środa, 20 lutego 2019

UZDROWIENIE


„Jezus i uczniowie przyszli do Betsaidy. Tam przyprowadzili Mu niewidomego i prosili, żeby go dotknął. On ujął niewidomego za rękę i wyprowadził go poza wieś. Zwilżył mu oczy śliną, położył na niego ręce i zapytał: „Czy Goś widzisz?”. A gdy ten przejrzał, powiedział: „Widzę ludzi, bo gdy chodzą, dostrzegam ich niby drzewa.”. Potem znowu położył ręce na jego oczy. I przejrzał on zupełnie, i został uzdrowiony; wszystko widział teraz jasno i wyraźnie. Jezus odesłał go do domu ze słowami: „Tylko do wsi nie wstępuj!”.”
(Mk 8,22-26)

Przytoczony fragment Ewangelii (według mnie) doskonale odzwierciedla proces ludzkiego wzrastania duchowego – od nawrócenia, czyli od momentu spotkania w codziennym, zwykłym, przyziemnym, szarym życiu Jezusa, poprzez umiejętność postrzegania świata w coraz to wyraźniejszych jego konturach i wartościach, prawdach i zakłamaniach do pełnej dojrzałości owocującej wypełnianiem Bożej woli pozbawionym konfrontacji, negocjacji, sprzeciwu czy wątpliwości, a więc do owoców i planów naszego doczesnego bytu. Bycie z Panem i w Panu nie jest bowiem niczym łatwym, prostym, banalnym, a nawet przyjemnym. Wręcz jest to forma wyzwania i poświęcenia, całkowitego i bezkompromisowego zawierzenia się Bogu, trwania przy Nim wbrew wszystkim i mimo wszystko. W końcu naśladowanie Chrystusa i wierne podążanie człowieka w kierunku Królestwa Niebieskiego śladami Jezusa jest szlakiem „ciasnej bramy i wąskiej drogi prowadzącej do życia” (Mt 7,14). Wynikająca z owego wiernego trwania w Panu i przy Panu trudność wynika z Jego Mądrości, której ludzie w żaden sposób ani nie są w stanie sobie wyobrazić, ani objąć, ani ogarnąć czy doścignąć posiadaną umiejętnością poznawania i zdobywania wiedzy; wynika ona z Bożej Mądrości, która jest ponad wszystkimi i ponad wszystkim, która jest zaczynem wszystkich i wszystkiego – jest Początkiem i Końcem. Wspomniana trudność wynika również z niezdolności człowieka do bezwarunkowego kochania. Bóg bowiem jest Miłością – Stanem i Prawdą. On jest niezmienny. On jest stały. Ludzkie odczuwanie miłości natomiast jest jedynie doznaniem wrzących w sercu emocji, które targają człowiekiem niczym szmacianą marionetką, której samodzielnością i niezależnością dyrygują sznureczki podczepione pod batutę osobowego „JA”, skoncentrowanego nierzadko na egoistycznym postrzeganiu świata, wykorzystywaniu nadarzających się okazji w celu zdobycia wygodnej posady społecznej, jak i w celu zapewnienia sobie komfortowych warunków doczesnego życia w imperium sukcesów i zwycięstw.
Z powodu naszej wrodzonej ułomności i niedoskonałości, słabości, grzeszności i marności bez Boga jesteśmy kompletnie, absolutnie niczym. Bez Boga codzienne ludzkie życie jest błądzeniem po omacku. Bez Boga człowiek jest ślepcem, uwięzionym w ciemności, pochłoniętym przez ciemność. Codzienność pozbawiona Obecności Ojca Niebieskiego – Obecności świadomie przeżywanej – stanowi pasmo doświadczanej męczarni, będącej następstwem odczuwanego poczucia pustki, samotności, wykluczenia i odrzucenia, izolacji i zagrożenia, jak również będącej następstwem bolesnej konieczności nieustannego wykorzystywania mocno wyostrzonych zmysłów ostrożności, podejrzliwości, czujności i przezorności, i jednocześnie będącej następstwem wiernie towarzyszącego człowiekowi lęku. Dopiero pierwsze, prawdziwie żywe spotkanie z Jezusem, owe pierwotne dotknięcie naszych oczu, którym błogosławi nas Pan poprzez nałożenie na nas Swych rąk, pozwala nam pokonać wszelkie trudności, z jakimi było nam dane się zmagać i jakie musieliśmy każdego dnia pokonywać, by jakość przetrwać ofiarowaną nam dobę doczesnej wędrówki na ziemi. Dopiero dzięki Chrystusowi jesteśmy w stanie wyjść z ciemności, jesteśmy w stanie dostrzec wszystkich tych, którzy nam współtowarzyszą, oraz wszystko to, co nas otacza. Jednak owe uniesienie powiek, owe dziewicze, pierwotne ogarnięcie wzrokiem świata, jakiego jesteśmy drobną, maleńką cząstką, nie jest niczym wyjątkowym. To jedynie umiejętność uchwycenia kształtów powierzchowności, pewnego, nieudolnego odrysowania lub odzwierciedlenia prawdy. Widzimy bowiem „ludzi, którzy, gdy chodzą, są niby drzewa” (Mk 8,24). Wydaje nam się, że właśnie znaleźliśmy kogoś, kto jest wiarygodny i mądry, kto jest zdolny nas nauczyć życia ze względu na silne korzenie mocno wrośnięte w grunt ludzkiej egzystencji, kto jest autorytetem i przewodnikiem. Wydaje nam się, że poznaliśmy wreszcie kogoś, w towarzystwie którego, jak pod rozłożystym parasolem koron potężnych drzew w upalne dni, znajdziemy schronienie przed najgorszym, pocieszenie, ukojenie, pokrzepienie i szczęście. Rozmydlamy się i pienimy w przypływie owej spontanicznej miłości człowieka. Wywyższamy go i adorujemy. Traktujemy w wyjątkowy sposób. Widzimy bowiem potęgę i siłę, stabilność i wyrazistość drzew, które dają życie, produkując tlen niezbędny do oddychania, które dają schronienie w cieniu swych rozłożystych koron, które zachwycają swą wrodzoną potęgą i pięknem, Szukamy więc ludzi znaczących, charyzmatycznych. Szukamy potężnych, wielkich drzew jak społeczne dęby. W efekcie owego pierwotnego uniesienia powiek, w efekcie owej dziewiczej umiejętności zobaczenia świata, uwalniającej nas z bolesnych macek ciemności podążamy za człowiekiem jako autorytetem. Zachwycamy się nim, adorujemy, wielbimy i w konsekwencji biegamy za uzdrowicielami, charyzmatykami od wydarzenia do wydarzenia, zaślepieni fizycznymi atrybutami jednostek, dzięki którym czujemy się bezpiecznie i szczęśliwie. Nie dostrzegamy w nich słabości. Nie dostrzegamy prawdy, a mianowicie tego, że są jedynie!, a nie aż, zwykłymi drzewami, które z czasem płowieją, tracą liście i gałęzie czy korę, które kruszeją, upadają powalone przez żywioł i próchnieją, i… przemijają bezpowrotnie, które tak naprawdę niczym szczególnym się od nas nie różnią, bo podobnie jak my właśnie też! bez Boga są kompletnie, absolutnie niczym. Istnieje więc potrzeba doświadczenia drugiego dotyku naszych oczu przez Jezusa, byśmy wreszcie wszystko widzieli teraz jasno i wyraźnie” (Mk 8,25). Dopiero wówczas będziemy zdolni rozpoznać w drugim człowieku naszego współtowarzysza, a nie Nauczyciela i Mistrza. Dopiero wówczas poznamy, że każdy z nas jest słaby, grzeszny, kruchy, marny i niezdolny do samodzielnego bycia, gdyż źródłem ludzkiego życia i Życiem jest Chrystus. Dopiero wówczas zrozumiemy, że tym, którego winniśmy wielbić, adorować, czcić, oddawać cześć jest Sam Bóg, a nie człowiek, nawet ten! obdarzony charyzmatami, wzbudzającymi podziw. Dopiero wówczas będziemy zdolni zobaczyć Prawdę, by móc Ją poznawać i do Niej podążać poprzez codzienną lekturą Pisma Świętego, Eucharystię i modlitwę, poprzez odrzucenie naszego doczesnego, nędznego życia czy odejście od toksycznego towarzystwa „niegodnego pereł” (Mt 7,6), o co prosi Sam Jezus, zaznaczając: „Tylko do wsi nie wstępuj” (Mk 8,26).
Uzdrowienie człowieka następuje w wyniku wiernego, ufnego trwania w Bogu i przy Bogu. Nie ma innej formy. Tylko Bóg jest w stanie człowieka uwolnić, uzdrowić, uleczyć, nawrócić i w konsekwencji uświęcić. Nie ma innej metody i nie ma osoby (!) zdolnej zastąpić Jezusa. Jeżeli nawet doświadczymy cudu, pozbywając się jakichkolwiek dolegliwości, ułomności czy to ciała, czy ducha, musimy nieustannie obmywać się Wodą Życia – Bogiem poprzez czytanie Pisma Świętego, Eucharystię, modlitwę i świadomym stawianiem Ojca Niebieskiego w centralnym miejscu naszego istnienia i powołania, naszej codzienności i naszych relacji międzyludzkich w myśl (!) Pierwszego Przykazania. Owe przemywanie naszych oczu Wodą Życia pomoże nam widzieć wszystko jasno i wyraźnie!, pomoże nam wzrastać w wolności i w poczuciu bezpieczeństwa oraz szczęścia, w Miłości i Mądrości.
Nie ma innej metody. Nie ma innej drogi jak Jezus Chrystus.



poniedziałek, 18 lutego 2019

ZA PASTERZEM


„Tak mówi Pan: Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku i który w ciele upatruje swą siłę, a od Pana odwraca swe serce. Jest on podobny do dzikiego krzewu na stepie, nie dostrzega, gdy przychodzi szczęście; wybiera miejsce spalone na pustyni, ziemię słoną i bezludną. Błogosławiony mąż, który pokłada ufność w Panu, i Pan jest jego nadzieją. Jest on podobny do drzewa zasadzonego nad wodą, co swe korzenie puszcza ku strumieniowi; nie obawia się, gdy nadejdzie upał, bo zachowa zielone liście; także w roku posłuchy nie doznaje niepokoju i nie przestaje wydawać owoców.”
(Jr 17,5-8)

Najpiękniejszym, bo namacanie żywym spotkaniem z Bogiem jest dla mnie osobiście Eucharystia. Nie ma lepszego doznania i cudowniejszego momentu doświadczania Obecności Chrystusa. W owym bowiem momencie całotygodniowy sztorm różnorodnych wydarzeń, zmagań, relacji mniej lub bardziej burzliwych… ustaje… i jakby na głos Jezusa uspokaja się, wycisza, zastyga w pokorze i posłuszeństwie, stając się szklaną taflą przeszłości, na której przezroczysty blat mogę wejść, bezpiecznie stanąć na jeziorze osobistych przeżyć niczym wywołany z łodzi św. Piotr, by z dystansu móc przyjrzeć się temu, co zaszło i co zapisało się na kartach moich doświadczeń, co jest wartościowe i bezcenne w oczach Boga, a co złudne, niepotrzebne i kruche oraz godne odrzucenia. Msza Święta mnie oczyszcza, umacnia, namaszcza mądrością, rozpalając me serce ogniem Bożej Miłości, płomieniami wiary i nadziei. To szczera, żywa rozmowa z Bogiem – rozmowa w cztery oczy, twarzą w twarz. Pan przemawia do mnie Słowami Pisma Świętego, ustami kapłana odprawiającego Nabożeństwo, ucząc i wyjaśniając, co dobre a co złe, wskazując kierunek codziennej wędrówki, dzięki któremu nie zbłądzę, podążając wiernie za Głosem Pasterza.
Nie ma cudowniejszego i piękniejszego spotkania z Bogiem jak Eucharystia.
Niedzielne Nabożeństwo i wyżej przytoczone słowa, które usłyszałam podczas Mszy Świętej rozwiały wszelkie myślowe zawirowania, kłębiące się splotem analiz i interpretacji całotygodniowych wydarzeń czy międzyludzkich relacji. Wczoraj doświadczyłam momentu uwolnienia i oświecenia. Poczułam w sercu słodycz niebywałego ciepła i pewności, utwierdzającej mnie w wyraźnie odczuwanym przekonaniu, a zagłuszanym wszechogarniającymi mnie poradami i wskazówkami współtowarzyszy mojej codziennej wędrówki, wiedzących lepiej niż ktokolwiek, co powinnam zrobić, jak postąpić, z czego zrezygnować a co wybrać i czemu się poświecić, by móc podobać się Ojcu Niebieskiemu znaczenie bardziej niż do tej pory. Wbrew owym wszelkim mądrościom (?!) wiernie trwałam w posłuszeństwie Bogu poprzez posłuszeństwo kierownikowi duchowemu, którego to obecność i ważna rola w moim życiu była starannie ignorowana przez szerokie grono życzliwych doradców, odczytujących me trwanie przy Panu jako upór, pychę, zarozumiałość i potworność zawziętego bycia w błędzie. Wszyscy bowiem troszczący się o mnie okazywali się wiedzieć wszystko lepiej niż ktokolwiek inny – niż (nawet!) mój osobisty ogrodnik, któremu to Pan powierzył dbałość o mojego ducha, by ten nie przypominał bezużytecznego figowca w Jego winnicy (Łk 13,1-9). Cały tydzień byłam bombardowana pouczeniami i wyjaśnieniami, odsłaniającymi wolę Boga (?!) wobec mojej osoby. Wszyscy dbający o mój duchowy wzrost nakłaniali mnie do zmian, które w ich przekonaniu byłyby w stanie uświęcić mnie jako człowieka. Szarpana rytmicznie i nieustannie powtarzanymi wskazówkami, odczuwałam coraz to większe zmęczenie i zniechęcenie. Jednak mimo wszelkim lawinom porad i pouczeń, uparcie zapewniałam samą siebie, że posłuszeństwo winna jestem temu, który jest moim kierownikiem duchowym. Owymi czynionymi sobie powtórzeniami, umacniającymi mnie w przekonaniu słusznie podjętej decyzji dotyczącej mojej wierności Bogu poprzez wypełnianie zaleceń mojego przewodnika a nie wszechwiedzącego grona troskliwych doradców, utrzymałam się na powierzchni całotygodniowego sztormu, nie tracąc wewnętrznego spokoju, który został wzmocniony Chlebem niedzielnego Nabożeństwa – słowami: „Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku (…), a błogosławiony mąż, który pokłada ufność w Panu i Pan jest jego nadzieją”. Jezioro wzburzonych i spienionych fal całotygodniowego sztormu… stało się spokojną, niczym niezmąconą taflą przezroczystej toni, na której powierzchnię mogłam wyjść bezpiecznie z łodzi społecznego nacisku, żądań, oczekiwań i pouczeń, by poczuć prawdziwy smak wolności i cudownego, na wskroś przeszywającego mnie wiatru.
Chwała Tobie Panie!
Jakaż to niepowtarzalna słodycz, móc usłyszeć Głos Boga, proszący: „Przyjdź” (Mt 14,22-33)! Jakaż radość płynąca strumieniami ŻYCIA z poczucia bezpieczeństwa, ze stanu bycia kochanym!
Chwała Tobie Panie!
Całym sercem dziękowałam Bogu za wypowiedziane do mnie ustami kapłana Słowa, za sztorm nieporozumień, społecznego nacisku, chłosty pouczeń i żądań, które kruszyły we mnie pychę, które zaostrzały czujność i ostrożność, które były jakby formą egzaminu mojej wiary, mojego trwania przy Pasterzu i wiernego podążania za Jego Głosem.
Chwała Tobie Panie!
Tak! – wykrzykuję moje – Tak!, Panie, wyrażając zgodę, by być ubogą, by nieustannie odczuwać głód Twojej Miłości, Twojej Mądrości, Twojej Sprawiedliwości, Twojej Obecności w mim codziennym życiu, by płakać z powodu ogromnej tęsknoty za Tobą mój Umiłowany Ojcze, by być z Twojego powodu znienawidzoną, wyłączoną, zelżoną, odrzuconą z pogardą i pozbawioną imienia, uważanego za niecne (Łk 6,17.20-26). Z nieposkromioną radością w moim sercu wykrzykuję moje – Tak!, mój Panie, prosząc Cię tylko o to, byś przy mnie czuwał, wzmacniając mnie i namaszczając siłą wiary oraz nadziei, rozpalając mnie ogniem Twojego Miłosierdzia, byś bez końca odmarzał mnie łaską Eucharystii, będącej dla mnie świętym aktem wyciągniętej ręki, którą mnie chwytasz, ratując z opresji, wypowiadając czule słowa: „Czemu zwątpiłaś, małej wiary?” (Mt 14,22-33), brzmiące rozkosznie dla mego ducha niezaprzeczalnym, niezłomnym tonem zapewnieniem: „Jestem”.
Chwała Tobie Panie!


poniedziałek, 11 lutego 2019

UPÓR


„Pewnego razu – gdy tłum ciągnął się do Jezusa, aby słuchać słowa Bożego, a On stał nad jeziorem Genezaret – zobaczył dwie łodzie stojące przy brzegu; rybacy zaś wyszli z nich i płukali sieci. Wszedł do jednaj łodzi, która należała do Szymona, poprosił go, żeby nieco odbił od brzegu. Potem usiadł i z łodzi nauczał tłumy. Gdy przestał mówić, rzekł do Szymona: „Wypłyń na głębię i zarzućcie sieci na połów!”. A Szymon odpowiedział: „Mistrzu, całą noc pracowaliśmy i nic nie ułowiliśmy. Lecz na Twoje słowo zarzucę sieci.”. Skoro to uczynił, zgarnęli tak wielkie mnóstwo ryb, że sieci ich zaczynały się rwać. Skinęli więc na współtowarzyszy w drugiej łodzi, żeby im przyszli z pomocą. Ci podpłynęli; i napełnili obie łodzie, tak że się prawie zanurzały. Widząc to, Szymon Piotr przypadł Jezusowi do kolan i rzekł: „Wyjdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiekiem grzesznym.”. I jego bowiem, i wszystkich jego towarzyszy w zdumienie wprawił połów ryb, jakiego dokonali; jak również Jakuba i Jana, synów Zebedeusza, którzy byli wspólnikami Szymona. A Jezus rzekł do Szymona: „Nie bój się, odtąd ludzi będziesz łowił.”. I wyciągnąwszy łodzie na ląd, zostawili wszystko i poszli za Nim.”
(Łk 5,1-11)

Każdy chrześcijanin winien głosić Dobrą Nowinę, winien naśladować swego Mistrza i za Jego przykładem nauczać tłumy o Bogu, Miłosierdziu i Sprawiedliwości Ojca Niebieskiego, o Królestwie Bożym i o panującym w Nim życiu wiecznym w miłości oraz w szczęściu. Każdy chrześcijanin winien zasiewać w sercach ludzi wiarę poprzez świadectwo Istnienia Chrystusa i Jego namacalną, szczerą, wierną i serdeczną Obecność w przyziemnych ludzkich sprawach zwykłej codzienności, ale…
Czymże są jednak słowa, wypowiadane bez pokrycia ich sensu w prawdzie, nie idące w parze z czynami? Czyż wypowiedź sama w sobie nie traci na wiarygodności? Czyż głosząc Dobrą Nowinę, a nie dostosowując swego codziennego życia do owej głoszonej Nauki, nie stajemy się obłudnikami i obłąkańcami, których należy omijać z daleka? Czyż chwaląc Boga ustami, a ignorując Ojca Niebieskiego podejmowanymi decyzjami i czynami, nie stajemy się zakłamanymi piewcami łgarstwa i obłudy, bluźnierstwa i bałwochwalstwa?
Jesteśmy rybakami – każdy z nas bez wyjątku! Budzimy się rankiem. Ubieramy się. Zasiadamy do śniadania lub porannej kawy i lektury prasowej, po czym o określonej godzinie opuszczamy zacisza naszych mieszkań, wchodzimy w łodzie społecznych ról i wypływamy na głębię szkolnych czy zawodowych obowiązków, na głębię międzyludzkich relacji. Zarzucamy w toń przeznaczenia sieci osobistych pragnień, by złowić sukcesy wytyczonych celów, powodzenia w podejmowanych trudach, realizacje marzeń, satysfakcje karier, po czym…, po całodniowych połowach zainwestowanego przez nas zaangażowania, wracamy do domu zmęczeni, znużeni, często rozczarowani, zniechęceni i przygnębieni. Zamykamy się w zaciszach własnych mieszkań i opłukujemy sieci, rozważając usilnie i uparcie, co poszło nie tak?!, że nie udało nam się zaspokoić ambicji, wykonać wyznaczonych na dziś zadań… Analizujemy każdy ruch, każdą myśl i decyzję, każdą czynność. Tak bardzo mocno angażujemy się w płukanie pustych sieci, że w ogóle ani nie zauważamy w naszym codziennym życiu Chrystusa, ani nie zwracamy uwagi na Mądrość wypływającą z ust Jezusa, który stoi obok nas nad jeziorem Genezaret, tłumaczą, radząc, ucząc i tym samym odpowiadając na dręczące nas dociekania, krążące wokół konieczności poznania przyczyny naszych niepowodzeń i rozczarowań. Zamykamy się w skorupie samodzielności i pychy. Chcemy bowiem osobiście kontrolować własne życie, wpływać na codzienność, decydując o jej formie, reżyserując nawet najdrobniejsze etapy jej przebiegu oraz tworząc jej treść pełną sukcesów, jak i wydarzeń wartych zapamiętania. Nie dopuszczamy do głosu Jezusa. Nie pozwalamy Mu wejść w nasze życie. Boimy się stracić kontroli nad sobą i wpływu na codzienność. Ignorujemy naszego Mistrza. Chrystus stoi obok nas nad brzegami jeziora Genezaret, naucza tłumy, ale my nie zwracamy na Niego uwagi. Odwracamy się do Jezusa plecami, pochyleni nad taflą ludzkich niepowodzeń i rozczarowań, w której opłukujemy sieci upadków i porażek, doszukując się choćby jednej maleńkiej rybki osobistego sukcesu, jakim moglibyśmy pocieszyć zawiedzione oczekiwania, budząc nadzieję na obfitość jutrzejszego dnia. Ignorujemy swego Mistrza. Słyszymy Jego głos i rozumiemy Jego wypowiedzi, ale nie słuchamy Go, nie dostosowujemy się do wygłaszanych przez Chrystusa nauk. Wolimy po prostu wychwyconymi sentencjami Bożej Mądrości pouczać bezczelnie innych, siebie zwalniając z obowiązku podporządkowania się Ojcowskiej woli. Zwijamy więc sieci. Zakotwiczamy kutry przy brzegu jeziora naszego codziennego życia. Wracamy z pustym koszem do domu. Zamykamy się w goryczy indywidualnie prowadzonych analiz i strategii, po czym następnego dnia, rankiem, ponownie wypływamy na głębię szkolnych lub zawodowych obowiązków, ponownie zarzucamy sieci osobistego zaangażowania i pracy w toń celów, zadań, marzeń… i znowu po całodniowym trudzie wracamy z sieciami pełnymi rozczarowań i niepowodzeń, nie zauważając nawet tworzącej się wokół nas pustki, smutku, samotności, życiowej ruiny. Popadamy w stan wewnętrznego mroku, a mimo wszystko rytmicznym torem ludzkiego uporu i niszczącej nas pychy powtarzamy nędzny schemat wczorajszego dnia pełnego porażek i przegranych, ceniąc sobie nade wszystko niezależność oraz samodzielność, a tym samym ignorując wolę Boga i odrzucając Jego Ojcowską Miłość.
Iluż z nas, podobnie jak Szymon Piotr, potrafi „przypaść Jezusowi do kolan”, by z ufnością i bezkompromisowym oddaniem wypowiedzieć słowa posłuszeństwa: „na Twoje słowo zarzucę sieci” – niech Twoja wola się stanie?!... Iluż?!... Iluż z nas potrafi zagłuszyć w sobie pychę, by nie! według osobistych przekonań czy oczekiwań budować codzienność, ale by pozwolić Bogu poprzez nas tworzyć jej treść, a przede wszystkim nadawać jej niepowtarzalną, bo wyjątkową wartość?!
Ufając Chrystusowi i wiernie wypełniając wolę Ojca Niebieskiego stajemy się wiarygodnym świadectwem Jego Istnienia, Miłosierdzia i Sprawiedliwości, Mądrości i Dobroci, Rodzicielskiej Miłości. Podejmując decyzje czy działania na „słowo Mistrza”, jesteśmy w stanie wyławiać z głębi codziennych trudów i szkolnych czy zawodowych obowiązków sieci pełne ryb – pełne sukcesów, a tym samym jesteśmy w stanie przykładem osobistego życia, będącego owocem woli Bożej, uwalniać, uzdrawiać, leczyć i nawracać wszystkich tych, którzy nas obserwują, którzy dostrzegą w nas wiarygodność, wypływającą z nauczania potwierdzonego, bo uzupełnionego czynami – naszą codziennością, którzy zapragną nas naśladować. Musimy jednak zdobyć się na akt poddaństwa. Musimy „przypaść do kolan Jezusa” niczym Szymon Piotr, by szczerze i z miłością, z zaufaniem i przekonaniem wyrazić zgodę na posłuszeństwo i służbę Bogu, na bycie owocem woli Ojca. Musimy pozbyć się wrodzonego uporu, dbałości o niezależność i samodzielność. Musimy zrozumieć, że bez Boga jesteśmy po prostu niczym.
Osobiście nie wyobrażam sobie siebie bez Ojca. Jestem Jego częścią, jak każdy z nas, dlatego służąc Jemu i wypełniając Jego wolę, mogę służyć innym, gdyż tylko w ten sposób mogę stać się wiarygodna, dlatego poznając Boga, mogę poznać człowieka.
Zawierzyłam siebie Ojcu Niebieskiemu. Nie wyobrażam sobie siebie bez Boga. Nie mogłam więc postąpić inaczej.
Jestem rybakiem. Posiadam takie, a nie inne talenty czy umiejętności, predyspozycje, cele i marzenia, obowiązki i zadania. Mam niewielką łódkę – nic nadzwyczajnego; żaden to jacht czy kuter, po prostu zwykła, mała łódź społecznej roli, jaką przyszło mi odgrywać każdego dnia z tytułu mojego powołania do bycia kobietą, żoną, matką, córką, siostrą, przyjaciółką czy znajomą. Posiadam też sieć osobistych planów, marzeń, celów i zamiarów, osobistego zaangażowania, pracy, odwagi i zdolności. Każdego ranka budzę się i wchodzę w tę moją łódkę społecznej roli. Odpycham się wiosłem modlitwy od brzegu domowego zacisza i wypływam na głębię codziennego życia. W toń obowiązków zarzucam na słowo mego Mistrza sieci osobistych marzeń, celów, pragnień, zamierzeń i zamiłowań, po czym, po całodniowym połowie, wracam do portu. Niewiele udaje mi się złowić każdego dnia. Z głębi codziennych obowiązków i zainwestowanej pracy oraz zaangażowania nie wyciągam sieci pełnych ryb, od ilości których ma łódź prawie by się zanurzała, ale to mnie nie martwi. Potrafię bowiem cieszyć się każdą płotką, każdą maleńką zdobyczą, każdym pozornie nic nie znaczącym sukcesem czy powodzeniem, wierząc, że jutro będzie znacznie lepiej. Nie tracę nadziei, gdyż każdego dnia wyciągam z głębi codzienności sieci, w których zawsze znajduję jakąś rybę, więc nie zadręcza mnie rozczarowanie i przygnębienie, nie trawi mnie głód, nie niszczy rozpacz i poczucie beznadziejności lub niemocy. Każdego bowiem dnia na słowo mego Mistrza zarzucam sieci i każdego dnia mam łaskę radowania się błahostkami i drobinkami codziennego życia, którego mozaika składa się właśnie z tych maleńkich i (wydawałoby się!) nic nie znaczących elementów, decydujących o obrazie, treści, sensie i wartości naszego istnienia w precyzyjnie i misternie skonstruowanej całości, będącej właśnie zapisem woli Boga.
Niewiele mam w porównaniu z innymi, opływającymi w luksusach i sukcesach, wzlotach i karierach, ale nie wnikam w przyczynę tego, co jest mi dane posiadać w tak (być może) mizernej ilości.
Może po prostu nie dojrzałam duchowo do zdobycia szczytu? Może mój Mistrz chroni mnie przed upadkiem i potępieniem? Może otacza Ojcowską miłością i troską?
Jestem tego pewna. Ufam memu Mistrzowi. Ufam memu Ojcu. Pragnę żyć według Jego słowa – według Bożej woli.
Komuż mam zaufać, jeśli nie Temu, który – mimo mej grzeszności – miłuje mnie, dba o mnie, trwa przy mnie i prowadzi oraz troskliwie pilnuje, by moje sieci nigdy nie były puste? Komu mam być zawierzoną i oddaną, jeśli nie Ojcu?



sobota, 9 lutego 2019

PORANNA ROZMOWA


„Jezus mówił do tłumów: „Z królestwem Bożym dzieje się tak, jak gdyby ktoś nasienie wrzucił w ziemię. Czy śpi, czy czuwa, we dnie i w nocy, nasienie kiełkuje i rośnie, sam nie wie jak. Ziemia sama z siebie wydaje plon, najpierw źdźbło, potem kłos, a potem pełne ziarno w kłosie. Gdy zaś plon dojrzeje, zaraz zapuszcza sierp, bo pora już na żniwo.”. Mówił jeszcze: „ Z czym porównamy królestwo Boże lub w jakiej przypowieści je przedstawimy? Jest ono jak ziarnko gorczycy; gdy się je wsiewa w ziemię, jest najmniejsze ze wszystkich nasion na ziemi. Lecz wsiane, wyrasta i staje się większe od innych jarzyn; wypuszcza wielkie gałęzie, tak że ptaki podniebne gnieżdżą się w jego cieniu.” W wielu takich przypowieściach głosił im naukę, o ile mogli ją zrozumieć. A bez przypowieści nie przemawiał do nich. Osobno zaś objaśniał swoim uczniom.”
(Mk 4,26-34)
Panie mój umiłowany,… wyglądam na zewnątrz przez zroszone kroplami dorodnego deszczu okno. Drzewa uginają się bezsilnie i bezradnie pod ciężarem bezwzględnego wiatru. Deszcz chłoszcze ziemię rzemieniami lejących się z ciemnogranatowego nieba strug. Ludzie przemykają ulicami wciśnięci w kołnierze lub kaptury ciepłych, zimowych kurtek, a ja… Stoję w oknie z kubkiem gorącej, świeżo zaparzonej kawy przeszyta na wskroś zewnętrznym chłodem szerzącego się zimna i dziękuję Ci Panie całym sercem za dach nad głową, ściany mieszkania, w których mogę się schronić przed zimowymi kaprysami i pogodowymi uszczypliwościami, za pokój na ziemi, dzięki któremu mogę korzystać z tego ofiarowanego mi przez Ciebie przywileju posiadania domu – schronienia.
Pomyślałam… o ludziach porozrzucanych kolejami losu w ulicznych zakamarkach, pod mostami, w bramach starych kamienic, w zaroślach lub w zgliszczach budynków kruszonych palcami wojny, szukających w miarę bezpiecznego miejsca, próbujących się ukryć przed złośliwościami rozkapryszonej pór roku, przed hałasem i zgiełkiem miastowej zawieruchy, przed niebezpieczeństwem, przed śmiercią…
Pobłogosław im Panie. Czuwaj nad nimi jak Ojciec nad zmożonym chorobą dzieckiem. Pielęgnuj ich, wspieraj, pocieszaj, pokrzepiaj i pomagaj w każdej sekundzie ich niełatwego, codziennego życia. Błogosław im Panie bez względu na wszystko, cokolwiek jest z nimi związane. Z wielką szczerością zawierzam tych ludzi Twojemu Miłosiernemu Sercu Boże mój umiłowany.
Tak BARDZO Ciebie kocham, tak BARDZO. Nie umiem jednak słowami wyrazić odczuwanego uczucia. Nie jestem w stanie zobrazować owej miłości. Nie potrafię jej nawet opisać w sposób, dzięki któremu człowiek mógłby chociaż uzmysłowić sobie obecny stan mego ducha. Nie umiem…
Jedyne, cokolwiek jestem w stanie wypowiedzieć mój Boże to: „cała jestem Twoja mój Jezu, cała Twoja”.
Nie umiem się nawet wytrwale modlić, będąc zdyscyplinowaną i konsekwentną w owym akcie chociażby różańca, z którym nigdy się nie rozstaję, który zawsze i wszędzie mam przy sobie, który trzymam mocnym uściskiem w dłoni podczas snu. Gdziekolwiek się jednak nie ruszę, cokolwiek bym nie robiła nie umiem się pozbyć zanurzenia w nieustającej, żywej rozmowie z Tobą. Opowiadam Ci o wszystkim, czego doświadczyłam czy czego doznaję, co mnie zasmuca i co cieszy, co dręczy i inspiruje, o czym marzę i czego pragnę, i widzę Cię mój Ojcze wiernie stojącego obok, wsłuchanego uważnie i czujnie w każde wypowiadane przeze mnie słowo, w każdą wyszeptaną myśl, i czuję Twoją wszechogarniającą mnie Obecność, więc w Twoim wyczuwalnym, realnym towarzystwie i rodzicielskiej trosce oraz miłości zawierzam Ci mój umiłowany Boże poszczególne osoby, spokrewnione ze mną splotem wspólnie spędzonych chwil, spokrewnione znajomością, prosząc Cię o potrzebne dla nich łaski i błogosławieństwo, o uwolnienie i uzdrowienie, nawrócenie i uświęcenie bez względu na charakter relacji jaki mnie z daną osobą łączy…
Tak BARDZO Ciebie kocham mój Panie, tak BARDZO.
Ludzie pragną darów, charyzmatów, dzięki którym mogliby prorokować, wychwalać Cię i wielbić, wypędzać złe duchy, uzdrawiać, a ja proszę Cię Boże mój umiłowany tylko o jedno – o odwagę w wierze i wiarę w odwadze, bym w chwili zagrożenia, strachu, zaglądającego w me źrenice spojrzeniem śmierci, nie wyparła się Ciebie, nie zdradziła Cię jak to uczynił św. Piotr, poddając się bezwiednie ludzkiej, płochej naturze, kierującej się instynktownym zapłonem różnorodnych, niekiedy haniebnych zachowań. O to proszę Cię Jezu całym sercem i całą duszą. Nie umiem bowiem odnaleźć nawet w sobie owego przekonania i zdolności „żądania”. Nie umiem modlić się z bezkompromisową wiarą o chociażby uzdrowienie czy spełnienie prośby osoby, proszącej o wstawiennictwo. Nie umiem zwracać się do Ciebie akcentem nakazu. Jedyne, cokolwiek potrafię wypowiedzieć, to: „Panie zawierzam Twemu Miłosiernemu Sercu to chore dziecko, ale… niech Twoja wola się stanie”. Ty bowiem wiesz najlepiej, co dla kogo jest dobre, co zbawienne. Ty bowiem najdoskonalej znasz nasze serca, naszą przyszłość. Ty Jedyny umiesz ocenić to, co w swym urzeczywistnieniu służyć będzie naszemu nawróceniu i uświęceniu, co może zapewnić nam życie wieczne w Królestwie Niebieskim i co może ocalić nas od potępienia. Niech więc Twoja wola się stanie.
Zasiałeś we mnie Boże ziarenko gorczycy. Ty tylko wiesz na jakim etapie rozwoju jest moja wiara. Ty tylko wiesz, czy jestem kiełkującym nasieniem, czy źdźbłem, czy kłosem, czy pełnym ziarnem w brzemiennym kłosie. Ty tylko jesteś w stanie realnie i obiektywnie mnie ocenić. Ty znasz mnie i każdego z nas najlepiej.
Tak BARDZO Cię kocham mój Panie, tak BARDZO i jednocześnie tak bardzo Cię ranię, krzywdzę, zawodzę, doprowadzam do łez i rozpaczy, do rodzicielskiego smutku i cierpienia.
Przepraszam.
Ilekroć moje matczyne serce krwawi z powodu krnąbrności czy młodzieńczego buntu mojego syna, tylekroć poznaję ból twojego Ojcowskiego Serca – ból, którego ja jestem przyczyną z tytułu wrodzonej upartości, impulsywności, zawziętości, słabości i skłonności do grzechu, tylekroć dławię się żalem i przykrością, że Ciebie zraniłam, tylekroć swoje rodzicielskie rozgoryczenie ofiarowuję Tobie w formie zadośćuczynienia za moje przewinienia.
Przepraszam.
Bardzo często, nieustannie zastanawiam się nad tym, jaką mnie postrzegasz?, jak mnie widzisz?, jaką córką jestem naprawdę? Cokolwiek bym nie zrobiła, cokolwiek bym nie postanowiła, rozważam, czy podejmowane przeze mnie kroki są miłe Twojemu Sercu? Kiedy tylko słyszę, że „jestem dobrym człowiekiem”, zastanawiam się nad tym, czy Ty zgadzasz się z wypowiedzianą opinią?, czy Ty postrzegasz mnie identycznie?, czy raczej przecząco kręcisz głową, wyliczając w akcie własnej woli to, co powinnam w sobie poprawić, nad czym powinnam popracować i co powinnam starać się w sobie zniszczyć na Twoją chwałę i cześć. W końcu najważniejsze są intencje ludzkiego serca, a nie to, co się dzieje czy to, co się nie udało stać. Smak wody płynącej rzeki nie równy jest bowiem smakowi źródła, z którego ona wypływa i z którego ma swój początek.
Tak BARDZO Cię kocham mój Panie, tak BARDZO, a mimo wszystko, nie potrafię Ci okazać mojej miłości.
Na jakim etapie rozwoju jest we mnie zasiane w mym sercu ziarenko Twojej gorczycy?...




wtorek, 5 lutego 2019

CHRYSTE! - KIM JESTEŚ?...


„Chrześcijaństwo nie jest zespołem prawd, w które należy wierzyć, prawami, które należy przestrzegać lub zakazami. Chrześcijaństwo postrzegane w ten sposób jest odpychające. Chrześcijaństwo to osoba, która bardzo mnie umiłowała, która pragnie i prosi o moją miłość. Chrześcijaństwo to Chrystus.”
św. Oskar Arnulfo Romero

Wybacz mi Panie,
ale przytoczona wypowiedź św. Oskara Romero brzmi dla mnie dwuznacznie i wydaje się być splotem pewnej, wyraźnej! sprzeczności, wynikającej z indywidualnej interpretacji zapisanych słów, które można odnieść do Pisma Świętego a jednocześnie do wymogów współczesnego nam świata czy oczekiwań człowieka, definiującego obecnie moralność w sposób elastyczny, bo dopasowany do potrzeb i poglądu jednostki. Dziś rozmywa się granica oddzielająca prawnym zapisem Dekalogu dobro od zła. Dziś „nic, co ludzkie nie jest obce”, a nawet staje się modne, priorytetowe, istotne i kształtujące etykę (?!) według norm politycznej poprawności, tolerancji, akceptacji, uległości i bierności, potrzeb i oczekiwań. Dziś człowiek spycha Boga z piedestału Jego Majestatu, zajmując miejsce Stworzyciela Nieba i Ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych, jakby był zdecydowanie ważniejszy i bezkonkurencyjny, uzurpując sobie całkowite prawo do zajęcia centralnego i pierwszego miejsca w świecie, w życiu codziennym, jakby był wyznacznikiem wszystkiego, co słuszne i dobre, poprawne i bezbłędne.
Wspomniany święty, męczennik Kościoła katolickiego oraz obrońca praw człowieka – Oskar Romero, zaznacza, iż „chrześcijaństwo nie jest zespołem prawd, w które należy wierzyć”.
Nie rozumiem.
Chrześcijaństwo jest bowiem dla mnie osobiście (!) wiarą w Boga, a Bóg jest Prawdą Absolutną, której Obecność udokumentowana jest poprzez zapis Pisma Świętego, jako Słowa Bożego, które to „stało się ciałem”, stało się rzeczywistością, a Pismo Święte z kolei jest dla mnie historią narodu wybranego – Izraela (Stary Testament) oraz historią Jezusa Chrystusa (Nowy Testament), świadectwem Stwórcy i Jego wszelkiego stworzenia, będącego dziełem Pana, pochodzącym od Ojca Niebieskiego, a historia jest tym, co realnie i niepodważalnie miało miejsce, co się zadziało, zaistniało, zaznaczyło śladem czasoprzestrzeni na szerokościach i długościach geograficznych mapy dziejów ludzkości – to zespół prawd, więc… Skoro „chrześcijaństwo nie jest owym zespołem prawd, w które należy wierzyć”, to…
Kimże jesteś Chryste i kim my jesteśmy, skoro Ty to chrześcijaństwo a chrześcijaństwo to Ty?!,
to…
Czy lektura Pisma Świętego jest czymś nieistotnym i niekoniecznym oraz nieobowiązkowym?!,
to…
Czyż nie stajemy się wówczas – w obliczu przytoczonej wypowiedzi – drzewem pozbawionym korzeni?!...
Kolejnym zagadnieniem, budzącym we mnie burzę niespokojnych emocji i refleksji, jest stwierdzenie, że „chrześcijaństwo nie jest (…) prawami, które należy przestrzegać lub zakazami”.
Po cóż więc Bóg zawraca nam głowę ustanowionym przez Siebie Kodeksem?! Jaką zatem wartość ma Dekalog?! Czyż nie jest to zapis praw i zakazów, przekazanych na górze Synaj (Horeb) Mojżeszowi w formie dwóch kamiennych tablic?! Czyż odrzuceniem i nieprzestrzeganiem owych praw i zakazów – dziesięciorga przykazań – nie odrzucamy przymierza z Bogiem?! Czyż nie okazujemy wówczas! pychy i krnąbrności charakterów, egoizmu i samouwielbienia, pogardy i lekceważenia wobec Ojca Niebieskiego, który „tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16)?! Czyż nie nadużywamy wówczas! Bożej życzliwości, przychylności, miłości i dobroci?! Czyż nie stajemy się wówczas! dyktatorami, samodzielnie wyznaczającymi granice pomiędzy tym, co w naszym, czysto ludzkim odczuciu jest dobre a co złe?!...
Nie rozumiem.
Oskar Romero wyraźnie zaznacza, że „chrześcijaństwo to Chrystus”.
Jeżeli tak rzeczywiście jest, to z jakiego powodu, dlaczego?!, wspomniany święty i męczennik Kościoła katolickiego, podważa Autorytet jakim jest Jezus?...
Nie rozumiem.
Skoro!, „chrześcijaństwo to Chrystus”, a Jezus to Bóg, a Bóg to Prawda, odciśnięta Słowem w Piśmie Świętym i będąca zapisem splotu wydarzeń – faktów, a co za tym idzie, będąca zespołem prawd objawionych w Starym oraz Nowym Testamencie, a Bóg to również Jego prawa i zakazy, odzwierciedlające Jego oczekiwania i stanowiące zaczyn Jego woli wobec nas – dzieci Ojca Niebieskiego, to dlaczego?! nie wiąże wspomniany święty i męczennik Kościoła katolickiego z owym zespołem prawd obowiązku wiary w ich faktyczny stan czy z owymi prawami lub zakazami konieczności ich przestrzegania?
Nie rozumiem.
Czyż Pan Jezus nie powiedział, że „Jego matką i Jego braćmi są ci, którzy słuchają słowa Bożego i wypełniają je” (Łk 8, 21)?!...
Jeśli przytoczone wyjaśnienie pokrewieństwa duchowego rzeczywiście wypłynęło z ust Chrystusa, to czy chrześcijanie nie powinni słuchać Słowa Bożego poprzez lekturę Pisma Świętego, a tym samym poprzez wiarę w zespół prawd w owym Piśmie objawionych i czy nie powinni wypełniać poznawanych Słów – woli Ojca poprzez przestrzeganie ustalonych przez Niego praw i zakazów, poprzez dostosowywanie się do Jego nauczania i wskazówek, informujących nas – dzieci Króla, co możemy a czego nie wolno nam czynić?!
Jedno stwierdzenie zaprzecza drugiemu. Nie widzę w wypowiedzi Oskara Romero logiki i spójności. Przykro mi, ale nie rozumiem przytoczonego zagadnienia.
Jeżeli „chrześcijaństwo to Chrystus”, ale „nie zespół prawd, w które powinniśmy wierzyć, i nie prawa lub zakazy, których winniśmy przestrzegać”, to…
Kim jest Jezus?!, jeśli nie Bogiem, jeśli nie Prawdą, jeśli nie Prawem i Porządkiem, Mądrością i Dobrem?... Kim my jesteśmy – chrześcijanie?!...
W obliczu mojej osobistej analizy i mojego osobistego rozumowania powyższej wypowiedzi Oskara Romero, śmiem wnioskować, że Pismo Święte jako zespół prawd nie jest lekturą obowiązkową i potrzebną, w którą trzeba wierzyć, że Dekalog nie jest formą nazewnictwa grzechu i Kodeksem praw oraz zakazów, których należy przestrzegać, a co za tym idzie! i sakrament pokuty nie jest niczym znaczącym oraz istotnym w życiu każdego chrześcijanina (?!). Najważniejsze bowiem – według przekonania wspomnianego świętego i męczennika Kościoła katolickiego – jest to, by być wrażliwym (nie na Boga?!) a na „osobę, która mnie umiłowała, która pragnie i prosi o moją miłość”. Podążając zatem sformułowanym w ten sposób torem poszczególnych wyznaczników chrześcijaństwa, można mniemać, odrzucając przykazanie miłości, nakazujące nam „miłować bliźniego swego jak siebie samego” (o czym często się zapomina), iż prawdziwym chrześcijaninem jest ten, kto potrafi stać się niewolnikiem miłości osoby nas miłującej, kto jest w stanie zrezygnować z szacunku do siebie samego, bo przecież „chrześcijaństwo nie jest prawami, które należy przestrzegać lub zakazami”, kto jest również w stanie być nawet(?)! przedmiotem owej miłości bez względu na jej charakter, gdyż to akurat nie zostało sprecyzowane, a jak wiadomo – ludzkie serce nie jest nieomylne, a przez to bywa nierzadko zaborcze, bezwzględne, zachłanne, głupie, egoistyczne i potwornie wymagające.
Kim zatem powinnam być?
Jeżeli chrześcijanin nie ma obowiązku wierzyć w zespół prawd, nie ma także obowiązku przestrzegać praw i zakazów, a przez to nie ma obowiązku poznawać Boga, co jest możliwe poprzez lekturę Pisma Świętego – poprzez poznawanie właśnie owego zespołu prawd, jak również nie ma obowiązku spełniania Jego woli poprzez słuchanie i wypełnianie Słowa Bożego a jednocześnie poprzez przestrzeganie właśnie owych praw Ojca Niebieskiego lub zakazów, to w jaki sposób można być chrześcijaninem, nie naśladując Chrystusa?!...
Nie rozumiem.
W moim skromnym odczuciu nie ma innej drogi do szczęścia i zbawienia jak Jezus. W moim skromnym odczuciu odrzucenie zespołu prawd jest niczym odwrócenie się człowieka od Boga a nieprzestrzeganie praw lub zakazów przez Niego ustalonych i wprowadzonych w doczesne życie każdego chrześcijanina jest niczym brak szacunku wobec Ojca Niebieskiego, akt ignorancji i bezczelności, egoizmu i pychy, ludzkiej dyktatury i samowolki. Owe odrzucenie zespołu prawd i nieprzestrzeganie praw lub zakazów jest jednoznaczne z nieprzyjęciem daru mądrości i daru rozeznania, a zastąpienie obowiązku wiary w zespół prawd i obowiązku wypełniania przykazań całkowitym zwróceniem swej uwagi oraz skoncentrowaniem swego działania na „osobę bardzo nas miłującą, pragnącą i proszącą o naszą miłość” jest równoznaczne z możliwością narażenia się na zagrożenie bycia potępionym poprzez przyjęcie postawy niewolnika serca (często kapryśnego i nierozsądnego) poprzez przeobrażenie się w przedmiot miłości, która w konsekwencji może okazać się toksyczna i rodząca więcej zła niż dobra.
Nie przyjmuję zaprezentowanej przez świętego i męczennika Kościoła katolickiego – Oskara Romero teorii chrześcijaństwa. Razi mnie bowiem sprzeczność przytoczonej wypowiedzi. Odczytuję w zacytowanych słowach sens, który rani moje sumienie i moje rozumienie chrześcijaństwa. Jedynym wyznacznikiem, który jestem w stanie zaakceptować jest identyfikacja osoby „bardzo mnie miłującej, pragnącej i proszącej o moją miłość” jako Jezusa. Jedyne bowiem w czym jestem skłonna się zgodzić z Oskarem Romero to fakt, iż „chrześcijaństwo to Chrystus”. Mam jednak świadomość, iż chcąc być prawdziwą, niezakłamaną i szczerą chrześcijanką – wierną Ojcu córką Boga, muszę naśladować Jezusa, muszę się od Niego Jego uczyć, a więc muszę poznawać nieustannie i niestrudzenie zespół prawd, czytając Pismo Święte, i wierzyć w zespół prawd, ufając Słowu, jak również muszę przestrzegać praw lub zakazów Ojca Niebieskiego, które odkrywam poprzez słuchanie Słowa Bożego i których przestrzegam, spełniając wolę mego Pana i Stworzyciela.
Bóg jest Centrum mego życia a nie człowiek. Jedynie przez Chrystusa mogę posiąść zdolność „miłowania bliźniego jak siebie samą” jestem w stanie. Chrześcijaństwo to nie jakaś tam „osoba bardzo mnie miłująca, pragnąca i prosząca o moją miłość”. Chrześcijaństwo to Chrystus. Chrześcijaństwo to zespół prawd – Pismo Święte, w którym poznaję Jezusa – Boga, odkrywam Jego Mądrość i Miłość, Miłosierdzie i Sprawiedliwość, Dobroć i Jego Wolę, w którym poznając Ojca odkrywam lepszą siebie jako Jego pociechę i radość. Chrześcijaństwo to „prawa, których winna jestem przestrzegać lub zakazy”, gdyż poprzez codzienne życie podporządkowane nauczaniu i ostrzeżeniom Chrystusa mogę okazać szacunek memu Panu, poprzez posłuszeństwo mogę odwzajemnić uczucie niepowtarzalnej miłości, jaką obdarzył i jaką otacza mnie Bóg – to akt zawartego z Nim przymierza.
Nie chcę innej drogi. Nie chcę stawiać na pierwszym, centralnym miejscu mego doczesnego życia człowieka. To miejsce jest już zajęte przez Boga. Nie chcę być niewolnicą „osoby bardzo mnie miłującej, pragnącej i proszącej o moją miłość”. Nie chcę być przedmiotem w międzyludzkich relacjach. Pragnę być służebnicą i niewolnicą Boga, gdyż tylko On może nauczyć mnie jak kochać prawdziwie, szczerze, mądrze i owocnie, by uszlachetniać i uświęcać miłowaną przeze mnie osobę, a jednocześnie by samą siebie uszlachetniać i uświęcać. Nie zawsze bowiem poświęcając się bliźniemu, budujemy dobro. Nie zawsze wypełniamy wówczas wolę Ojca i nie zawsze swym całkowitym zaangażowaniem w człowieka i oddaniem człowiekowi świadczymy o Jego Sprawiedliwości oraz Miłosierdziu. Nie zawsze też potrafimy żyć na Jego chwałę i cześć, a przecież to właśnie winno być celem doczesnej wędrówki każdego chrześcijanina (?!). Niekiedy wydaje nam się, że bezkompromisowym, całkowitym oddaniem się „osobie bardzo nas miłującej, pragnącej i proszącej o naszą miłość”, wypełniamy wolę Ojca Niebieskiego. Czasami jednak wspomniane oddanie staje się toksycznym podporządkowaniem i zaspokajaniem potrzeb jednostki czy jej oczekiwań, a nie! wypełnianiem woli Boga. Niekiedy więcej potrafimy zniszczyć, służąc złemu niż Chrystusowi, dlatego tak ważne w życiu chrześcijanina są (w moim przekonaniu) zespoły prawd – lektura Pisma Świętego i prawa lub zakazy, uczące nas kunsztu tworzenia dobra na chwałę i cześć Pana naszego Ojca Wszechmogącego.
„Chrześcijaństwo to Chrystus”, ale Chrystus (dla mnie) to Prawda, Prawo, Mądrość, Miłość i Sprawiedliwość.