wtorek, 26 marca 2019

POKÓJ SERCA


Pokój serca - komfort duchowego, trwałego stanu, o którym marzy i którego pragnie każdy człowiek, o którym wspominają niektórzy księża jako o łasce możliwej do otrzymania lub wymodlenia, jako o owocu i potwierdzeniu naszego zaufania do Boga...
Chyba nie potrafię zadbać w żaden sposób o ów komfort. Zastanawiam się nawet, czy człowiek otwarty na Boga i pragnący wypełniać Jego wolę, człowiek, któremu leżą na sercu sprawy i wartości umiłowanego Pana, wierzący w Istnienie Stwórcy, kochający Ojca Niebieskiego jest w ogóle w stanie zapewnić sobie ową harmonię duchowego stanu?, czy potrafi wspomniany stan osiągnąć?... Czy tego rodzaju komfort jest możliwy?...
Zastanawiam się nad owym wymienionym wyżej zagadnieniem.
Czym jest pokój serca?... Jak rozumieć wyszczególnione określenie?... Czyż nie jest to forma pewnej obojętności wobec wszystkich, którzy nam współtowarzyszą, i wobec wszystkiego, co nas otacza?... Czyż nie jest to stan wewnętrznej znieczulicy?... Czyż nie jest to zdolność niezakłócania wewnętrznej równowagi poprzez staranną dbałość o wygodę osobistego, codziennego życia, o własne sprawy?... Czyż nie jest to jedynie krótkotrwała, krucha lekkość i delikatny przedsmak Nieba?... Czym jest pokój serca?...
Święta Matka Teresa z Kalkuty wyraźnie i dobitnie zaznaczała, że „miłość, aby była prawdziwa, musi kosztować, musi boleć, musi ogałacać nas z samych siebie”.
Czy przytoczony cytat odrysowuje w jakikolwiek sposób pokój serca? Czy na podstawie wyżej wspomnianej wypowiedzi świętej Matki Teresy z Kalkuty jesteśmy w stanie zdefiniować i zrozumieć wartość, jaką jest właśnie pokój serca?
Przytoczona definicja „prawdziwej miłości” mnie osobiście raczej kojarzy się z troską, bólem, nieustannym wypatrywaniem i oczekiwaniem kogoś lub czegoś, dbałością o kogoś lub o coś z wielkim oraz szczerym oddaniem i pieczołowitością, z poświęceniem własnego dobra w imię wyższej wartości jaką jest wypełnianie woli Ojca, z ciężką pracą, nierzadko z wyobcowaniem i krzyżem samotności, jaki na barki wierzącego człowieka nierzadko nakłada społeczeństwo, z niewolnictwem, na jakie skazana jest osoba, w której płonie ogień umiłowania bliźniego… To wszystko w żaden sposób nie kojarzy mi się z pokojem serca.
Patrzę dziś na świat, dla którego centralnym celem istnienia i powołania, działania i sensu jest człowiek, dla którego Bóg staje się śmiesznym, nic nieznaczącym wymysłem maluczkich i nieudolnych, karykaturalnych i dyskryminowanych, nikomu i niczemu niepotrzebnych. Dziś przyglądam się światu, będącemu przerażającym odrysowaniem czasów Starożytnej Grecji czy Imperium Rzymskiego + przerażającym, bo pozbawionym nawet! ówczesnego lęku przed bogami, jakim mimo wszystko oddawano cześć, jakim mimo wszystko nie odmawiano szacunku i posłuchu, jakich kaprysy i wartości respektowano poprzez nieprzekraczanie ogólnie przyjętych granic i poprzez przestrzeganie pewnych zasad czy odprawianie określonych rytuałów. Dziś widzę świat bezczelny, pyszny, samolubny, skoncentrowany na człowieku i dążący za wszelką cenę do zaspokajania potrzeb czysto ludzkich w każdy niemal dozwolony sposób, niszczący Boże wartości, a przez to klarowność i przejrzystość relacji międzyludzkich, autorytet, którym powinni cieszyć się rodzice, nauczyciele, wychowawcy, osoby starsze… Dziś nie ma granic przyzwoitości. Dziś świat hołubi młodego, silnego, zdrowego i pięknego (?!) człowieka z tak ogromnie wielkim zaangażowaniem, że aż z przerażającym bluźnierstwem i świętokradztwem na jakie pozwala sobie w bezczelny, bezmyślny, egoistyczny i pyszny sposób wobec Boga – Stwórcę, Początku i Końca tych wszystkich oraz tego wszystkiego, co istniejące, powołane do życia, uprzywilejowane zdolnością samodzielności i wolności. Dziś przyglądam się otaczającej mnie rzeczywistości i obserwuję mijających mnie ludzi, i… nie czuję pokoju serca, a żal, smutek, pragnienie opłakiwania tych, których spotykam, i tego, z czym się zderzam na co dzień, głód modlitwy za wszystkich i wszystko, troskę, samotność, bezdomność duszy, która tęskni za Ojcem i która czuje się całkowicie niepasująca oraz w żaden sposób niedopasowana do współczesnego stanu rzeczy, wyizolowana i obca. Dziś wpadam w wir rozgoryczenia. Dziś czuję niepokój, ale i wdzięczność za posiadaną zdolność dostrzegania tego, co niemiłe Bogu, za umiejętność oddzielania dobra od zła, za Obecność Ojca, którego Miłość, Wsparcie, Siłę czuję każdego dnia, każdej nocy… Dziś obcy mi jest pokój serca. Niszczy go grzech, aborcja, wywyższanie zwierząt, o których prawa do życia walczy się ze zdecydowanie większą zaciekłością i bezwzględnością niż o prawa do życia dzieci poczętych, eutanazja i to nie tylko człowieka, ale przede wszystkim i w tym wszystkim Boga… Dziś czuję wewnętrzny niepokój i żal, a wraz z tym potrzebę gorliwej modlitwy za wszystkich ludzi bez wyjątku – czy to wierzący, czy niewierzący; czy to przyjaciel, czy wróg; czy to mądry, czy głupi; czy to bogaty, czy biedny – po prostu za wszystkie dusze i za wszystkie dzieła, stworzone przez mojego umiłowanego Ojca Niebieskiego. Dziś… nie mam i nie potrafię zachować i utrzymać w sobie pokoju serca. Nie umiem.
Czymże zatem jest wspomniany pokój serca?
Osobiście odbieram ów stan jako owoc modlitwy, krótkotrwały i ulotny, bo zakłócany pychą oraz bezczelnością świata – człowieka, który zabija Boga i niszczy wszystko, co z Nim jest związane, co się z Nim kojarzy, co od Niego pochodzi i do Niego prowadzi. Uważam, że miłość, jaką czuje się do Ojca Niebieskiego, nie pozwala na zachowanie w sercu pokoju. Osoba kochająca szczerze i prawdziwie, będzie cierpieć, będzie odczuwać ból, będzie w owym bólu odzierana z samej siebie poprzez troskę o bliźniego, dbałość o jego nawrócenie i zbawienie, poprzez oczekiwanie i wypatrywanie jej powrotu do Domu, jakim jest Kościół a w konsekwencji Niebo, poprzez pragnienie wypełniania woli Boga a nie tylko i wyłącznie potrzeb czysto ludzkich… Dar Miłości budzi bowiem w człowieku powołanie do nieustannego pielęgnowania ukochanej lub ukochanego, do martwienia się o nich w kontekście nie! przyziemnej, doczesnej przyszłości, ale przede wszystkim w kontekście wieczności, do wsłuchania się w nich, do modlenia się za nich i do proszenia nie tyle dla nich, co o nich w wymiarze łaski dostąpienia przez nich Królestwa Niebieskiego. Wspomniany dar Miłości upomina się o własne prawa, a tym samym – w moim odczuciu – niszczy pokój serca. Serce kochające będzie bowiem sercem wrażliwym na Boga i na Jego wolę, na człowieka, na wartości, na przyrodę, na świat… Takie serce nie potrafi być spokojne i wyciszone, opanowane i zrównoważone. Takie serce będzie cierpiące, bo kochające, spostrzegawcze, bo wrażliwe, zatroskane, bo wpatrzone w Niebo, porzucone i samotne, bo niepasujące do współczesnych konstrukcji rozkapryszonego, egoistycznego, narcystycznego i pysznego czasu. Takie serce będzie w nieustannym niepokoju o człowieka, o Boże wartości. Takie serce będzie w niekończącej się czujności. Takie serce będzie ciągle na straży. Takie serce będzie budzone niepokojem, wzywane owym niepokojem do modlitwy i do niezłomnego trwania w podjętej modlitwie aż do momentu osiągnięcia stanu harmonii oraz wyciszenia, jak kochający prawdziwie rodzic, który czuwa cierpliwie i niezawodnie przy chorym dziecku aż do momentu jego wyzdrowienia i uzdrowienia. Takiemu sercu nigdy nie będzie dany trwały stan wspomnianego pokoju…
Tak mi się przynajmniej wydaje. Takie mam przekonanie.
Ktoś mógłby mi zarzucić brak zaufania do Boga, które odbiera memu sercu wyszczególniony przywilej posiadania przez nie pokoju.
