wtorek, 19 marca 2019

MOJA GÓRA TABOR


„Jezus wziął z sobą Piotra, Jana i Jakuba i wszedł na górę, aby się modlić. Gdy się modlił, wygląd Jego twarzy się odmienił, a Jego odzienie stało się lśniąco białe. A oto dwóch mężów rozmawiało z Nim. Byli to Mojżesz i Eliasz. Ukazali się oni w chwale i mówili o Jego odejściu, którego miał dopełnić w Jeruzalem. Tymczasem Piotr i towarzysze snem byli zmorzeni. Gdy się ocknęli, ujrzeli Jego chwałę i obydwu mężów stojących przy Nim. Gdy oni się z Nim rozstawali, Piotr rzekł do Jezusa: „Mistrzu, dobrze, że to jesteśmy. Postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza.”. Nie wiedział bowiem, co mówi. Gdy jeszcze to mówił, pojawił się obłok i osłonił ich; zlękli się, gdy weszli w obłok. A z boku odezwał się głos: „To jest Syn mój, Wybrany, Jego słuchajcie!”. W chwili, gdy odezwał się ten głos, okazało się, że Jezus jest sam. A oni zachowali milczenie i w owym czasie nikomu nic nie opowiedzieli o tym, co zobaczyli.”
(Łk 9,28b-36)

Trudno zaczerpnąć Wody Życia w miejscu, w którym człowiek jest nieustannie pouczany, krytykowany, napominany, obarczany żądaniami często niezgodnymi z jego sumieniem a odrysowującymi postawę roszczeniową pewnego „ogółu”, podszczypywany różnorodnymi uwagami, dotyczącymi umiejętności składania czy rozkładania rąk w modlitwie, wypowiadania słów pacierza, posiadania lub braku charyzmatów, formy, w której obnaża się taka, a nie inna zdolność uwielbiania Boga, sposobu śpiewania czy czytania Słowa Bożego, zdolności interpretacji i rozumienia przekazu otrzymanego w danym dniu od Ojca Niebieskiego w zapisie wybranych na dziś fragmentów Pisma Świętego… Trudno zaczerpnąć Wody Życia w miejscu, w którym człowiek spotyka się jedynie z oczekiwaniami, w którym nie ma możliwości spotkania się z kimś, kto nie tylko słyszy i nakazuje, kto nie tylko dba o własne potrzeby i wyobrażenia, ale kto słucha, wnika w problem obiektywnie, rozumie, okazuje czułość i wrażliwość oraz zainteresowanie, i kto jest w stanie mądrze doradzić, czegoś nauczyć… Trudno zaczerpnąć Wody Życia w miejscu, w którym człowiek czuje się przedmiotem, a nie podmiotem… Trudno się w takim miejscu w ogóle odnaleźć, skupić na sobie i wyciszyć, by móc później podczas Eucharystii stanąć w pełni przed Bogiem, by czerpać z owego niebywałego spotkania z Chrystusem radość, siłę, nadzieję i miłość, by w trakcie owego spotkania być prawdziwym, naturalnym, spontanicznym i szczerym…
Wówczas budzi się w duszy jedynie pragnienie niezawadzania komuś, niezwracania na siebie uwagi, nieprzeszkadzania i bycia w cieniu, bo przecież celem uczęszczania we Mszy Świętej nie jest celebrowanie własnej osoby. Wówczas rodzi się w sercu również potrzeba znalezienia źródła miłości, wiary i nadziei. Wówczas też pęcznieje w człowieku wewnętrzne zmęczenie, przygnębienie, wyniszczenie i znużenie, całkowita niechęć oraz poczucie wyobcowania. Lawina nieustających oskarżeń, pouczeń, krytyki, niezadowolenia, roszczeń i żądań, oczekiwań, lawina nieodwzajemnianych relacji przytłacza jedynie niekończącymi się wyrzutami sumienia, usilnym doszukiwaniem się w sobie winy, niszczeniem własnej wartości i całkowitym spustoszeniem duchowym…
Wszystkiemu temu towarzyszy, mimo wszystko i wbrew wszystkim!, ogromna miłość do Boga i olbrzymia za Nim tęsknota, niezaspokojone, żywiołowe i wręcz dzikie pragnienie wtopienia się w Jego Serce, w Jego ramiona,… bo tylko w ten sposób dusza jest w stanie poczuć radość i szczęście, wolność i spełnienie…
Przedwczoraj, podczas niedzielnej Eucharystii stanęłam u podnóża własnej góry Tabor.
Dotarło do mnie, że wszystkie, przykre doświadczenia jakich doznaję w relacjach międzyludzkich i jakich w ostatnim okresie codziennego życia los mi nie szczędzi są bolesnym odzieraniem mnie, jako dziecka Bożego, od uzależnień od osób współtowarzyszących mi w doczesnej pielgrzymce do wieczności. Nagle poczułam ulgę i przyjemne, na wskroś przeszywające mnie poczucie wolności. Stanął bowiem przede mną w Dobrej Nowinie Syn Boży w odzieniu lśniąco białym, z szeroko rozpostartymi ramionami w geście Ojcowskiej Miłości i z zapewnieniem na uśmiechniętych ustach, że JEST i że zawsze będzie jako Jeden Jedyny – jako Ten, który (w przeciwieństwie do ludzi) nie zawodzi nigdy i przenigdy, bo wiernie i wytrwale trwa przy człowieku, pokrzepiając go i wzmacniając, uwalniając, uzdrawiając, lecząc, nawracając i uświęcając każdego dnia, w każdej chwili przemijającego, zachodzącego słońca. Nagle dotarło do mnie, że muszę iść dalej, że „jeśli to miejsce nie przyjmuje mnie i nie chce mnie słuchać, muszę odejść stąd, strzepnąć proch z moich stóp” (Mk 6,11) i muszę iść dalej, muszę ruszyć przed siebie, bo w końcu szukam Boga, a nie towarzystwa, bo w końcu winna jestem podążać za Chrystusem, a nie za ludźmi, wydającymi się wszystko wiedzieć lepiej.
Chwała Tobie Panie!
Nie ma piękniejszego doznania jak wyczuwalna, namacalna Obecność Boga w codziennym życiu. Nie ma nic cudowniejszego jak spotkanie z Nim w akcie szczerej, niczym niezmąconej i przez nikogo niezakłóconej modlitwy.
Nikt i nic nie liczy się tak szczerze i mocno jak Bóg. Nikt i nic bowiem nie jest w stanie ofiarować człowiekowi więcej niż Chrystus.
Postanowiłam odejść z miejsca, w którym nie jestem chciana czy potrzebna. Postanowiłam strzepnąć proch z nóg, by iść dalej przed siebie, by pójść za moim Panem, a nie za ludźmi, ponieważ tylko On Jeden Jedyny może wskazać mi słuszny kierunek mojej doczesnej wędrówki, tylko On potrafi poprowadzić mnie do celu, tylko On jest w stanie mnie zrozumieć i kochać bezgranicznie oraz prawdziwie, bo tylko On mnie zna i to nawet lepiej ode mnie samej.
Przedwczorajszego dnia podczas niedzielnej Eucharystii poczułam wdzięczność za wszystko, czego doświadczyłam, za pokój w sercu i kiełkującą w nim radość jakby budzącej się do życia wiosny, za lśniąco białą szatę Chrystusa, który stanął przede mną jako Sens, Wartość, Cel i Centrum mojej doczesności, gdyż ten wyjątkowy kolor Jego szaty przyciągnął moją uwagę, zakorzeniając w świadomości przekonanie, że nikt i nic nie liczy się w codziennym wirze ludzkiej egzystencji bardziej jak Syn Boży – Jezus – Bóg. Poczułam wolność i wewnętrzną równowagę, rozkosz duchowego pokoju i wyciszenia. Poczułam zmianę, która mnie uskrzydla, która dziś pozwala mi spojrzeć na codzienność z zupełnie innej perspektywy – z pozycji niezależności i swobody. Poczułam początek nowego etapu życia znacznie piękniejszego niż to, co jest już za mną w półmroku przeszłości.
Odchodzę. Zostawiam was moi drodzy. Idę za Tym, który mnie woła i który mnie pragnie mieć blisko Siebie, który mnie docenia i potrzebuje. Błogosławię wam i modlę się za was, bo nie czuję absolutnie ani kruszyny gniewu czy żalu, bo w końcu: kto z nas jest bez grzechu?; wszyscy jesteśmy słabi i błądzący... Nie ukrywam jednak, że jestem po prostu naprawdę szczęśliwa, bo wolna. Odchodzę zatem i idę dalej, prosto przed siebie z wiarą, nadzieją i miłością, z oddaniem i ufnością.
Przedwczoraj wdrapałam się na własną, niewielką górę Tabor, na szczycie której zakorzeniła się we mnie świadomość przynależności do Boga, na której dokonałam aktu całkowitego zawierzenia się Chrystusowi. Przedwczorajszego dnia poczułam wewnętrzną przemianę, wolność. Łupiny doczesności, jej zależności i relacji, jej praw i zasad pękły, rozchyliły się niczym płatki pączkującego kwiatu i pozwoliły mi odejść, unieść się ponad to wszystko, co mnie otaczało w tym właśnie momencie, i ponad wszystkich, którzy mnie osaczali i rościli pretensje lub oczekiwania. Przedwczorajszego dnia podczas Eucharystii poczułam się wolna. Poczułam bezgraniczną Miłość Boga, Jego wierną i niezawodną Obecność, Jego potęgę i wszechmoc Ojcowskich ramion. Poczułam również wdzięczność za tych, którzy mnie nie zaakceptowali i nie przyjęli, bo dzięki nim nie zatrzymałam się w drodze, jak i za tych nielicznych, którzy mnie wspierali i którzy potrafili w chwilach jakichkolwiek kryzysów czy upadków okazać mi zainteresowanie, pokrzepienie, wsparcie, którzy byli przy mnie w dobrych i złych chwilach, którzy umieli mnie zainspirować i uskrzydlić a w szare dni codzienności zaświecić tęczę na pochmurnym niebie, którzy starali się być dłońmi i ustami Jezusa, Jego oczami i Jego cierpliwością, Jego uwagą i obiektywizmem.
Całym sercem dziękuję Ci Panie. Dziękuję Ci za moją górę Tabor, na której szczycie spotkałam Ciebie, na szczycie której poznałam prawdę i cel mojego powołania, na której uwolniłam duszę, zrzucając z ramion pajęczynę niezdrowych relacji. Dziś pragnę Ciebie mój Boże naśladować, za Tobą podążać, o Ciebie zabiegać i Ciebie uszczęśliwiać wypełnianiem Twojej woli. Dziś chcę służyć innym, ale zgodnie z własnym sumieniem, a nie z obowiązkiem wykonywania poleceń i nakazów, niszczących pokój mego serca i ducha. Dziś chcę współpracować z ludźmi, z którymi mogę coś tworzyć i budować na chwałę Boga, a nie dusić w zarodku, przysypując popiołem zaszłości. Dziś pragnę być z tymi, którzy w Tobie widzą swój cel doczesnej pielgrzymki. Dziś pragnę milczeć przed Twoim Najświętszym Obliczem – Najświętszym Sakramentem i to nie dlatego, że kieruje mną pycha, jak się niektórym wydaje, ale dlatego, że właśnie teraz chcę usłyszeć Ciebie, Twój głos, Twój szept, to, co Ty masz mi do powiedzenia. Dziś chcę Ci śpiewać Panie całą sobą, siłą strun, które Ty sam we mnie nastroiłeś taką, a nie inną umiejętnością, by cały świat usłyszał pieśń uwielbienia i radości, pieśń wyznania miłości, adresowanej do Ciebie mój Jezu i rozpalanej przez Ciebie w moim sercu. Dziś chcę delektować się każdym Twoim Słowem Pisma Świętego jak nutkami bukietu wytrawnego Wina, by poznać Twoją Naturę, Twoją wolę, Twoją Mądrość, Sprawiedliwość i Twoje Miłosierdzie, by móc i umieć wybrać odpowiedni oraz prawidłowy kierunek doczesnej drogi przemijającego tu i teraz życia. Dziś nie dbam o charyzmaty, nie żądam darów od Ciebie. Nie umiem nawet prosić o cokolwiek dla siebie, bowiem w Tobie mam zaufanie. Wiem, że Ty znasz mnie najlepiej, że Ty wiesz najlepiej czego mi potrzeba i na co jestem gotowa oraz do czego jestem zdolna. Dziś jedyne czego pragnę, to nie prorokowania czy mówienia językami, nie uzdrawiania czy wskrzeszania zmarłych lub wypędzania złych duchów, a Ciebie. Dziś bowiem pragnę czuć całą duszą i całym swym ciałem Twoją Obecność, Twój zapach, dotyk, oddech, widzieć blask Twoich oczu i uśmiech lub zadumę – tego nie chcę stracić.
Każdego dnia, kiedy budzę się wraz z wschodzącym słońcem, kiedy staję w oknie z kubkiem świeżo parzonej kawy, jestem zawsze obok Ciebie mój umiłowany Boże… Mogę spojrzeć w Twoją twarz, uśmiechnąć się do Ciebie, powierzyć Ci własne troski i sekrety, wstydliwości i radości, pragnienia i marzenia, nadzieje. Mogę porozmawiać z Tobą szczerze i otwarcie o wszystkich i wszystkim. Mogę być przez Ciebie nie tylko słyszana, ale i wysłuchana… A, kiedy sprzątam czy gotuję, piszę czy cokolwiek innego robię, cały czas mam Ciebie przy sobie obecnego i towarzyszącego mi w każdej sekundzie ulotnego bycia tu na ziemi. Czuję Cię Panie każdym zmysłem, dlatego zwracam się do Ciebie jak do ukochanego Ojca bez wahania, wątpliwości, zastanowienia czy podejrzliwości… Kiedy zaś idę spać, siedzisz obok mnie na łóżku i cierpliwie czekasz aż zasnę…
- tego wszystkiego nie chcę stracić, tego tylko pragnę!
Reszta mój Panie umiłowany jest dodatkiem, szczyptą przyprawy, która kształtuje nasz charakter, naszą osobowość, nas samych, nasz smak.
Dziękuję Ci Boże.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz