do własnych sióstr i braci, w jaki winne postępować, aby móc w codziennym życiu próbować być podobnie miłosierne jak ich Ojciec jest miłosierny, by mogły starać się naśladować swego Stwórcę i Zbawiciela.
Doczesna wędrówka człowieka do celu, którą jest wieczność, stanowi pewnego rodzaju szkołę przetrwania. Każdego dnia budzimy się z obowiązkiem i koniecznością podejmowania decyzji. Charakter i treść owych decyzji wpływa na charakter naszych działań i na wartość naszego przemijającego życia. Za każdą myśl, słowo, czyn, zaniedbanie będzie trzeba zapłacić. Kiedyś bowiem wzejdzie dzień, w którym staniemy w obliczu bezwzględnego rachunku sumienia, w obliczu Sądu Ostatecznego, w miejscu, w którym zapadnie sprawiedliwy wyrok – grzeszny… czy święty?, a jeżeli grzeszny to jak bardzo i jak wielką musi ponieść pokutę za to wszystko, czego był sprawcą?!: czyściec... czy piekło?...
Ową podpowiedzią, daną nam przez Boga a ułatwiającą człowiekowi mądre podejmowanie decyzji, będących pragnieniem wypełnienia woli Ojca i tym samym umożliwiających uniknięcie popełnienia ciężkiego grzechu, jest właśnie (w moim przekonaniu) różnica wyjaśniająca zasadnicze i niezwykle istotne zagadnienie, jakim jest osąd, oraz zagadnienie, jakim jest ocena człowieka lub sytuacji.
Jezus wyraźnie zaznacza, byśmy „nie sądzili, jeśli nie chcemy być sądzeni; byśmy nie potępiali, jeśli nie chcemy być potępieni; byśmy odpuszczali, jeśli chcemy by i nam zostało odpuszczone” (Łk 6,36), ale prosi nas również, abyśmy dbali o bliźnich, wymagając od nas czujności i troski, dbałości i opieki, a nierzadko i mądrej interwencji i słusznej reakcji. Chrystus nakłada na nas obowiązek reagowania na zło i walczenia ze złem, lecz w sposób stanowczy a subtelny, wynikający z miłości. Jezus wyraźnie i dosadnie wymaga od nas, abyśmy „gdy nasz brat zgrzeszy, poszli do niego i upomnieli go w cztery oczy, bo jeśli nas usłucha, pozyskamy swojego brata, ale jeśli nas nie usłucha, mamy obowiązek wziąć z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch lub trzech świadków oparła się cała sprawa, a gdy i nawet wtedy grzeszący brat nie usłucha, musimy donieść o przewinieniu jego Kościołowi, a jeśli nawet Kościoła nie usłucha, winni jesteśmy go traktować jak poganina lub celnika” (Mt 18,15-17).
Owe przytoczone fragmenty Dobrej Nowiny są definicją różnicy, oddzielającej niezależność znaczeniową osądu od oceny. To esencja istotnego zagadnienia.
Czymże jest zatem osąd, a czym ocena człowieka lub sytuacji?
W pierwszym fragmencie wyżej przytoczonej Ewangelii według św. Łukasza, będącej formą Bożego apelu, Pan Jezus wyraźnie wylicza zadania, których nie mamy prawa w żaden sposób wypełniać i realizować. Człowiekowi nie wolno „osądzać, potępiać i nie odpuszczać grzechów”. Wspomniany zakaz jest listą przywilejów, które określają kompetencje Samego Boga jako Sędziego Sprawiedliwego i Miłosiernego. To Ojciec Niebieski ma całkowite prawo dokonać analizy doczesnego życia człowieka z uwzględnieniem każdego szczegółu jego rodzących się w sercu intencji, jako przyczyny popełnianych skutków – grzechów, jako zaczynu myśli, mowy, uczynku czy zaniedbania. Tylko i wyłącznie!, Bóg osądza wartość ludzkiej egzystencji. Tylko i wyłącznie!, Ojciec Sprawiedliwy i Miłosierny podejmuje decyzję, jakie myśli, jaka mowa, jakie uczynki i zaniedbania zostaną człowiekowi odpuszczone na Sądzie Ostatecznym, a jakie zatrzymane. Tylko i wyłącznie!, Bóg podejmuje decyzję o okazaniu duszy zmarłej osoby łaski odpokutowania za popełnione grzechy w czyśćcu lub łaski rozkoszowania się życiem wiecznym w Królestwie Niebieskim. Tylko i wyłącznie!, Ojciec Sprawiedliwy i Miłosierny może skazać człowieka na potępienie w płomieniach ognia piekielnego. My – ludzie!, nie mamy takich kompetencji i nie mamy absolutnie żadnego prawa do wygłaszania osądów o bliźnim. Nie wolno nam!, wcielać się w rolę Sędziego. Nie wolno nam!, wypowiadać się w Imieniu Boga poprzez oskarżanie grzesznej osoby za nieodpuszczone jej przez nas przewinienia, poprzez osądzanie wagi owych przewinień oraz poprzez skazywanie jej na potępienie czy to jeszcze w okresie jej powoli wygasającego życia doczesnego, czy już po śmierci. Człowiek nie ma żadnego prawa stanąć na podium Sędziego. Pan Jezus wyraźnie zaznacza, że wyżej wyliczone przez Chrystusa przywileje są tylko i wyłącznie kompetencją Samego Boga, więc w przypadku naruszenia owej świętej reguły przez pyszałka, który się odważy bliźniemu nie odpuścić grzechów, odważy się go również osądzić i potępić, sam siebie naraża w czasie Sądu Ostatecznego na nieodpuszczenie przewinień, na osądzenie surowe i bezwzględne, a w konsekwencji na potępienie. Naruszenie wymienionej zasady jest wydaniem na siebie wyroku, którego konsekwencje okażą się dla człowieka niezwykle bolesne.
Osąd zatem jest formą kategorycznej, nieodwracalnej formy wydania wyroku: winny lub niewinny; osadzony lub uwolniony; dobry lub zły; potępiony lub ułaskawiony miłosiernie. Owego wydanego wyroku nie da się już cofnąć w żaden sposób. Osąd stanowi bezwzględną selekcję – okres żniw, w czasie których chwasty zostaną oddzielone od pszenicy, związane w snopy i spalone (Mt 13,24-30). W osądzie człowiek, uzurpujący sobie prawo do bycia Sędzią Sprawiedliwym i Miłosiernym, odrzuca bliźniego, skazuje go na potępienie, odbiera mu prawo do sakramentu pokuty i pojednania się z Bogiem, nie dopuszcza możliwości wewnętrznej przemiany grzesznika, okrada brata swego lub siostrę z szansy na uwolnienie się od złego, na uzdrowienie i nawrócenie a w ostateczności na uświęcenie. Wyprzedza wówczas czas żniw i wyrywa chwasty rosnące pośród łanów niedojrzałej jeszcze pszenicy. Osądem bliźniego i przywłaszczeniem sobie praw, jakie winien wypełniać i jakimi winien posługiwać się tylko i wyłącznie Sam Bóg, bluźni wobec Chrystusa, który przecież za grzeszników zginął męczeńską śmiercią na krzyżu, z ich zbawienie, a jednocześnie neguje i poddaje w wątpliwość Miłość Ojca, jaką Stwórca otacza każdego człowieka.
To bardzo ciężki grzech. O konsekwencjach jego popełnienia Jezus wyraźnie i ostrzegawczo informuje człowieka, zaznaczając, iż „nie odpuszczając bliźniemu, sam traci łaskę miłosiernego odpuszczenia mu win, iż osądzając bliźniego, sam siebie osądza, iż potępiając bliźniego, sam siebie skazuje na potępienie”.
Czymże więc jest ocena brata lub siostry czy sytuacji?
W moim skromnym odczuciu to umiejętność badania jednostki, jaka nam współtowarzyszy w codziennej pielgrzymce do wieczności, albo okoliczności, w jakich przyszło nam się znaleźć. Obserwując, przyglądając się bacznie człowiekowi, analizując jego myśli, mowę, uczynki czy zaniedbania w kontekście Nauki Chrystusa i tym samym w kontekście oczekiwań Boga, uważnie i szczerze z nim rozmawiając, starając się poznać nie tylko powierzchowność wynikającą z potrzeb oraz słabości ciała, ale przede wszystkim starając się poznać jego duszę, jego intencje rodzące się w sercu, możemy zdobyć orientację w kwestii określającej zachowanie czy postępowanie brata lub siostry jako dobre, albo jako złe. Uwaga nasza (w moim odczuciu) winna się koncentrować na działaniu jednostki, a nie tylko i wyłącznie na niej jako na dziecku Bożym – takiej, a nie innej osobowości. W ocenie nie wolno nam stracić świadomości tego, że jesteśmy tworzywem tej samej materii, że z tytułu wrodzonej natury jesteśmy grzeszni i słabi, że niczym się nie różnimy od brata czy siostry, że popełnione przez nich przewinienie, mogło lub też może kiedyś okazać się skutkiem naszych osobistych pobudek, że my również posiadamy większą skłonność do upadków niż wzlotów, że nie jesteśmy idealni i doskonali, że nieustannie musimy nad sobą pracować, by móc w jakimś stopniu stać się podobni do Ojca Niebieskiego, że nie posiadamy daru świętości a powołanie do świętości, która w rzeczywistości pokus i zgorszeń otaczającego nas świata jest żmudnym, długoletnim, trudnym i mozolnym procesem wykonywanej przez nas pracy, podejmowanej niezłomnie każdego dnia w każdej chwili. W ocenie winniśmy się również kierować miłością do bliźniego, troską i dbałością o jego uwolnienie, uzdrowienie, nawrócenie i uświęcenie, o jego zbawienie. Winniśmy także mieć świadomość braku naszej nieomylności. Ocena bowiem pomaga nam w zauważeniu i wychwyceniu błędnie obranej przez brata czy siostrę drogi. Ocena pozwala nam na upomnienie bliźniego w cztery oczy, na wyciągnięcie w ten sposób pomocnej dłoni w jego kierunku, na wyrwanie go z bezdennej toni trwania w grzechu. Dzięki ocenie właśnie (tak uważam) jesteśmy w stanie podejść do błądzącej, słabej osoby, proponując jej własne ramię, na którym może się ona wesprzeć, dzięki któremu my możemy ją zachęcić do pojednania się z Bogiem, możemy podprowadzić ją jak chromego lub niewidomego do sakramentu pokuty, możemy wskazać jej odpowiedni i słuszny kierunek doczesnej wędrówki, prowadzący do Królestwa Niebieskiego. Ocena jest bowiem niczym blask pochodni rozcinający ciemność i pozwalający nam rozeznać się w terenie, ułatwiający nam podjęcie decyzji, strategii, działań w celu kontynuowania pracy nad duchowym wzrostem nas samych, jak również nad duchowym wzrostem brata czy siostry, na których szczęściu i zbawieniu powinno nam zależeć z przyczyn szczerej wiary w Boga, a jednocześnie z przyczyn miłości bliźniego. Ocena również odsłania przed nami charakter szlaku. Pokazuje nam, czy obrany przez nas kierunek jest drogą uciętą przez urwisko i prowadzącą nas nad niebezpieczną przepaść, czy ścieżką wijącą się swobodnie w stronę wschodzącego słońca pośród różnorodnych drzew i krzewów, traw i kwiatów?... Dzięki ocenie właśnie możemy i jesteśmy w stanie określić jakość sytuacji, możemy zdecydować, czy nadarzające się okoliczności są sprzyjające, czy raczej zgubne i niszczycielskie. Dzięki ocenie również możemy wychwycić słabość i grzech bliźniego.
Wydaje mi się, że właśnie przez wyżej wspomnianą umiejętność Bóg daje nam w dłoń narzędzie pomocnicze – przyrząd, dzięki któremu otrzymujemy szansę ratowania zagubionych owieczek. To jak lina. Możemy ją rzucić wiszącemu nad przepaścią człowiekowi, by ten ją złapał i byśmy dzięki niej mogli wyciągnąć zagrożonego z otchłani grzechu na bezpieczne podłoże doczesnego szlaku. To ogromna odpowiedzialność. Z tego też powodu musimy zachować w ocenie wielką ostrożność. Możemy się bowiem pomylić, dlatego niezwykle ważna jest konieczność szczerego, głębokiego, prawdziwego poznania grzeszącego brata lub siostry w celu odsłonięcia przyczyny bolesnych skutków popełnianych przewinień. Nie wolno nam oceniać na podstawie powierzchownie i ulotnie zebranych spostrzeżeń albo doniesień. Nie wolno nam również dokonywać oceny człowieka z perspektywy bycia kimś lepszym. Uważam nawet, że przy ocenie zachowania bliźniego winniśmy patrzeć na niego jak na własne odbicie w lustrze. To (moim zdaniem!) pozwoli i pomoże nam zachować ostrożność, czujność, delikatność, szacunek i miłość do osoby, której ocena powinna być działaniem mającym na celu dbałość o jej zbawienie.
Oczywiście nie zawsze nasze zaangażowanie będzie owocne. Wielokrotnie możemy spotkać się z oporem i zawziętością bliźniego, któremu pragniemy pomóc w Imię Bożej Miłości, a który odrzuca naszą dłoń na rzecz grzechu, wygody i egoistycznych potrzeb, na rzecz rezygnacji z wysiłku czy mocno zakorzenionej w nim niewiary w jakiekolwiek powodzenie i uzdrowienie duchowego stanu. Wówczas mamy prawo odejść i potraktować grzeszącego brata lub siostrę jak poganina i celnika…
Tak bardzo potrzebne jest nasze pełne miłości i troski zaangażowanie w duchowy wzrost błądzącego rodzeństwa – bliźniego, ale równie bardzo potrzebna jest chęć i wola człowieka do chwycenia naszej wyciągniętej w jego kierunku pomocnej dłoni.
Mam w moim sercu tyle nieszczęśliwych, poranionych, grzeszących i błądzących ludzi, którym z Panem Bogiem jakoś nie po drodze… Modlę się za nich nieustannie, prosząc o łaskę uwolnienia, uzdrowienia, nawrócenia i uświęcenia ich dusz oraz ciał, i choć nie dostrzegam żadnych lub wielkich zmian w ich życiu, nie rezygnuję z błagalnych próśb, adresowanych do Boga w ich intencji. Z niektórymi już nie idę w parze. Odsunęłam się i odeszłam. Poszłam swoją drogą. Ze względu jednak na nieodparte pragnienie spotkania się z nimi po śmierci w Królestwie Niebieskim, nie potrafię zrezygnować z modlitwy za mojego brata i za moją siostrę, po prostu… nie umiem. Najgorszym uczuciem w owym trwaniu przy nich jest łkanie płaczącego serca, które nie budzi gniewu a jedynie żal i które coraz mocniej mobilizuje mnie do strzelistych, niekończących się, szczerych i gorliwych westchnień do Boga w intencji zagubionych dzieci…
Dziękuję Ci Panie mój umiłowany za tę łaskę


wtorek, 19 marca 2019

MOJA GÓRA TABOR


„Jezus wziął z sobą Piotra, Jana i Jakuba i wszedł na górę, aby się modlić. Gdy się modlił, wygląd Jego twarzy się odmienił, a Jego odzienie stało się lśniąco białe. A oto dwóch mężów rozmawiało z Nim. Byli to Mojżesz i Eliasz. Ukazali się oni w chwale i mówili o Jego odejściu, którego miał dopełnić w Jeruzalem. Tymczasem Piotr i towarzysze snem byli zmorzeni. Gdy się ocknęli, ujrzeli Jego chwałę i obydwu mężów stojących przy Nim. Gdy oni się z Nim rozstawali, Piotr rzekł do Jezusa: „Mistrzu, dobrze, że to jesteśmy. Postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza.”. Nie wiedział bowiem, co mówi. Gdy jeszcze to mówił, pojawił się obłok i osłonił ich; zlękli się, gdy weszli w obłok. A z boku odezwał się głos: „To jest Syn mój, Wybrany, Jego słuchajcie!”. W chwili, gdy odezwał się ten głos, okazało się, że Jezus jest sam. A oni zachowali milczenie i w owym czasie nikomu nic nie opowiedzieli o tym, co zobaczyli.”
(Łk 9,28b-36)

Trudno zaczerpnąć Wody Życia w miejscu, w którym człowiek jest nieustannie pouczany, krytykowany, napominany, obarczany żądaniami często niezgodnymi z jego sumieniem a odrysowującymi postawę roszczeniową pewnego „ogółu”, podszczypywany różnorodnymi uwagami, dotyczącymi umiejętności składania czy rozkładania rąk w modlitwie, wypowiadania słów pacierza, posiadania lub braku charyzmatów, formy, w której obnaża się taka, a nie inna zdolność uwielbiania Boga, sposobu śpiewania czy czytania Słowa Bożego, zdolności interpretacji i rozumienia przekazu otrzymanego w danym dniu od Ojca Niebieskiego w zapisie wybranych na dziś fragmentów Pisma Świętego… Trudno zaczerpnąć Wody Życia w miejscu, w którym człowiek spotyka się jedynie z oczekiwaniami, w którym nie ma możliwości spotkania się z kimś, kto nie tylko słyszy i nakazuje, kto nie tylko dba o własne potrzeby i wyobrażenia, ale kto słucha, wnika w problem obiektywnie, rozumie, okazuje czułość i wrażliwość oraz zainteresowanie, i kto jest w stanie mądrze doradzić, czegoś nauczyć… Trudno zaczerpnąć Wody Życia w miejscu, w którym człowiek czuje się przedmiotem, a nie podmiotem… Trudno się w takim miejscu w ogóle odnaleźć, skupić na sobie i wyciszyć, by móc później podczas Eucharystii stanąć w pełni przed Bogiem, by czerpać z owego niebywałego spotkania z Chrystusem radość, siłę, nadzieję i miłość, by w trakcie owego spotkania być prawdziwym, naturalnym, spontanicznym i szczerym…
Wówczas budzi się w duszy jedynie pragnienie niezawadzania komuś, niezwracania na siebie uwagi, nieprzeszkadzania i bycia w cieniu, bo przecież celem uczęszczania we Mszy Świętej nie jest celebrowanie własnej osoby. Wówczas rodzi się w sercu również potrzeba znalezienia źródła miłości, wiary i nadziei. Wówczas też pęcznieje w człowieku wewnętrzne zmęczenie, przygnębienie, wyniszczenie i znużenie, całkowita niechęć oraz poczucie wyobcowania. Lawina nieustających oskarżeń, pouczeń, krytyki, niezadowolenia, roszczeń i żądań, oczekiwań, lawina nieodwzajemnianych relacji przytłacza jedynie niekończącymi się wyrzutami sumienia, usilnym doszukiwaniem się w sobie winy, niszczeniem własnej wartości i całkowitym spustoszeniem duchowym…
Wszystkiemu temu towarzyszy, mimo wszystko i wbrew wszystkim!, ogromna miłość do Boga i olbrzymia za Nim tęsknota, niezaspokojone, żywiołowe i wręcz dzikie pragnienie wtopienia się w Jego Serce, w Jego ramiona,… bo tylko w ten sposób dusza jest w stanie poczuć radość i szczęście, wolność i spełnienie…
Przedwczoraj, podczas niedzielnej Eucharystii stanęłam u podnóża własnej góry Tabor.
Dotarło do mnie, że wszystkie, przykre doświadczenia jakich doznaję w relacjach międzyludzkich i jakich w ostatnim okresie codziennego życia los mi nie szczędzi są bolesnym odzieraniem mnie, jako dziecka Bożego, od uzależnień od osób współtowarzyszących mi w doczesnej pielgrzymce do wieczności. Nagle poczułam ulgę i przyjemne, na wskroś przeszywające mnie poczucie wolności. Stanął bowiem przede mną w Dobrej Nowinie Syn Boży w odzieniu lśniąco białym, z szeroko rozpostartymi ramionami w geście Ojcowskiej Miłości i z zapewnieniem na uśmiechniętych ustach, że JEST i że zawsze będzie jako Jeden Jedyny – jako Ten, który (w przeciwieństwie do ludzi) nie zawodzi nigdy i przenigdy, bo wiernie i wytrwale trwa przy człowieku, pokrzepiając go i wzmacniając, uwalniając, uzdrawiając, lecząc, nawracając i uświęcając każdego dnia, w każdej chwili przemijającego, zachodzącego słońca. Nagle dotarło do mnie, że muszę iść dalej, że „jeśli to miejsce nie przyjmuje mnie i nie chce mnie słuchać, muszę odejść stąd, strzepnąć proch z moich stóp” (Mk 6,11) i muszę iść dalej, muszę ruszyć przed siebie, bo w końcu szukam Boga, a nie towarzystwa, bo w końcu winna jestem podążać za Chrystusem, a nie za ludźmi, wydającymi się wszystko wiedzieć lepiej.
Chwała Tobie Panie!
Nie ma piękniejszego doznania jak wyczuwalna, namacalna Obecność Boga w codziennym życiu. Nie ma nic cudowniejszego jak spotkanie z Nim w akcie szczerej, niczym niezmąconej i przez nikogo niezakłóconej modlitwy.
Nikt i nic nie liczy się tak szczerze i mocno jak Bóg. Nikt i nic bowiem nie jest w stanie ofiarować człowiekowi więcej niż Chrystus.
Postanowiłam odejść z miejsca, w którym nie jestem chciana czy potrzebna. Postanowiłam strzepnąć proch z nóg, by iść dalej przed siebie, by pójść za moim Panem, a nie za ludźmi, ponieważ tylko On Jeden Jedyny może wskazać mi słuszny kierunek mojej doczesnej wędrówki, tylko On potrafi poprowadzić mnie do celu, tylko On jest w stanie mnie zrozumieć i kochać bezgranicznie oraz prawdziwie, bo tylko On mnie zna i to nawet lepiej ode mnie samej.
Przedwczorajszego dnia podczas niedzielnej Eucharystii poczułam wdzięczność za wszystko, czego doświadczyłam, za pokój w sercu i kiełkującą w nim radość jakby budzącej się do życia wiosny, za lśniąco białą szatę Chrystusa, który stanął przede mną jako Sens, Wartość, Cel i Centrum mojej doczesności, gdyż ten wyjątkowy kolor Jego szaty przyciągnął moją uwagę, zakorzeniając w świadomości przekonanie, że nikt i nic nie liczy się w codziennym wirze ludzkiej egzystencji bardziej jak Syn Boży – Jezus – Bóg. Poczułam wolność i wewnętrzną równowagę, rozkosz duchowego pokoju i wyciszenia. Poczułam zmianę, która mnie uskrzydla, która dziś pozwala mi spojrzeć na codzienność z zupełnie innej perspektywy – z pozycji niezależności i swobody. Poczułam początek nowego etapu życia znacznie piękniejszego niż to, co jest już za mną w półmroku przeszłości.
Odchodzę. Zostawiam was moi drodzy. Idę za Tym, który mnie woła i który mnie pragnie mieć blisko Siebie, który mnie docenia i potrzebuje. Błogosławię wam i modlę się za was, bo nie czuję absolutnie ani kruszyny gniewu czy żalu, bo w końcu: kto z nas jest bez grzechu?; wszyscy jesteśmy słabi i błądzący... Nie ukrywam jednak, że jestem po prostu naprawdę szczęśliwa, bo wolna. Odchodzę zatem i idę dalej, prosto przed siebie z wiarą, nadzieją i miłością, z oddaniem i ufnością.
Przedwczoraj wdrapałam się na własną, niewielką górę Tabor, na szczycie której zakorzeniła się we mnie świadomość przynależności do Boga, na której dokonałam aktu całkowitego zawierzenia się Chrystusowi. Przedwczorajszego dnia poczułam wewnętrzną przemianę, wolność. Łupiny doczesności, jej zależności i relacji, jej praw i zasad pękły, rozchyliły się niczym płatki pączkującego kwiatu i pozwoliły mi odejść, unieść się ponad to wszystko, co mnie otaczało w tym właśnie momencie, i ponad wszystkich, którzy mnie osaczali i rościli pretensje lub oczekiwania. Przedwczorajszego dnia podczas Eucharystii poczułam się wolna. Poczułam bezgraniczną Miłość Boga, Jego wierną i niezawodną Obecność, Jego potęgę i wszechmoc Ojcowskich ramion. Poczułam również wdzięczność za tych, którzy mnie nie zaakceptowali i nie przyjęli, bo dzięki nim nie zatrzymałam się w drodze, jak i za tych nielicznych, którzy mnie wspierali i którzy potrafili w chwilach jakichkolwiek kryzysów czy upadków okazać mi zainteresowanie, pokrzepienie, wsparcie, którzy byli przy mnie w dobrych i złych chwilach, którzy umieli mnie zainspirować i uskrzydlić a w szare dni codzienności zaświecić tęczę na pochmurnym niebie, którzy starali się być dłońmi i ustami Jezusa, Jego oczami i Jego cierpliwością, Jego uwagą i obiektywizmem.
Całym sercem dziękuję Ci Panie. Dziękuję Ci za moją górę Tabor, na której szczycie spotkałam Ciebie, na szczycie której poznałam prawdę i cel mojego powołania, na której uwolniłam duszę, zrzucając z ramion pajęczynę niezdrowych relacji. Dziś pragnę Ciebie mój Boże naśladować, za Tobą podążać, o Ciebie zabiegać i Ciebie uszczęśliwiać wypełnianiem Twojej woli. Dziś chcę służyć innym, ale zgodnie z własnym sumieniem, a nie z obowiązkiem wykonywania poleceń i nakazów, niszczących pokój mego serca i ducha. Dziś chcę współpracować z ludźmi, z którymi mogę coś tworzyć i budować na chwałę Boga, a nie dusić w zarodku, przysypując popiołem zaszłości. Dziś pragnę być z tymi, którzy w Tobie widzą swój cel doczesnej pielgrzymki. Dziś pragnę milczeć przed Twoim Najświętszym Obliczem – Najświętszym Sakramentem i to nie dlatego, że kieruje mną pycha, jak się niektórym wydaje, ale dlatego, że właśnie teraz chcę usłyszeć Ciebie, Twój głos, Twój szept, to, co Ty masz mi do powiedzenia. Dziś chcę Ci śpiewać Panie całą sobą, siłą strun, które Ty sam we mnie nastroiłeś taką, a nie inną umiejętnością, by cały świat usłyszał pieśń uwielbienia i radości, pieśń wyznania miłości, adresowanej do Ciebie mój Jezu i rozpalanej przez Ciebie w moim sercu. Dziś chcę delektować się każdym Twoim Słowem Pisma Świętego jak nutkami bukietu wytrawnego Wina, by poznać Twoją Naturę, Twoją wolę, Twoją Mądrość, Sprawiedliwość i Twoje Miłosierdzie, by móc i umieć wybrać odpowiedni oraz prawidłowy kierunek doczesnej drogi przemijającego tu i teraz życia. Dziś nie dbam o charyzmaty, nie żądam darów od Ciebie. Nie umiem nawet prosić o cokolwiek dla siebie, bowiem w Tobie mam zaufanie. Wiem, że Ty znasz mnie najlepiej, że Ty wiesz najlepiej czego mi potrzeba i na co jestem gotowa oraz do czego jestem zdolna. Dziś jedyne czego pragnę, to nie prorokowania czy mówienia językami, nie uzdrawiania czy wskrzeszania zmarłych lub wypędzania złych duchów, a Ciebie. Dziś bowiem pragnę czuć całą duszą i całym swym ciałem Twoją Obecność, Twój zapach, dotyk, oddech, widzieć blask Twoich oczu i uśmiech lub zadumę – tego nie chcę stracić.
Każdego dnia, kiedy budzę się wraz z wschodzącym słońcem, kiedy staję w oknie z kubkiem świeżo parzonej kawy, jestem zawsze obok Ciebie mój umiłowany Boże… Mogę spojrzeć w Twoją twarz, uśmiechnąć się do Ciebie, powierzyć Ci własne troski i sekrety, wstydliwości i radości, pragnienia i marzenia, nadzieje. Mogę porozmawiać z Tobą szczerze i otwarcie o wszystkich i wszystkim. Mogę być przez Ciebie nie tylko słyszana, ale i wysłuchana… A, kiedy sprzątam czy gotuję, piszę czy cokolwiek innego robię, cały czas mam Ciebie przy sobie obecnego i towarzyszącego mi w każdej sekundzie ulotnego bycia tu na ziemi. Czuję Cię Panie każdym zmysłem, dlatego zwracam się do Ciebie jak do ukochanego Ojca bez wahania, wątpliwości, zastanowienia czy podejrzliwości… Kiedy zaś idę spać, siedzisz obok mnie na łóżku i cierpliwie czekasz aż zasnę…
- tego wszystkiego nie chcę stracić, tego tylko pragnę!
Reszta mój Panie umiłowany jest dodatkiem, szczyptą przyprawy, która kształtuje nasz charakter, naszą osobowość, nas samych, nasz smak.
Dziękuję Ci Boże.



czwartek, 14 marca 2019

TYLKO PRAWDA!


„A On rzekł do nich: „Wy jesteście z niskości, a Ja z wysoka. Wy jesteście z tego świata, Ja nie jestem z tego świata. Powiedziałem wam, że pomrzecie w grzechach swoich. Jeżeli bowiem nie uwierzycie, że JA JESTEM, pomrzecie w grzechach waszych.”. Powiedzieli do Niego: „Kimże ty jesteś?”. Odpowiedział im Jezus: „Przede wszystkim po cóż do was mówię? Wiele mam w waszej sprawie do powiedzenia i do osądzenia. Ale Ten, który Mnie posłał, jest prawdomówny, a Ja mówię wobec świata, co usłyszałem od Niego.”. A oni nie pojęli, że im mówi o Ojcu. Rzekł więc do nich Jezus: „Gdy wywyższacie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że JA JESTEM i że Ja nic sam z siebie nie czynię, ale że mówię to, czego Mnie Ojciec nauczył. A Ten, który Mnie posłał jest ze Mną; nie pozostawił Mnie samego, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba.”.
Kiedy to mówił wielu uwierzyło w Niego.
Wtedy powiedział Jezus do Żydów, którzy Mu uwierzyli: „Jeżeli trwacie w nauce mojej, jesteście prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”.”
(J 8,23-32)


Wczorajszego dnia oglądałam smutny film fabularny pod tytułem „Grâce à Dieu”, zrealizowany przez François Ozon a oparty na prawdziwej, przykrej historii dorosłych mężczyzn, którzy w dzieciństwie byli wykorzystywani seksualnie przez księdza...

Krwawiło mi serce, a dusza wrzeszczała w ogromnej rozpaczy: „tylko prawda was wyzwoli!”.
Gdzież podziała się Prawda w postawie hierarchów Kościoła, którzy musieli stanąć w obliczu grzechu pedofilii, molestowania seksualnego nieletnich chłopców przez kolegę – kapłana?! Gdzie podziała się Prawda?!
Zgodnie z nauką Katechizmu Kościoła Katolickiego „Kościół z Pisma Świętego czerpie swoje życie i swoją siłę” („Youcat”, s.24).
W tymże konkretnym!, i niezwykle przykrym momencie obrzydliwie grzesznych wydarzeń zabrakło obecności odważnego, który byłby zdolny podejść do owego Źródła siły i życia, by móc stanąć w Prawdzie, by głośno, wyraźnie, stanowczo przyznać się do popełnionej przez kapłana zbrodni, by przystąpić do rachunku sumienia i sakramentu pokuty, by potępić czyn, by ponieść zasłużoną karę, by wyznaczyć wyraźne, nieprzekraczalne granice prawa moralnego i by tym samym nie dopuścić do śmiałości pojawiania się podobnych wykroczeń.
Chrystus przede wszystkim! Prawda przede wszystkim! Bóg na pierwszym miejscu!... A w tymże konkretnym, realnym, przykrym, niezwykle bolesnym przypadku pojawił się zdradziecki akt wyrzeczenia się Chrystusa, odrzucenia Prawdy i zastąpienia Boga zwykłym, ludzkim strachem przed kompromitacją, wstydem, manipulacją, kłamstwem i zamiarem uniknięcia odpowiedzialności oraz poniesienia konsekwencji, co w rezultacie lawiny błędnie i karygodnie podejmowanych decyzji osłabiło Kościół, pozbawiając go wiarygodności, zabijając w sercach wiernych zaufanie do pasterzy, pokorę, a nierzadko i wiarę w Miłosierdzie praz Sprawiedliwość Ojca Niebieskiego.
Bardzo często słyszę, że „kapłani, duchowni w ogóle to też tylko ludzie”, i całkowicie się z tym zgadzam, dlatego nie potrafię zaakceptować i przyjąć bezdyskusyjnie oraz ulegle twierdzenia, głoszonego nierzadko w przekonaniu, że „Kościół jest nieomylny, gdyż Jezus Chrystus „posyła obiecanego Ducha Świętego, który pozwala i pomaga Kościołowi trwać w Prawdzie”.
W moim skromnym odczuciu jedno zaprzecza drugiemu. Kościół bowiem stanowią ludzie i to nie tylko duchowni, ale i wszyscy świeccy – wszyscy parafianie bez wyjątku. Ze względu na ułomną naturę człowieka i jego wrodzoną skłonność do grzechu, trudno jest uwierzyć w nieomylność nas jako twórców Kościoła, jako spoiwa fundamentów Kościoła. Nie mam żadnej wątpliwości w to, że Jezus Chrystus posyła nam Ducha Prawdy – Ducha Świętego. Na ile jednak my – ludzie (czy to duchowni czy świeccy) jesteśmy zdolni i otwarci na działanie owego Ducha?!... To jest zagadnienie kontrowersyjne!, i to jest cała przyczyna kryzysu, który dziś niczym robak niszczy fundament Kościoła przekształcając go w olbrzyma na krótkich, glinianych nóżkach.
Nie chodzi mi absolutnie! o wywołanie oskarżeń czy nienawiści. Nie chodzi mi absolutnie! o ukamienowanie kapłanów za grzechy, błędy Kościoła jako hierarchii powołanej przez Chrystusa Instytucji, za pomyłki czy przekroczenia, za wstyd i strach przed publicznym przyznaniem się do okrutnych zbrodni.
Walczę o Prawdę! Uważam bowiem, że tuszowanie tak potwornych zbrodni i życie w kłamstwie niszczy dzieło Jezusa jakim jest i powinien być Kościół.
Słyszałam wielokrotnie z kapłańskich ust, by „zanim skrytykuje się księdza, najpierw uderzyć się we własne piersi!, najpierw spojrzeć na siebie i sobie zrobić rachunek sumienia!”. To prawda. Zgadzam się. Nikt z nas nie jest bowiem bez grzechu i nikt z nas nie jest idealny oraz nieskazitelny.
Uważam jednak, że w przypadku tak okrutnych zbrodni, o jakich opowiada wyżej wymieniony a obejrzany przeze mnie film, odbijanie piłeczki niczego nie zmienia, a nawet pogarsza sytuację oraz osłabia pozycję Kościoła i doprowadza do całkowitej ruiny, a w konsekwencji do zniszczenia sakramentu pokuty poprzez wzbudzanie w sercach wiernych złości, ostrożności, podejrzliwości, wstrętu i niekiedy obrzydzenia. Osoba zasiadająca w konfesjonale i posiadająca przywilej występowania w roli spowiednika musi mieć bowiem świadomość tego, że ponosi znacznie większą odpowiedzialność za popełniane, tak karygodne czyny niż zwykły śmiertelnik, ponieważ występuje w zastępstwie Samego Jezusa, ponieważ udziela rozgrzeszenia i pouczenia, ponieważ w Imię Boga Najwyższego podejmuje decyzje i tym samym wpływa na duchowy rozwój spowiadanych parafian – na ich całe życie. To samo pouczany, rozgrzeszany lub nie parafianin może powiedzieć do księdza, który właśnie stara się zadać pokutę wysłuchanemu grzesznikowi. Wzajemne wytykanie sobie błędów na zasadzie: „a ty!?, nie jesteś lepszy!” do niczego mądrego i Bożego nie prowadzi.
Uważam również, że tym bardziej! w przypadku pedofilii w środowisku kościelnym, bagatelizowanie tak potwornych czynów poprzez nieudolne i nieudane próby ukrywania ich przed opinią publiczną kosztem krzywdy fizycznej oraz psychicznej ofiar tejże okrutnej zbrodni, poprzez wypieranie własnego poczucia winy wytykaniem wiernym ich grzesznej natury a nie przyznawaniem się do podobnych skłonności, poprzez pyszne uzurpowanie sobie prawa do postępowania według własnych intencji czy potrzeb lub zamiarów jest (w moim odczuciu) postawą Piłata, który na oczach tłumów pod strumieniem osobistych usprawiedliwień i wyjaśnień umywa ręce, zwalniając się z obowiązku poniesienia odpowiedzialności i kary jako pokuty za popełniony, (w tym przypadku) bestialski grzech.
Oczywiście!, pedofil to nie! ksiądz a ksiądz to nie! pedofil. Obrzydliwość ta występuje w różnych środowiskach społecznych. Pedofilem może być również ten, który jest adwokatem; ten, który jest lekarzem; ten, który jest budowlańcem; ten, który jest pedagogiem itd… Pedofilia jednak w środowisku duchownym wywołuje tak ogromne emocje i tak potworne żywioły wstrętu i złości a niekiedy nawet nienawiści i utraty wiary w Boga z powodu wieloletniego ukrywania owej bestialskiej zbrodni przez hierarchów Kościoła, którym przecież winno się ufać jako tym powołanym i wybranym przez Chrystusa, jako tym, którzy powinni być naszymi pasterzami, przewodnikami, nauczycielami, powiernikami i spowiednikami, jak również… z powodu bezkarności zbrodniarzy chronionych skutecznie przez przełożonych, traktujących oprawców w sposób bagatelny i niezwykle wyrozumiały, a ofiary pedofilii w sposób lekceważący i pozbawiony szacunku jako niewygodnych świadków okrutnego grzechu, okradanych z prawa do sprawiedliwości i tym samym moralnej rekompensaty.
Oglądając wspomniany film, współuczestnicząc w psychicznej tragedii wyniszczonych i poranionych duchowo mężczyzn, nie umiałam pozbyć się wewnętrznego wrzasku, błagalnie, donośnie wołającego o PRAWDĘ! Przechodziłam przez perypetie przedstawianych bohaterów zekranizowanego dzieciństwa – koszmaru, obserwowałam postawę zakłamanych hierarchów Kościoła w sprawie doświadczeń ofiar pedofilii  wynurzających się z ciemności wspominanej w cierpieniach i w ogromnym zawstydzeniu przeszłości,… i nie umiałam zrozumieć powodu, z tytułu którego ci, powołani do pomocy i dbałości o powierzoną im trzodę owiec, odwracają się od potrzebujących tej pomocy i troski, skazując ich na jeszcze większe spustoszenie i wyniszczenie duchowe.
„Tylko PRAWDA was wyzwoli!!” – wrzeszczałam w sobie, ale…
Czy na próżno?
Dziś wołam w formie niniejszego artykułu: „Tylko PRAWDA was wyzwoli!”
To dobrze, że Kościół dziś mówi o tym okrutnym grzechu, o tej potwornej zbrodni, choć z drugiej strony… nie miał już innego wyboru. Prawda bowiem sama wypłynęła na światło dzienne, sama o sobie przypomniała, domagając się sprawiedliwości, sama siebie udowodniła, obnażyła w bezwstydnym stanie rzeczywistego aktu bestialskiej przemocy. Hierarchowie Kościoła, którzy nie odważyli się stanąć w Prawdzie i nie odważyli się służyć Prawdzie, broniąc Jej niepodważalnego prawa do sprawiedliwości podważyli autorytet Kościoła, zniszczyli wiarygodność Instytucji powołanej przez Jezusa. Jestem przekonana, że gdyby w akcie ujawnienia pierwszego grzechu pedofilii w środowisku duchownym opowiedzieli się po stronie ofiary a nie oprawcy, gdyby wówczas zdobyli się na mądrość i miłosierdzie, dziś nie musieliby zmagać się z tak wielkimi i mnogimi trudnościami, dziś nie mieliby tak wiele sobie do zarzucenia, dziś nie musieliby dusić się w pętli publicznego rozgoryczenia, buntu, złości, emocji Bogu z pewnością niemiłych, ale zrozumiałych.
Chrystus pokazał nam – Kościołowi, że Prawda zawsze wzejdzie jak słońce, choćbyśmy nie wiem jak bardzo starali się utrzymać wokół siebie ciemność zakłamania i grzechu, ukrywanego przed światem. Prawda zawsze ujrzy światło dzienne, stanie w jego strumieniu bezwstydnie i szczerze, domagając się i żądając sprawiedliwości.
Nie możemy mierzyć miarą księdza – pedofila wszystkich kapłanów. To niesprawiedliwe i krzywdzące. W obliczu tego wszystkiego, co się stało (uważam!) mamy obowiązek modlić się za oczyszczenie hierarchii Kościoła – Kościoła w ogóle, by funkcje kapłańskie tak odpowiedzialne i twórcze, bo wzmacniające i budujące fundamenty owej powołanej przez Jezusa Instytucji, sprawowali jedynie ci prawdziwie!, i szczerze powołani przez Boga, tylko ci, których stać na odwagę bycia w Prawdzie i służenia tylko Prawdzie.
Oby i nam – wszystkim wiernym nie zabrakło tej wiary i wierności. Obyśmy i my wszyscy umieli odważnie stać w Prawdzie i służyć tylko Prawdzie, pamiętając, że tylko!…
„jeśli trwamy w nauce Jezusa, jesteśmy prawdziwie Jego uczniami i poznajemy prawdę, a prawda nas wyzwoli” (J 8,32).



czwartek, 7 marca 2019

WYBÓR


„Jezus powiedział do swoich uczniów: „Syn człowieczy musi wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; zostanie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie.”
Potem mówił do wszystkich: „Jeśli ktoś chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa. Bo cóż za korzyść dla człowieka, jeśli cały świat zyska, a siebie zatraci lub szkodę poniesie?”
(Łk 9,22-25)

Każdy podarowany nam przez Boga dzień jest okazją do dokonywania wyborów, podejmowania decyzji i działań z nimi związanych a zmierzających do realizacji wytyczonych celów. Każdy dzień stanowi odkrywaną z minuty na minutę tajemnicę, wyzwanie. Każdego dnia budzimy się z głową pełną pomysłów i marzeń, z sercem pełnym pragnień, i każdego dnia zastanawiamy się nad strategią, dzięki której udałoby nam się urzeczywistnić punkty wyliczonych w planach zadań oraz celów, by móc radować się powodzeniem, sukcesem, karierą, spokojem i szczęściem rodzinnego życia.
W tym wszystkim jednak bardzo rzadko zdarza się ktoś, kto bierze wolę Pana Boga pod uwagę, kto prosiłby Ojca Niebieskiego o pomoc i zaangażowanie, kto zechciałby pójść ścieżką doczesnej pielgrzymki u boku Jezusa, starając się Go naśladować.
Zazwyczaj zżera nas napompowana pychą ambicja, by wszystko móc zawdzięczać tylko sobie, by móc tyko sobie przypisać zdobyty sukces i zwycięstwo, by móc niezależnie, w pojedynkę stanąć na podium samorealizacji i samozadowolenia. Często bardzo ciężko pracujemy na powodzenie. Potrafimy z ogromnym poświęceniem wtopić się w trybiki społecznej maszyny, aby osiągnąć szczyty prestiżu, aby wzbudzić podziw ogółu, aby zbudować własne królestwo, imperium osobistego luksusu i wygody. Do Boga zwracamy się raczej sporadycznie z dyskretną prośbą o ochronę naszych dóbr doczesnych, byśmy z jakiś losowych, nieprzewidzianych i nieuniknionych powodów nie stracili tego, co już udało nam się zdobyć. Wybieramy więc niewymagającą, łaskawą formę czuwania przy Stwórcy, by utrzymać z Nim porozumienie i współpracę na określonej przez nasze osobiste oczekiwania płaszczyźnie. Wybieramy modlitwy czy nabożeństwa nie zmuszające nas do poświęceń, tłumacząc się i rozgrzeszając brakiem czasu, nadmiarem obowiązków, szaloną karuzelą ról, jakie przyszło nam wypełniać w codziennym życiu. Zapominamy o wszechmocy Boga, o tym, że zawierzając Mu bezdyskusyjnie, z oddaniem i wiarą, z zaufaniem i miłością wszystko, cokolwiek nas dotyczy i wszystkich, na których nam zależy, możemy otrzymać w zamian siłę, wytrwałość, uporządkowanie spraw i opiekę.
Tak wiele nam ofiarował Ojciec Niebieski, a my tak niewiele potrafimy dać od siebie, tak przerażająco nieudolnie umiemy dzielić się swoim czasem, swoim życiem, swoim sercem czy umysłem, duszą czy ciałem.
Wczoraj wieczorem, ścieląc łóżko i przygotowując się do snu, zatrzymałam się na chwilę… Popatrzyłam na poduszki, puchową kołdrę… Wsłuchałam się w ciszę, delektując się rozsianym wokół spokojem… i poczułam w sercu ogromną, przeogromną wdzięczność do Boga za możliwość odpoczynku w komfortowych warunkach, pozbawionych strachu, wojny, głodu, zimna, wygnania skazującego człowieka na chowanie się w ulicznych zakamarkach przed żywiołami natury lub instynktami ludzkiej nienawiści oraz zdolności do agresji, do zabijania, do zadawania tortur i cierpienia. – Niby to NIC, a jednak WSZYSTKO, bo dyby kiedykolwiek zostało nam to odebrane, wówczas poczulibyśmy bezcenną wartość tego, co na co dzień jest nawet przez nas niezauważane, niedoceniane, nieszanowane i bagatelizowane. Niby NIC, a jednak WSZYSTKO…
Dziś rano wstałam o 3:00, by móc współtowarzyszyć Jezusowi Chrystusowi poprzez rozważanie Męki Pańskiej, by chociaż w tak mizerny sposób okazać Mu swoją miłość, by choć w tak niewiele znaczący sposób wyszeptać Mu: „dziękuję” i to „dziękuję” złożyć jako pocałunek na przebitych gwoźdźmi, zbroczonych Jego Przenajdroższą Krwią dłoniach za wszystko, co otrzymałam i co otrzymuję każdego dnia, i co otrzymam.
Nie jestem kimś wyjątkowym, stworzonym z lepszej materii niż ty czy ktokolwiek inny. Nie jestem kimś nie posiadającym słabości, mocniejszym, wytrwalszym, odporniejszym.
Absolutnie NIE.
Chciałam tylko okazać Panu Jezusowi maleńką wdzięczność za Miłość, którą Jest, którą mnie otacza i którą mi błogosławi, którą mnie uwalnia, uzdrawia, leczy, nawraca i uświęca, a że nadarzyła się okazja w okresie Wielkiego Postu do okazania Chrystusowi owej wdzięczności, postanowiłam zaprzeć się samej siebie, prosząc Go o wsparcie i wytrwałość, o siłę i duchowy głód serca budzący we mnie potrzebę czuwania przy Bogu i współtowarzyszenia Mu w wydarzeniu, jakie miało miejsce o 3:00 nad ranem, i… każdego roku, kiedy zbliża się wybrana przeze mnie godzina rozważań Męki Pańskiej (a są to godziny poprzedzające lub zapowiadające świt), Pan podchodzi do mnie jak do chromego, obejmuje mnie ramionami, podnosi na ręce, unosi nad ziemią i przeprowadza niczym niepełnosprawne dziecko przez koleje cierpień, jakie zdecydował się ofiarować w imię Miłości dla nas i dla naszego zbawienia. Każdego roku uczestniczę w owym wyjątkowym nabożeństwie bez szczególnego wysiłku i bez szczególnego poświęcenia z mojej strony, bowiem Chrystus czuwa nade mną i pomaga mi aktywnie uczestniczyć w tajemnicy Jego niewyobrażalnego bólu i tragicznej śmierci oraz zmartwychwstania. Nie ma w tym żadnej mojej zasługi. Wszystko bowiem zawdzięczam Bogu. On nad wszystkim czuwa. On mnie budzi, wzmacnia, orzeźwia, namaszcza zdolnością współuczestniczenia i współtowarzyszenia Chrystusowi w Męce Pańskiej, a później tak rozporządza czasem i obowiązkami wschodzącego dnia, że nawet nie odczuwam w żaden sposób porannego „ciężaru” rozważań i modlitwy.
Ja?!... tylko chcę, proszę, wyrażam zgodę na bycie z Jezusem i w Jezusie podczas całodobowego cierpienia Syna Bożego, zapieram się siebie, biorę krzyż mych ludzkich słabości, grzechów, niedoskonałości i marności, wyciągam dłoń do Ojca Niebieskiego, zwracając się w ten sposób o pomoc w czuwaniu przy mym Zbawcy, a On?!... wszystko robi tak, bym nie czuła zmęczenia i chaosu, przygnębienia i strachu, a jedynie radość, odprężenie, szczęście, miłość i jeszcze większą wdzięczność za złożoną za mnie Ofiarę.
Nie ma piękniejszego doświadczania i poznawania Boga nad to smakowanie Potęgi oraz Wyjątkowości Jego Serca. Ogień Jego Miłości pochłania mnie, rozpala, wypala wszystko, co obrzydliwe, budząc do życia to, co piękne i pochodzące od Stwórcy, co miłe Ojcu Niebieskiemu.
Znam osoby, które dziś wiernie współtowarzyszą Jezusowi i które czuwają wytrwale, każdego roku w okresie Wielkiego Postu przy Chrystusie, rozważając Mękę Pańską w różnorodnych godzinach pełnej doby, a które z powodu nawału codziennych obowiązków i trudności miały początkowo obawy, wątpliwości, lęk przed niewypełnieniem zobowiązania i niepohamowaną skłonność do rezygnacji z podjęcia owej formy modlitwy, a które dziś! są żywym świadectwem na to, że owe współtowarzyszenie i wytrwałe czuwanie przy cierpiącym i umierającym w niewyobrażalnych bólach Zbawicielu są zasługą Boga, a nie sukcesem ludzkich poświęceń czy wyrzeczeń. Każda z tych osób zaznacza, iż moment owego wyjątkowego nabożeństwa, przeżywanego indywidualnie, jest niebywałym odsłonięciem i poznawaniem Tajemnicy – Stworzyciela – Początku i Końca, jest niezwykłym duchowym doznaniem i doświadczeniem wartości oraz sensu Życia, absolutnie w żaden sposób nie zakłócającym wschodzącego lub zachodzącego dnia, nie drażniącym zwykłych, kształtujących człowieka skłonności do lenistwa, wygody, przemęczenia, niezaradności i niemocy, bezsilności i bezradności.
Wystarczy po prostu zaufać, zaprzeć się samego siebie, wziąć krzyż własnych niedoskonałości i marności, zawierzyć się Bogu, pragnąc Go naśladować, i poprosić o ramię, na którym moglibyśmy się wesprzeć, by móc dotrzeć do celu naszej doczesnej wędrówki. Wystarczy tylko z wiarą i przekonaniem, ze zgodą i miłością wyznać: „PRAGNĘ”, a wówczas wszystko się stanie według Jego woli.
Tak wiele od Boga bierzemy. Tak wiele od Stwórcy otrzymujemy. Tak wiele od Ojca Niebieskiego oczekujemy i chcemy, nierzadko zachłannie żądając czy oskarżając Go z niesprawiedliwym okrucieństwem za wszelkie rozczarowania i niepowodzenia, a tak mało od siebie Bogu dajemy…
Targujemy się z Nim chciwie i bezwzględnie, zaciskając w dłoniach możliwość złożenia drobnej ofiary jaką jest nasze czuwanie przy cierpiącym Chrystusie. Marzy nam się bogate posiadanie charyzmatów, wykorzystywanie darów wypędzania złych duchów, uzdrawiania, wskrzeszania, nawracania, uświęcania w Imię Jezusa. Marzy nam się umiejętność modlenia, czytania czy śpiewania, wygłaszania pouczeń czy kazań, by rzesze wiernych widziały w nas podobieństwo do Nauczyciela i Mistrza – Jego namiastkę w nas samych, a tak bardzo nam się nie chce spróbować być przy Panu w godzinie Jego Męki; chociaż spróbować!, zawierzając Mu siebie w tym momencie, prosząc o pomoc i wsparcie, o wytrwałość i siłę.
Często wybieramy tę formę modlitwy, która nie zmusza nas do wyrzeczeń, która nie stanowi dla nas wyzwania, która niczego od nas nie wymaga, która idealnie komponuje się z naszymi upodobaniami i oczekiwaniami, która niczego nie burzy i nie zakłóca, która jest lekka, łatwa, przyjemna i bezpieczna…
Boże mój umiłowany!, jakże słabi i mali jesteśmy, jacy często leniwi i wygodni, niewdzięczni, a roszczeniowi wobec Ciebie.
Boże mój umiłowany!, jakże świat potrzebuje pełnych wiader, potężnych wodospadów, bezkresnych oceanów, urwania chmur modlitwy, której strugi zmyłyby brud, uwolniłyby wszelkie stworzenie od grzechu…
Tak mało w nas wiary w wszechmocne możliwości Ojca Niebieskiego. Tak mało w nas miłości do Boga, zaufania i nadziei, zdolności do zawierzenia Panu całego siebie, całego doczesnego życia, do zaprzeczenia się siebie samego, do wzięcia krzyża i do naśladowania w codziennym życiu Chrystusa. Tak bardzo boimy się stracić kontroli nad wszystkimi, z którymi łączą nas jakiekolwiek relacje, nad wszystkim, cokolwiek nas dotyczy i cokolwiek nas otacza. Tak bardzo chcemy być niezależni i samowystarczalni…
Panie wybacz nam, pokornie proszę, bo nie jesteśmy świadomi swoich myśli, słów, czynów, zaniedbań. „Biorąc dziś przeciwko nam na świadków niebo i ziemię, kładziesz przed nami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo” (Pwt 30,15-20), a my?!... bardzo często nie umiemy „wybrać, aby żyć, miłując Ciebie, Boga naszego, słuchając Twego głosu, lgnąc do Ciebie” (Pwt 30,15-20)…
Wybacz nam Panie.