„Tak
mówi Pan: Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku i który w ciele
upatruje swą siłę, a od Pana odwraca swe serce. Jest on podobny do dzikiego
krzewu na stepie, nie dostrzega, gdy przychodzi szczęście; wybiera miejsce
spalone na pustyni, ziemię słoną i bezludną. Błogosławiony mąż, który pokłada
ufność w Panu, i Pan jest jego nadzieją. Jest on podobny do drzewa zasadzonego
nad wodą, co swe korzenie puszcza ku strumieniowi; nie obawia się, gdy
nadejdzie upał, bo zachowa zielone liście; także w roku posłuchy nie doznaje
niepokoju i nie przestaje wydawać owoców.”
(Jr 17,5-8)
Najpiękniejszym, bo
namacanie żywym spotkaniem z Bogiem jest dla mnie osobiście Eucharystia. Nie ma
lepszego doznania i cudowniejszego momentu doświadczania Obecności Chrystusa. W
owym bowiem momencie całotygodniowy sztorm różnorodnych wydarzeń, zmagań,
relacji mniej lub bardziej burzliwych… ustaje… i jakby na głos Jezusa uspokaja
się, wycisza, zastyga w pokorze i posłuszeństwie, stając się szklaną taflą
przeszłości, na której przezroczysty blat mogę wejść, bezpiecznie stanąć na
jeziorze osobistych przeżyć niczym wywołany z łodzi św. Piotr, by z dystansu móc
przyjrzeć się temu, co zaszło i co zapisało się na kartach moich doświadczeń,
co jest wartościowe i bezcenne w oczach Boga, a co złudne, niepotrzebne i
kruche oraz godne odrzucenia. Msza Święta mnie oczyszcza, umacnia, namaszcza
mądrością, rozpalając me serce ogniem Bożej Miłości, płomieniami wiary i
nadziei. To szczera, żywa rozmowa z Bogiem – rozmowa w cztery oczy, twarzą w
twarz. Pan przemawia do mnie Słowami Pisma Świętego, ustami kapłana
odprawiającego Nabożeństwo, ucząc i wyjaśniając, co dobre a co złe, wskazując
kierunek codziennej wędrówki, dzięki któremu nie zbłądzę, podążając wiernie za
Głosem Pasterza.
Nie ma cudowniejszego i
piękniejszego spotkania z Bogiem jak Eucharystia.
Niedzielne Nabożeństwo
i wyżej przytoczone słowa, które usłyszałam podczas Mszy Świętej rozwiały
wszelkie myślowe zawirowania, kłębiące się splotem analiz i interpretacji
całotygodniowych wydarzeń czy międzyludzkich relacji. Wczoraj doświadczyłam
momentu uwolnienia i oświecenia. Poczułam w sercu słodycz niebywałego ciepła i
pewności, utwierdzającej mnie w wyraźnie odczuwanym przekonaniu, a zagłuszanym
wszechogarniającymi mnie poradami i wskazówkami współtowarzyszy mojej
codziennej wędrówki, wiedzących lepiej niż ktokolwiek, co powinnam zrobić, jak
postąpić, z czego zrezygnować a co wybrać i czemu się poświecić, by móc podobać
się Ojcu Niebieskiemu znaczenie bardziej niż do tej pory. Wbrew owym wszelkim
mądrościom (?!) wiernie trwałam w posłuszeństwie Bogu poprzez posłuszeństwo
kierownikowi duchowemu, którego to obecność i ważna rola w moim życiu była
starannie ignorowana przez szerokie grono życzliwych doradców, odczytujących me
trwanie przy Panu jako upór, pychę, zarozumiałość i potworność zawziętego bycia
w błędzie. Wszyscy bowiem troszczący się o mnie okazywali się wiedzieć wszystko
lepiej niż ktokolwiek inny – niż (nawet!) mój osobisty ogrodnik, któremu to Pan
powierzył dbałość o mojego ducha, by ten nie przypominał bezużytecznego figowca
w Jego winnicy (Łk 13,1-9). Cały tydzień byłam bombardowana pouczeniami i
wyjaśnieniami, odsłaniającymi wolę Boga (?!) wobec mojej osoby. Wszyscy dbający
o mój duchowy wzrost nakłaniali mnie do zmian, które w ich przekonaniu byłyby w
stanie uświęcić mnie jako człowieka. Szarpana rytmicznie i nieustannie
powtarzanymi wskazówkami, odczuwałam coraz to większe zmęczenie i zniechęcenie.