Odpowiem według osobistego przekonania:
Gdyby nie to, że nie tylko ufam memu Ojcu, ale i wierzę w Jego Miłosierdzie, wiem o Jego Sprawiedliwości oraz jestem w pełni świadoma Jego Wszechmocy, nigdy nie traciłabym czasu na modlitwę, do której czuję powołanie właśnie z tytułu niepokoju zatroskanego, kochającego wszelkie Boże stworzenie serca.
Czy mam rację?...
Zastanawiałam się nad tym, poddając samą siebie przed sobą w wątpliwość, a nie mogąc pozbyć się wyżej przedstawionych przekonań… Zastanawiałam się nad tym… i w momencie owego samodzielnie dokonywanego osądu, zmęczona intensywną burzą analiz i interpretacji, wniosków, argumentów i kontrargumentów, postanowiłam zrobić przerwę, by zdystansować się do siebie samej i do podjętego zagadnienia. Zrelaksowałam się. Sięgnęłam po lekturę. Wygodnie usadowiłam się w wybranym przez siebie miejscu i otworzyłam „Dzienniczek” św. Faustyny, czytając z wielkim rozszerzeniem przebudzonych nagle źrenic:
„Dziś wieczorem doznałam w duszy, że potrzebuje jakaś osoba mojej modlitwy. Zaraz zaczęłam się modlić; nagle poznaję wewnętrznie i czuję ducha, który mnie o to prosi; modlę się tak długo, aż zostanę uspokojona. Wielka pomoc dla konających jest w tej koronce; często się modlę na poznaną wewnętrznie intencję’ zawsze się tak długo modlę, aż w duszy mojej doznam, iż modlitwa odniosła skutek.
Szczególnie teraz, jak jestem tutaj w tym szpitalu, to doznaję tej wewnętrznej łączności z konającymi, którzy w rozpoczęciu konania proszą mnie o modlitwę. Dziwną mi Bóg dał łączność z konającymi. Kiedy się to częściej zdarza, więc miałam możność stwierdzić nawet co do godziny. Dziś o godzinie jedenastej wieczorem nagle zostałam przebudzona i czuję wyraźnie, że jest przy mnie jakiś duch i prosi o modlitwę, wprost jakaś siła mnie zmusza do modlitwy. Widzenie moje jest czysto duchowe, przez nagłe światło, którego w tym momencie mi Bóg udziela. Modlę się tak długo, aż w duszy uczuję spokój; nie zawsze jednakowo długo, zdarza się czasami, że jedno „Zdrowaś Maryja” – i już jestem uspokojona, a wtenczas mówię z „Z głębokości” i już się nie modlę; a czasami się zdarza, że zmówię całą tą koroneczkę i dopiero doznaję uspokojenia. I tu także stwierdzam, że jeżeli przez dłuższy czas doznaję zmuszenia do modlitwy, czyli wewnętrznego niepokoju, dusza ta jest w wielkich walkach i dłuższym konaniu.” (835 - „Dzienniczek” św. M. Faustyna Kowalska, s.264).
Czy można mieć jakiekolwiek wątpliwości?!...
Pokój serca jest dla mnie osobiście ukojeniem i uspokojeniem, wyciszeniem i lekkością, stanem krótkotrwałym, następującym po wysłuchanej przez Boga modlitwie, a zakłócanym przez kolejną, dostrzeżoną potrzebę wznowienia modlitwy.
Nie jest to łatwa droga, ale jakże piękna, kosztowna i bolesna, odzierająca człowieka z egoizmu i egocentryzmu, z wygodnictwa i duchowej znieczulicy, obojętności oraz wyjałowienia. Niepokój serca – „wewnętrzny niepokój” to droga Miłości szczerej i prawdziwej, droga niełatwa i trudna, wymagająca poświęcenia i zaangażowania, ale jakże piękna, bo prowadząca w ramiona Ojca.
Nie chcę innej drogi w moim doczesnym, codziennym życiu. Nie chcę pokoju serca. Pragnę bowiem Boga. Chcę widzieć, czuć, słyszeć dotykać Obecności Ojca Niebieskiego w każdym człowieku, w każdej chwili, w każdej sytuacji czy okoliczności. Pragnę dostrzegać i adorować Jego Piękno. Chcę widzieć spustoszenie i czuć niepokój w miejscu, w którym Boga nie ma, z którego został usunięty, w którym na skutek owego widzenia i odczucia ogarnie mnie pragnienie modlitwy za to właśnie miejsce i za ludzi w nim się znajdujących.
Prosić o stały pokój serca, to jak prosić o znieczulenie emocjonalne, o wykorzenienie empatii, o jałowość ducha. Pokój serca jest bowiem kruchy i krótkotrwały, delikatny i ulotny. To przedsmak Nieba. To słodycz wysłuchanej przez Boga modlitwy.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz