środa, 21 listopada 2018

ZACHEUSZ


„Jezus wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A pewien człowiek, imieniem Zacheusz, który był zwierzchnikiem celników i był bardzo bogaty, chciał koniecznie zobaczyć Jezusa, któż to jest, ale sam nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Podbiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu.”. Zszedł wiec z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali: „Do grzesznika poszedł w gościnę.”. Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: „Panie oto połowę mojego majątku daję ubogim, a jeśli kogoś w czymś skrzywdziłem, zwracam poczwórnie.”. Na to Jezus rzekł do niego: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł odszukać i zbawić to, co zginęło.”.”
(Łk 19,1-10)

Wczorajszego dnia zanurzyłam się całą sobą w głębokiej refleksji, która towarzyszy mi wiernie i namiętnie od kilkunastu tygodni, a która słowami wyżej przytoczonego fragmentu wzbiła się do pułapu szczegółowego, bezwstydnego wręcz rachunku sumienia, jakiego dokonywałam w sobie stojąc w całkowitym obnażeniu przed lustrem i przyglądając się uważnie każdej myśli, przysłuchując się wnikliwie każdej wypowiedzi i analizując precyzyjnie każdy czyn czy interpretując podejrzliwie każdą intencję, owocującą podejmowanym działaniem. Wczorajszego dnia wspięłam się na drzewo mojej wiary, osobistego zaangażowania w relacje z Bogiem, mojej miłości oraz nadziei, jak i zaufania do Ojca Niebieskiego. Z perspektywy własnej postawy człowieka nawróconego, ze szczytu ukształtowanego duchowego rozwoju, który osiągnęłam na obecną chwilę w takiej, a nie innej, postaci czy formie, patrzyłam na Jezusa, przechodzącego przez miasta i wsie ludzkiej egzystencji. Z poziomu osobistych, duchowych możliwości przyglądałam się wchodzącemu do Jerycha Chrystusowi i zastanawiałam się nad samą sobą jako dzieckiem Bożym, i… nadal się zastanawiam w każdej minucie przemijającej doczesności, w każdym akcie myśli, czynu, wypowiedzi lub międzyludzkich relacji.
Kim jestem? – to już wiem, ale: Jaka jestem?... – tego jeszcze nie potrafię rozpoznać z całkowitą pewnością i przekonaniem, jakbym się samej sobie przyglądała niczym komuś obok mnie istniejącemu, wiernie mi współtowarzyszącemu we wszystkich, zdobywanych doświadczeniach czy współodczuwającemu identyczne stany emocjonalne, jakbym drogami i ścieżynami codziennego pielgrzymowania przemierzała odległości dzielące mnie od Domu z wielkim lustrem we framugach moich ramion.
Niewątpliwym i nie podlegającym absolutnie żadnej dyskusji faktem jest jedynie moja wiara, a nawet wiedza!, dotycząca obecności Boga w moim życiu. Czuję Go nie tylko duchem, ale i ciałem – każdym receptorem posiadanych zmysłów. Widzę w codziennych zmaganiach Jego zbawienne interwencje, błogosławieństwa, łaski czy przyzwolenia na nieprzyjemne w czysto ludzkim pojęciu wydarzenia, które w konsekwencji i w perspektywie upływającego czasu okazują się mądrym oraz niebywale korzystnym splotem sytuacji, owocującym dobrem. Widzę Go jako troskliwego i szczerze kochającego mnie Ojca, gorliwie dbającego o moje bezpieczeństwo i szczęście – o moją obecność w Królestwie Niebieskim. Zatem kwestia Bożej Obecności w codziennym życiu człowieka, rozpościerająca się na rozległe płaszczyzny różnorodnych relacji czy zobowiązań międzyludzkich długości oraz szerokości geograficznych doczesnego świata, w ogóle nie budzi we mnie jakichkolwiek wątpliwości. Jedyną chwilą zatrzymania, refleksji, badania i wnikliwej analizy jestem ja sama jako dziecko Boże. Patrzę bowiem na Zacheusza i głęboko się zastanawiam nad osobistą hojnością, jaką okazuję swemu Stwórcy i Panu na co dzień. Przyglądam się Zacheuszowi i kalkuluję: ile jego samego jest we mnie?, ile własnego majątku oddaję na cześć i chałę Boga?, i czy byłam lub jestem w stanie zadośćuczynić skrzywdzonym przeze mnie przynajmniej adekwatnie do ceny poniesionej przez nich straty?
W codziennych zmaganiach i relacjach staram się, jak tylko potrafię… Przynajmniej tak mi się wydaje, takie mam wrażenie… Nie ukrywam jednak, że najważniejszym aspektem osobistej postawy oraz zaangażowania w codzienne, nawet to „banalne” życie jest dla mnie Jezus Chrystus – Jego spojrzenie, Jego pragnienie, Jego odczucia i ocena. Chciałabym umieć zobaczyć siebie samą Jego oczami, by móc mieć przeświadczenie o słusznym postępowaniu i o pełnym wypełnianiu woli Ojca. Brak owej umiejętności budzi w duszy nieustanną, wnikliwą refleksję rachunku sumienia, nakłania mnie do podejrzliwego przyglądania się samej sobie oraz do wymagania od siebie z każdym dniem coraz więcej i więcej, by stawać się lepszą, by podobać się Bogu bardziej niż wczoraj lub przedwczoraj…
Ile jestem w stanie ofiarować Panu, a ile daję w chwilach doczesnego życia?... Ile ty jesteś w stanie ofiarować Bogu, a ile powierzasz Mu i zawierzasz w momentach własnej codzienności?...
Tak trudno nam się rozstać z przywilejami dorosłego człowieka, który decyduje o sobie samodzielnie, który robi to, co chce i jak chce, który widzi świat oraz ludzi własnymi oczami, a w rezultacie osobistymi spostrzeżeniami, wnioskami, osądami czy poglądami, ignorując w niezależnym funkcjonowaniu Boże ostrzeżenia, a tym samym odrzucając wolę Ojca Niebieskiego. Tak trudno nam się dzielić tym, co dla nas najcenniejsze. Tak trudno nam zrezygnować z własnej wygody, by zaangażować się w życie drugiego człowieka, by poświęcić się niekiedy drugiemu człowiekowi, by czynić dobro. Tak bardzo chcielibyśmy podziwiać Jezusa z wysokości osobistej wiary i tak bardzo chcielibyśmy z Nim obcować, biesiadować, przebywać, gościć Go we własnym życiu, a jednocześnie tak ciężko nam jest dopasować się do wymagań czy oczekiwań Bożych, jakbyśmy powątpiewali w Mądrość i Miłość oraz Sprawiedliwość Ojca. Tak bardzo boimy się stracić kontroli nad własnym, codziennym życiem…
Ile dajemy Bogu na co dzień, a ile tak naprawdę jesteśmy w stanie dać? Czy jest to nasze pół majątku? Czy jesteśmy chętni i zdolni wynagrodzić tym, których skrzywdziliśmy, wynagradzając im ich krzywdy poczwórnie, albo przynajmniej adekwatnie do szkody poniesionej przez skrzywdzonych przez nas na skutek naszego grubiaństwa i egoizmu?...
Często wdrapujemy się na szczyty osobistego rozwoju duchowego jak na sykomorę. Często też dzięki posiadanej wierze potrafimy patrzyć na przyziemne rzeczy, stany, relacje czy sytuacje i ludzi z czubka wspomnianej sykomory – z lotu ptaka i (wydawałoby się!) z Bożej perspektywy. Często też właśnie wtedy zapominamy o naszym niskim, małym wzroście – o naszej zwykłej, ludzkiej i wrodzonej niemocy oraz bezsilności, o naszej marności, zapędzając się w przekonanie i wzrastając w owym przekonaniu, że jesteśmy kimś niemal równym Jezusowi, wkraczającemu do Jerycha i przechodzącemu przez miasto, bo często nie potrafimy być wdzięczni, nie umiemy dzielić się tym, co dla nas najważniejsze i bezcenne, nie jesteśmy w stanie oddać komuś naszego majątku, naszego bogactwa czy to materialnego, czy duchowego, a wówczas… rośnie w nas pycha i niszczycielska moc samozniszczenia – potępienia.
Komu wówczas służymy?...
Siedzę na sykomorze własnej miłości, wiary i nadziei – stanów ducha budzonych przez Boga i dla Boga. Patrzę na świat i ludzi, życie, doczesność i wieczność z wyższej perspektywy osobistej dojrzałości niż sprzed kilku lat. Goszczę Jezusa we własnym domu z wielką radością oraz wdzięcznością, ale… nieustannie zastanawiam się, czy ofiarowuję Bogu tyle ile mogę, czy raczej tyle ile chcę?...
Ile Zacheusza jest w tobie?



wtorek, 20 listopada 2018

W NAS


„Jezus zapytany przez faryzeuszów, kiedy przyjdzie królestwo Boże, odpowiedział im: „Królestwo Boże nie przyjdzie w sposób dostrzegalny; i nie powiedzą: „Oto tu jest” albo: „Tam”. Oto bowiem królestwo Boże pośród was jest.”. Do uczniów zaś rzekł: „Przyjdzie czas, kiedy zapragniecie ujrzeć choćby jeden z dni Syna Człowieczego, a nie zobaczycie. Powiedzą wam: „Oto tam” lub „Oto tu”. Nie chodźcie tam i nie biegnijcie za nimi. Bo jak błyskawica, gdy zabłyśnie, jaśnieje od jednego krańca widnokręgu aż do drugiego, tak będzie z Synem Człowieczym w dniu Jego. Wpierw musi wiele wycierpieć i być odrzuconym przez to pokolenie.”
(Łk 17,20-25)

„Oto bowiem królestwo Boże pośród (nas) jest”…
Nie ma nic piękniejszego w człowieku jak owa wrodzona, zakorzeniona w nim forma duchowego pokrewieństwa z Ojcem Niebieskim, owa więź stworzenia ze Stwórcą – więź jakby genetyczna, choć niemożliwa do naukowego udowodnienia, ale nierozerwalna i silniejsza od wszelkich ludzkich zależności od świata doczesnego.
Nie ma nic bardziej tragicznego jak brak umiejętności patrzenia na siebie jak na dziecko Boże. Nie ma nic bardziej tragicznego jak nieświadomość ignorująca ludzką, nierozerwalną więź z Ojcem Niebieskim, przynależność człowieka do Królestwa Niebieskiego. W owej bowiem niezdolności rodzą się wszelkiego rodzaju nieszczęścia, lęki, niepokoje, choroby i cierpienia ducha oraz ciała. W owym stanie nieświadomości budzi się głód i tęsknota, której człowiek ślepy i ułomny w żaden sposób nie potrafi zidentyfikować, a próbuje zaspokoić, szukając różnorodnych pociech w otaczającym go doczesnym świecie i w konsekwencji wpadając w niszczycielską spiralę bezowocnego, bo niekończącego się poszukiwania szczęścia, przybierającego dla nas wielorakie kształty czy barwy kreowanych na aktualne potrzeby definicji. W ludzkiej niezdolności rozpoznania w sobie dziecka Bożego i rozpoznania w Stwórcy kochającego, troskliwego Ojca tkwi przyczyna wewnętrznego chaosu, pogłębiający się głód tęsknoty, a wraz z nim poczucie beznadziei, niemocy, depresji, niechęci do życia, bezsilności i bezużyteczności – tkwi pleśniejące ziarno potępienia.
Człowiek szuka szczęścia, biegając „oto tu albo tam”, „oto tam lub tu”. Wytycza sobie cele, dyktowane przez potrzeby, budzone zachłannością i oczekiwaniami doczesnego świata. Pędzi na oślep w natchnieniu ambicji do realizacji wykreowanego zamierzenia. Biegnie „oto tu albo tam”, „oto tam lub tu” i w mizernym świetle upragnionego sukcesu dostrzega błysk błyskawicy „jaśniejący od jednego widnokręgu aż do drugiego”, ale nie widzi w owym blasku niczego szczególnego, ponieważ nie rozpoznaje w sobie dziecka Bożego, więc dręczony niezidentyfikowaną tęsknotą za Ojcem Niebieskim ponowie wchodzi w tłum i niczym zagubione, przerażone dziecko szuka szczęścia, nie zdając sobie sprawy, że jedynym i prawdziwym, bo niepodważalnym szczęściem właśnie!, są ramiona Rodzica, w których pociecha doświadcza bezpieczeństwa i ukojenia, uwolnienia od wszelkich lęków i pocieszenia.
„Oto bowiem królestwo Boże pośród (nas) jest”…
Jakąż bezcenną słodyczą dla człowieka jest owa namiastka Królestwa Bożego – Miłość Ojca Niebieskiego rozpalająca ludzkie serca ogniem Jego Miłosierdzia i kształtująca wrażliwość moralną świadomością Jego Sprawiedliwości. Wspomniana łaska pozwala spojrzeć na wszystko dokoła, na wszystko pochodzące od Stwórcy i obecnie zakorzenione w gruncie doczesności z zupełnie innej perspektywy. Dzięki owej łasce budzi się w człowieku harmonia i pokój ducha, a wraz z tym większa mądrość i roztropność ciała. Dzięki owej łasce człowiek nabiera dystansu do żarłocznej zachłanności doczesnego, brutalnego świata. Staje się bardziej obojętny wobec rzeczy marnych i nic nieznaczących w obliczu oraz w wymiarze życia wiecznego. Dzięki owej łasce człowiek czuje przedsmak Królestwa Bożego, rozpoznając w nim kres własnej wędrówki i cel osobistego powołania, dlatego też codzienność interpretuje jako drogę powrotną prowadzącą do Domu rodzinnego, w którym czeka na umiłowane dziecko szczerze i bezgranicznie kochający Ojciec, cierpliwie a z tęsknotą wypatrujący pociechy, stojąc przy oknie za bieluteńką firaneczką, ocierającą się o kwiaty w doniczce zdobiące parapety pomponami dorodnie rozkwitających kielichów… Dzięki owej łasce po prostu nic tu i teraz nie ma szczególnego znaczenia, gdyż nawet śmierć staje się jedynie kluczem pasującym do drzwi, za którymi z szeroko rozpostartymi ramionami Miłości przywita nas Bóg.
Z powodu wyżej zobrazowanej świadomości, jaką obudziła we mnie żywa wiara, nie mam w sobie przywiązania do rzeczy materialnych. Z tej samej przyczyny nie dbam o konieczność posiadania własnego imperium tu i teraz na ziemi, która przecież przemija i kruszy się pod ludzkimi stopami istnienia. Dzięki owej świadomości i namacalnego przeżywania Bożej Miłości oraz Obecności w każdej sekundzie unoszącej mnie czasem codzienności potrafię cieszyć się tym, co mam, chociaż nie posiadam wiele, potrafię odczuwać szczerą wdzięczność za to, czego doświadczam, nawet!, jeśli nie są to doznania łatwe oraz przyjemne, potrafię ufać, że wszystko, o cokolwiek się ocieram w mniej lub bardziej bolesny, albo też radosny sposób, kształtuje i czyni mnie lepszą z każdym dniem coraz bardziej.
„Oto bowiem królestwo Boże pośród (nas) jest”…
Dzisiejszy poranek zastałam jeszcze w nocnym negliżu pod kołdrą głębokiego snu. Stanęłam z kubkiem gorącej, świeżo parzonej kawy, wpatrując się w panoramę rozciągającego się za oknem jesienią malowanego świata. Strumienie błyszczących latarni skapywały jasnością na mokre od deszczu chodniki, wiatr szarpał drzewa za warkocze nagich gałęzi i rozsiewał w kłębach szumów i szelestów kolorowe liście, biczując chłodem i mroźnym powietrzem bladą mgłą zasłonięte szyby…
Pomyślałam wówczas o bezdomnych, o tych, którzy kurczą się z zimna gdzieś pod zadaszeniem mostów, leżąc na mokrej ziemi gnijącej obumierającą trawą, o tych, których los lub konsekwencje błędnie podejmowanych decyzji oraz działań wygnał na wieczną tułaczkę w nieznaną nikomu dal oraz przyszłość, o tych, którzy w mokrych od deszczu ubraniach będą przez cały dzień dźwigać na sobie bolesne, bo wrastające się chłodem w ciało krople…
Pobłogosław im Panie. Otul ich Swoim Sercem płonącym żywym ogniem Miłości, by było im dane poczuć ulgę i ukojenie chociaż teraz, w tej chwili, by było im dane odzyskać to, co bezcenne dla człowieka i dla ludzkiej godności.
Dziękowałam i dziękuję Bogu za dach i cztery ściany, w których dłoniach chowam się przed kaprysami pór roku i pogody, za poduszkę i koc na suchym, wygodnym łóżku, za kubek gorącej kawy trzymany w splecionych palcami rękach, za wełniane skarpety na stopach i spokój łaskotany cykaniem zegara, za bochenek chleba, przykładany z wdzięcznością i szacunkiem do głodnych ust.
Oto moje Królestwo Boże we mnie i obok mnie. Oto moje Królestwo Niebieskie – błogosławieństwo, opieka, troska, miłość i żywa obecność Ojca Niebieskiego, w którego ramiona wtulam się z wielką radością i wdzięcznością zawsze, kiedy wstaję, niczym rozmiłowane w Rodzicu dziecko, wyrwane przebudzeniem ze snu i biegnące na boso do Tatusia, i zawsze, kiedy układam się do snu, niczym córka przykładająca ufnie głowę do piersi Opiekuna i kołysana w rytm Jego serca oraz w rytm śpiewanej kołysanki. Oto moje Królestwo Boże – puchata pościel, łóżko, pokój, gorący wywar herbaty lub kawy, ciepłe i suche ubranie oraz chleb. Oto moje Królestwo Niebieskie tu i teraz na kruszącej się pod stopami ludzkiego istnienia ziemi.
Bogu niech będą dzięki, chwała i cześć, i uwielbienie!



czwartek, 8 listopada 2018

OWOCE


„Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami. Poznacie ich po owocach. Czy zbiera się winogrona z ciernia, albo z ostu figi? Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców. Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. A więc: poznacie ich po ich owocach.”
(Mt 7,15-20)

Jak bardzo i rozpaczliwie potrzebujemy dziś uzdrowienia oraz cudu?! Jak bardzo i rozpaczliwie pragniemy uwolnienia?!
Zalewa nas fala pogoni za charyzmatykami. Zakorzeniamy się w kulcie człowieka a nie Boga, zapominając o tym, że w każdym kościółku, nawet pustym i wypełnionym echem chłodnych murów oraz samotnością malowanych naw, w każdym tabernakulum jest Pan Jezus, który w każdej chwili, w każdym momencie może nas uwolnić i uzdrowić, że wcale nie potrzebujemy w owym celu rąk kapłana czy rąk kogoś świeckiego, by doświadczyć wspomnianych cudów, że wystarczy przyjść na spotkanie z Bogiem – na zwykłą, normalną Mszę Świętą, aby poczuć zbawienne działanie Chrystusa, aby pozbyć się „umęczenia i obciążenia”, że wystarczy wiara i szczerze otwarte serce gorejące miłością do Ojca Niebieskiego. Dajemy się zwodzić charyzmatycznym hasłom i ogłoszeniom. Ekscytujemy się spotkaniem z ludźmi, posiadającymi dary czynienia cudów, tak bardzo, że wydajemy się zapominać o Bogu. Biegniemy przed oblicze charyzmatyka, pomijając majestat Ojca, który cierpliwie w głębokim milczeniu i zadumie czeka na nas nawet!, w tym „nic” nieznaczącym i niczym niewyróżniającym się kościółku. Wabieni „neonami” i „fajerwerkami” widowiskowych nabożeństw, wierzymy, iż właśnie w tym wyjątkowym, bo widocznym i wyraźnym miejscu na mapie czasoprzestrzeni zwykłej, niczym niezaskakującej codzienności Bóg jest bardziej obecny niż gdziekolwiek i działa owocniej niż kiedykolwiek…
Zapominamy, że cudu możemy doświadczyć nawet!, w maleńkiej, opustoszałej i omijanej przez tłumy kaplicy, w której przed tabernakulum spotkamy się z Panem Bogiem, stając przed majestatem Jezusa w prawdzie miłości, wiary oraz nadziei.
Dziś tak bardzo i rozpaczliwie potrzebujemy uwolnienia, uzdrowienia, że wpadamy w pogoń za charyzmatykami, niesieni falą ekscytacji i nieposkromionej radości, wzbudzanej wewnętrznym głodem szczęścia, tracąc zdolność obiektywnego oceniania sytuacji czy osób, którym pozwalamy na modlitwę z nakładaniem na nas rąk. Pozbywamy się czujności a oddajemy niekiedy ślepemu, a jednocześnie niebezpiecznemu zaufaniu. Nie modlimy się i nie prosimy Boga o dar rozeznania sytuacji, w której przyszło nam się znaleźć właśnie tu i teraz. Poddajemy się nastrojowi wewnętrznego odprężenia i radości. Oddajemy się w pełnym zaufaniu charyzmatykowi, pomijając często Boga i pochylając się lub klęcząc pod dłońmi modlącej się nad nami osoby. Brak czujności i ostrożności usprawiedliwiamy zdobytymi doświadczeniami oraz doznaniami, sztandarowo recytując fragment Pisma Świętego, głoszącego, iż „poznamy ich po ich owocach”. Nie zauważamy jednak, że powołując się na słowa recytowanej przez nas Ewangelii, traktujemy Boże ostrzeżenie w sposób wybiórczy. Nie zwracamy bowiem uwagi na niezwykle istotny fakt, a mianowicie na to, że Pan wspomina o dwóch!, rodzajach owoców. Mówi o owocach dobrych, pochodzących z dobrego drzewa, i o owocach złych, pochodzących ze złego drzewa, wyjaśniając, iż „nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców”. Przytoczoną wypowiedź odczytujemy zbyt ogólnikowo. Owoc traktujemy bowiem jako wartość samą w sobie bez względu na jej zastosowanie, działanie, wpływ i efekt. Bierzemy kosz (dajmy na to) jabłek, ciesząc się i radując uwolnieniami czy uzdrowieniami. Karmimy duszę i ciało owymi owocami z wielką zachłannością i ufnością. Raczymy się bogactwem kosza pełnego jabłek bez podejrzliwości oraz ostrożności. Nie zwracamy uwagi na to, które z konsumowanych przez nas owoców jest soczyste, zdrowe, smaczne i które pochodzi z dobrego drzewa, a nie z drzewa złego – zakazanego, wydającego jedynie robaczywe i trujące guguły. Zapominamy o konieczności rozeznania i tym samym o konieczności dokładnego przejrzenia wszystkich jabłek, znajdujących się w koszu otrzymanych cudów. Pochłaniamy wszystkie owoce z wielkim zadowoleniem i apetytem. Nie oddzielamy dorodnych i dojrzałych jabłek od robaczywych i nadgniłych. Dajemy się omamić i oszukać, zapominając, że diabeł jest w stanie uczynić wszystko, by nas zwieść i zniszczyć, że zły nie potrafi skopiować swym działaniem tylko dwóch rzeczy, a mianowicie: pokory i posłuszeństwa.
Czy (w związku z powyższym) nie powinniśmy omijać i unikać kontaktów z charyzmatykami, w których duszy pycha czyni potworne spustoszenia?! Czy taki człowiek rzeczywiście służy ludziom na chwałę Boga,… czy raczej na cześć i poklask własnej popularności oraz korzyści?!
Absolutnie nie neguję potrzeby odprawiania Mszy Świętych z modlitwą o uwolnienie i uzdrowienie oraz uczestnictwa w owych nabożeństwach. Uważam jedynie, iż powinniśmy zachować szczególną ostrożność i czujność, by nie zostać zwiedzionymi, skuszonymi, oszukanymi, okradzionymi, a w konsekwencji zniszczonymi. Nie możemy ogólnikowo traktować owoców, jako jednego, Bożego daru. Powinniśmy uważnie i wnikliwie wczytywać się w słowo Pisma Świętego, by budzić w sobie świadomość dobrego i złego, a tym samym by modlić się i prosić o mądrość w rozeznaniu proponowanych nam doznań czy doświadczeń. Powinniśmy również pamiętać, że Jezus zawsze wychodzi nam na spotkanie w każdym kościółku lub kaplicy podczas każdego nabożeństwa, że to właśnie Sam Chrystus uwalnia i uzdrawia, więc jeśli szczera i pełna miłości oraz zaufania jest nasza wiara, nie potrzebuje On pośrednictwa drugiej osoby, gdyż może dokonać w nas i dla nas cudu w skrytości oraz dyskrecji otaczającej nas sytuacji. Jeśli jednak dane nam jest skorzystać z posługi charyzmatycznej, zachowajmy czujność i ostrożność, unikając ludzi pysznych, byśmy nie zostali obdarowani owocami, pochodzącymi ze złego drzewa, byśmy nie zderzyli się z prorokiem „w owczej skórze z naturą drapieżnego wilka”.
„Poznacie ich po ich owocach”…
Sprawdź jednak, czy owoce w ofiarowywanym ci koszu są dobrymi owocami, pochodzącymi z dobrego drzewa, czy raczej złymi owocami, zrodzonymi przez złe drzewo. Nie traktuj owego Bożego ostrzeżenia w sposób zbyt ogólnikowy i powierzchowny. Za dużo ryzykujesz. Za dużo możesz stracić. Bądź czujny i ostrożny.



środa, 7 listopada 2018

WOLNYM BYĆ


„Gdy Jezus siedział przy stole, jeden ze współbiesiadników rzekł do Niego: „Szczęśliwy ten, kto będzie ucztował w królestwie Bożym.”. On zaś mu powiedział: „Pewien człowiek wyprawił wielką ucztę i zaprosił wielu. Kiedy nadeszła pora uczty, posłał swego sługę, aby powiedział zaproszonym: „Przyjdźcie, bo już wszystko jest gotowe.”. Wtedy zaczęli się wszyscy jednomyślnie wymawiać. Pierwszy kazał mu powiedzieć: „Kupiłem pole, muszę wyjść je obejrzeć, proszę cię, uważaj mnie za usprawiedliwionego.”. Drugi rzekł: „Kupiłem pięć par wołów i idę je wypróbować, proszę cię, uważaj mnie za usprawiedliwionego.”. Jeszcze inny rzekł: „Poślubiłem żonę i dlatego nie mogę przyjść.”. Sługa powrócił i oznajmił to swemu panu. Wtedy rozgniewany gospodarz nakazał swemu słudze: „Wyjdź co prędzej na ulice i w zaułki miasta i sprowadź ubogich, ułomnych, niewidomych i chromych!”. Sługa oznajmił: „Panie, stało się, jak rozkazałeś, a jeszcze jest miejsce.”. Na to pan rzekł do sługi: „Wyjdź na drogi i między opłotki i przynaglaj do wejścia, aby mój dom był zapełniony. Albowiem powiadam wam: Żaden z owych ludzi, którzy byli zaproszeni, nie skosztuje mojej uczty.”
(Łk 14,15-24)

W drodze na rehabilitację obserwowałam uważnie mijanych przechodniów pędzących w pośpiechu i w zdenerwowaniu, patrzyłam na samochody różnej klasy i marki, na budynki prężnie rozwijających się firmy czy korporacji, na latarnie i neony rozświetlające półmrok listopadowego wieczoru, na mosty dekoracji bożonarodzeniowych wiszących nad jezdniami i łączących brzegi chodników półłukiem uśpionych jeszcze konstrukcji, na kolorowe liście ścielące się na rzęsach pożółkłych traw…
Boże mój – pomyślałam – pędzimy gdzieś na oślep, po omacku, bezmyślnie i mechanicznie napędzani nieposkromionym apetytem żarłocznego świata, który bezwstydnie pławi się w luksusach oraz błyskotkach mizernej, kruchej doczesności, tracimy w życiu to, co w rzeczywistości najcenniejsze i najpiękniejsze, zatracamy się i niszczymy, poczym więdniemy, odpadamy od gałęzi zaszczutego społeczeństwa i opadamy bezwiednie, niemal bezszelestnie na martwe podłoże życiowego dorobku, konsumowanego przez rdzę czasu…
Jesteśmy jak te jesienne liście – kruche, kolorowe, przesiąknięte i całkowicie przemoczone deszczem łez, trudów, cierpień i wyrzeczeń lub porażek oraz rozczarowań, przyklejone do obojętnej i snem znużonej ziemi, nikomu już i niczemu niepotrzebne… Jesteśmy zniewoleni przez doczesność. Jesteśmy dręczeni przez oczekiwania wymagającego i niewyrozumiałego świata. Jesteśmy pochłonięci wszystkim, co przyziemne, tymczasowe i w rzeczywistości niczemu dobremu nie służące. Jesteśmy bezmyślnie podporządkowani nieograniczonemu i wciąż rosnącemu apetytowi posiadania coraz to większego bogactwa, coraz to potężniejszego imperium… Jesteśmy niewolnikami złudzeń.
Znam mnóstwo osób, które nie mają czasu dla Pana Boga, które nie mają czasu nawet dla samych siebie w szczerym znaczeniu owego określenia, które żyją według wskazówek niezatrzymującego się zegara, skrupulatnie, posłusznie, ślepo i mozolnie odmierzającego mijający czas, które budzą się w samotności otoczone wysypiskiem wielu zdobytych, nagromadzonych rzeczy,… ale nieprawdziwie kochających ich przyjaciół. Znam mnóstwo ludzi pochłoniętych pracą, budowaniem własnego imperium, budowaniem finansowego muru obronnego przed jakimikolwiek kryzysami codziennego życia. Znam mnóstwo dzieci sukcesu, którym Bóg wydaje się niepotrzebny i przereklamowany, przestarzały i śmieszny… Wyrzekają się Ojca Niebieskiego. Szydzą z Boga. Rezygnują z Niego i omijają Kościoły niczym pomniki przeszłości, gmachy zabytków i dzieła sztuki architektonicznej. Nie reagują na dźwięk bijących dzwonów, będący w rzeczywistości oficjalnym zaproszeniem na Mszę Świętą – na ucztę. Zatrzymują się niemo w zaciszu własnych apartamentów z filiżanką świeżo parzonej kawy i obserwują przez okna budzące się niedzielnym porankiem miasta czy wsie. Wodzą znużonym wzrokiem za stadem szybujących pod kopułą nieba ptaków, spłoszonych do lotu dźwiękiem kościelnych dzwonów, które niczym sługi Pana unoszą się donośnym tonem w czasoprzestrzeni, głosząc zaproszonym: „Przyjdźcie, bo już wszystko jest gotowe”…
Mijam przechodniów obracających się w młyńskim rytmie codziennych obowiązków, zabieganych i spacerujących, uprawiających sport i dbających o świątynię ciała, jakby była dobrem najwyższym i niezaprzeczalnym, snujących się w porażkach i nierealnych marzeniach… Mijam ludzi niby uśmiechniętych i beztroskich, zadowolonych i dumnych z osiągniętego sukcesu, zainspirowanych kolejnymi, ambicją wyznaczonymi wyzwaniami, ale ludzi jakby nieprawdziwych… Widzę bowiem na ich twarzach promienne uśmiechy ust radością falujących w spontanicznych wypowiedziach i wywodach oraz oczy, towarzyszące owym uśmiechom a wydające się nieustannie i niestrudzenie czegoś lub kogoś wypatrywać z wyraźną, choć prawdopodobnie świadomie nieodczuwaną tęsknotą.
Wspominam wówczas samą siebie jako młodą dziewczynę, która była zbyt mocno zajęta tzw. samorealizacją by móc znaleźć czas na spotkanie z Panem Bogiem.
Marzyłam o sukcesie autorki sztuk teatralnych i scenariuszy filmowych. Marzyłam o pracy twórczej. Kłębiły się we mnie światy przeróżnych, nieodgadnionych wymiarów i bohaterowie równie intrygujący ciekawość jak zauważona tajemnica. Marzyłam o ciepłym, bezpiecznym domu, w zaciszu którego mogłabym zaspokajać twórcze pragnienia pochłaniającą mnie, ale niezwykle przyjemną pracą. Marzyłam o starości pochylonej nad klawiaturą maszyny do pisania lub klawiaturą komputera, o starości otulonej powojami, zasłaniającymi mnie na werandzie małego, drewnianego domku przed chłodami późnych, jesiennych wieczorów oraz wczesnych poranków i… nadal o tym wszystkim marzę, ale już nie tak agresywnie, nie tak drapieżnie jak kilkanaście lat wstecz. Pragnę realizować się i spełniać w życiu zawodowym wydając owoce owego płynącego w duszy zamiłowania, które jest niczym żywiczny sok drzew, będący w człowieku krwią powołania. Nic bowiem nie sprawia mi większej przyjemności i radości jak praca twórcza, i nic nie potrafi wzbudzić we mnie większej cierpliwości jak jej kapryśne wymagania… Chciałabym jednak cieszyć się realizacją posiadanego zamiłowania w sposób zgodny z wolą Boga Ojca, by efektami rzemieślniczego trudu oraz wysiłku nie stanąć buntowniczo przeciwko własnemu Stwórcy, dlatego dziś – z powodu Miłości – łatwiej jest mi godzić się z niepowodzeniami i porażkami niż kiedyś, dlatego dziś – z powodu Miłości – spokojniej i delikatniej podchodzę do życia niż kiedyś, dlatego dziś – z powodu Miłości – mimo niespełnienia czuję się szczęśliwa mimo wszystko i wbrew wszystkim, bo właśnie dziś potrafię cieszyć się tym, co mam, chociaż nie jest tego zbyt wiele, i umiem czuć w sercu szczerą wdzięczność za wszystko, co otrzymałam i czego doświadczyłam – ale to wszystko!, z powodu Miłości.
To łaska, jaką człowiek otrzymuje, kiedy przyjmuje zaproszenie na ucztę, kiedy wychodzi z radością na spotkanie z Panem, kiedy nie ucieka od Boga, usprawiedliwiając się nieustannie brakiem możliwości i czasu, stanowiącym efekt „zakupionego pola czy kupionych pięciu wołów, albo poślubionej żony”.
Często ludzie usprawiedliwiają swą obojętność wobec Ojca Niebieskiego codziennym, wymagającym życiem: pracą, domowymi obowiązkami, rodziną, towarzystwem, planami, zmęczeniem itp. Często odrzucają Boga w imię osobistych interesów oraz w imię wygody. Starają się usilnie żyć na własną rękę i na własny rachunek, według własnych zasad i kodeksów. Jednak w chwilach cierpienia czy kryzysu, z którymi człowiek nie jest w stanie poradzić sobie w czysto ludzki, samodzielny i niezależny sposób, wobec których okazuje się mizernym, bo bezsilnym stworzeniem, nagle!, ludzie szukają w chaosie własnej codzienności obecności Boga, kategorycznie żądając od Niego pomocy, szantażami i oskarżeniami zmuszając Go do zbawiennej interwencji.
Zapominamy o własnych winach. Zapominamy o osobistym grzechu arogancji i pychy. Zapominamy o odrzuconym zaproszeniu na ucztę. Zapominamy, że Bóg cierpliwie i wytrwale pukał do naszych drzwi, ale ignorowany i wzgardzony naszą obojętnością i niegościnnością, zatwardziałością naszych zachłannych serc, naszą pychą… odszedł i powrócił do Siebie, zapraszając do wspólnej biesiady innych: „ubogich, ułomnych, niewidomych i chromych”.
Jakże trudno człowiekowi spojrzeć w lustrzane odbicie jego szczerych, niezakłamanych oczu. Jakże trudno nam stanąć obok siebie samych, by popatrzeć na własną naturę z perspektywy oskarżyciela i obrońcy, a także by ocenić siebie samych z pozycji obiektywnego sędziego.
Puste w niedzielne dni Kościoły zazwyczaj wypełniają się po brzegi utrudzonymi i obciążonymi wiernymi (?) w czasie nabożeństw z modlitwą o uwolnienie i uzdrowienie. Wówczas napływają tłumy ludzi z bagażami oczekiwań, roszczeń, żądań, petycji czy po prostu z bagażami zwykłej ciekawości. Wówczas często też słyszy się odgłosy zaskoczenia, wytykające palcami oburzenia „ubogich, ułomnych, niewidomych i chromych”, którzy zostali wyróżnieni przez Pana Boga charyzmatami i którzy zostali przez Niego zaproszeni oraz powołani do posługi. Wówczas szepty złośliwych uwag niestrudzenie dociekają prawdy, siejąc w przestrzeni naw kościelnych gniewne zagadnienia typu: „a dlaczego on a nie ja?!, „a kim on jest, by modlić się nad kimś i za kogoś?!”, „jakim prawem pomaga kapłanowi ten, który jest gorszy ode mnie, który jest niegodny, bo grzeszny?!”…
Wciąż zapominamy o tym, że my również byliśmy przez Pana zaproszeni na ucztę, ale owego zaproszenia nie przyjęliśmy, tłumacząc swą pogardę i pychę „zakupionym polem i kupionymi pięcioma wołami oraz zaślubioną żoną”, że to my sami jesteśmy sobie winni, że to my sami na własne życzenie zniewoleni jesteśmy błyskotkami doczesnego świata, których posiadania pragniemy bardziej niż obcowania i współbiesiadowania z Bogiem, że to my samych siebie skazujemy na niewolę nieustannej, nieokiełznanej pogoni za marnością nad marnościami, a w konsekwencji na niewolę strachu przed utratą pracy, stabilności, przed porażką i samotnością, przed zdradą, przed starością i chorobą, przed bólem i cierpieniem, przed śmiercią i smutkiem…
Wyrzekając się Ojca Niebieskiego stajemy się sierotami, a tym samym ludźmi pogrążonymi i niszczonymi przez poczucie odrzucenia. Boleśnie odczuwany wówczas głód Miłości staramy się zaspokoić dobrami materialnymi, uciechami doczesnymi. Wpadamy w sieć złudzeń i kłamstw. Chowamy się we wznoszonym usilnie imperium naszej niezależności i siły – w domku z kart, który w rzeczywistości nie ma żadnej stabilności i wartości, który nie jest nawet namiastką potrzebnego nam bezpieczeństwa. Cierpimy na ból samotności i nieustannego poszukiwania szczęścia. Chwile sukcesu niczym krople rosy, zbierane ze ździebeł traw, jedynie delikatnie zwilżają nasze usta, ale nie zaspokajają męczącego nas pragnienia. Pędzimy na oślep w las codziennych zmagań i wymagań w poszukiwaniu wolności, a tymczasem stoimy w martwym miejscu byle jakiego życia uwięzieni we wnykach listy skrupulatnie i ambitnie wyliczonych obowiązków oraz zobowiązań…
Czuję się wolna i wdzięczna. Obserwuję świat przez szybę dystansu i obojętności. Neony luksusowej doczesności wzbudzają we mnie zachwyt, ale nie podziw i nie budzą we mnie pożądliwego pragnienia posiadania czegoś w nadmiarze. Marzę i proszę o przywilej robienia w życiu tego, co kocham i co sprawia mi szczerą przyjemność, ale nie żądam i nie dążę do celu kosztem wszystkich czy wszystkiego. Nie jestem krwiożercza i agresywna. Nie jestem zachłanna i bezwzględna… Mam w sobie spokój i zgodę na Bożą wolę. Odnalazłam wolność i dzięki temu sukcesowi nad sukcesy sukcesów jestem wolna. Przyjęłam zaproszenie na ucztę. Moja wolność to –
Jezus.