Jednak mimo wszelkim lawinom porad i pouczeń, uparcie zapewniałam samą siebie,
że posłuszeństwo winna jestem temu, który jest moim kierownikiem duchowym.
Owymi czynionymi sobie powtórzeniami, umacniającymi mnie w przekonaniu słusznie
podjętej decyzji dotyczącej mojej wierności Bogu poprzez wypełnianie zaleceń
mojego przewodnika a nie wszechwiedzącego grona troskliwych doradców,
utrzymałam się na powierzchni całotygodniowego sztormu, nie tracąc wewnętrznego
spokoju, który został wzmocniony Chlebem niedzielnego Nabożeństwa – słowami:
„Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku (…), a błogosławiony mąż,
który pokłada ufność w Panu i Pan jest jego nadzieją”. Jezioro wzburzonych i
spienionych fal całotygodniowego sztormu… stało się spokojną, niczym niezmąconą
taflą przezroczystej toni, na której powierzchnię mogłam wyjść bezpiecznie z
łodzi społecznego nacisku, żądań, oczekiwań i pouczeń, by poczuć prawdziwy smak
wolności i cudownego, na wskroś przeszywającego mnie wiatru.
Chwała Tobie Panie!
Jakaż to niepowtarzalna
słodycz, móc usłyszeć Głos Boga, proszący: „Przyjdź” (Mt 14,22-33)! Jakaż
radość płynąca strumieniami ŻYCIA z poczucia bezpieczeństwa, ze stanu bycia
kochanym!
Chwała Tobie Panie!
Całym sercem
dziękowałam Bogu za wypowiedziane do mnie ustami kapłana Słowa, za sztorm
nieporozumień, społecznego nacisku, chłosty pouczeń i żądań, które kruszyły we
mnie pychę, które zaostrzały czujność i ostrożność, które były jakby formą
egzaminu mojej wiary, mojego trwania przy Pasterzu i wiernego podążania za Jego
Głosem.
Chwała Tobie Panie!
Tak! – wykrzykuję moje
– Tak!, Panie, wyrażając zgodę, by być ubogą, by nieustannie odczuwać głód
Twojej Miłości, Twojej Mądrości, Twojej Sprawiedliwości, Twojej Obecności w mim
codziennym życiu, by płakać z powodu ogromnej tęsknoty za Tobą mój Umiłowany
Ojcze, by być z Twojego powodu znienawidzoną, wyłączoną, zelżoną, odrzuconą z
pogardą i pozbawioną imienia, uważanego za niecne (Łk 6,17.20-26). Z
nieposkromioną radością w moim sercu wykrzykuję moje – Tak!, mój Panie, prosząc
Cię tylko o to, byś przy mnie czuwał, wzmacniając mnie i namaszczając siłą wiary
oraz nadziei, rozpalając mnie ogniem Twojego Miłosierdzia, byś bez końca odmarzał
mnie łaską Eucharystii, będącej dla mnie świętym aktem wyciągniętej ręki, którą
mnie chwytasz, ratując z opresji, wypowiadając czule słowa: „Czemu zwątpiłaś, małej
wiary?” (Mt 14,22-33), brzmiące rozkosznie dla mego ducha niezaprzeczalnym, niezłomnym
tonem zapewnieniem: „Jestem”.
Chwała Tobie Panie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz