„Jezus
wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A pewien człowiek, imieniem
Zacheusz, który był zwierzchnikiem celników i był bardzo bogaty, chciał
koniecznie zobaczyć Jezusa, któż to jest, ale sam nie mógł z powodu tłumu, gdyż
był niskiego wzrostu. Podbiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc
Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce,
spojrzał w górę i rzekł do niego: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę
się zatrzymać w twoim domu.”. Zszedł wiec z pośpiechem i przyjął Go
rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali: „Do grzesznika poszedł w
gościnę.”. Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: „Panie oto połowę mojego
majątku daję ubogim, a jeśli kogoś w czymś skrzywdziłem, zwracam poczwórnie.”.
Na to Jezus rzekł do niego: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż
i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł odszukać i zbawić
to, co zginęło.”.”
(Łk 19,1-10)
Wczorajszego dnia
zanurzyłam się całą sobą w głębokiej refleksji, która towarzyszy mi wiernie i
namiętnie od kilkunastu tygodni, a która słowami wyżej przytoczonego fragmentu
wzbiła się do pułapu szczegółowego, bezwstydnego wręcz rachunku sumienia,
jakiego dokonywałam w sobie stojąc w całkowitym obnażeniu przed lustrem i
przyglądając się uważnie każdej myśli, przysłuchując się wnikliwie każdej
wypowiedzi i analizując precyzyjnie każdy czyn czy interpretując podejrzliwie
każdą intencję, owocującą podejmowanym działaniem. Wczorajszego dnia wspięłam
się na drzewo mojej wiary, osobistego zaangażowania w relacje z Bogiem, mojej
miłości oraz nadziei, jak i zaufania do Ojca Niebieskiego. Z perspektywy
własnej postawy człowieka nawróconego, ze szczytu ukształtowanego duchowego
rozwoju, który osiągnęłam na obecną chwilę w takiej, a nie innej, postaci czy
formie, patrzyłam na Jezusa, przechodzącego przez miasta i wsie ludzkiej
egzystencji. Z poziomu osobistych, duchowych możliwości przyglądałam się
wchodzącemu do Jerycha Chrystusowi i zastanawiałam się nad samą sobą jako
dzieckiem Bożym, i… nadal się zastanawiam w każdej minucie przemijającej
doczesności, w każdym akcie myśli, czynu, wypowiedzi lub międzyludzkich
relacji.
Kim jestem? – to już
wiem, ale: Jaka jestem?... – tego jeszcze nie potrafię rozpoznać z całkowitą
pewnością i przekonaniem, jakbym się samej sobie przyglądała niczym komuś obok
mnie istniejącemu, wiernie mi współtowarzyszącemu we wszystkich, zdobywanych
doświadczeniach czy współodczuwającemu identyczne stany emocjonalne, jakbym
drogami i ścieżynami codziennego pielgrzymowania przemierzała odległości
dzielące mnie od Domu z wielkim lustrem we framugach moich ramion.
Niewątpliwym i nie
podlegającym absolutnie żadnej dyskusji faktem jest jedynie moja wiara, a nawet
wiedza!, dotycząca obecności Boga w moim życiu. Czuję Go nie tylko duchem, ale
i ciałem – każdym receptorem posiadanych zmysłów. Widzę w codziennych
zmaganiach Jego zbawienne interwencje, błogosławieństwa, łaski czy przyzwolenia
na nieprzyjemne w czysto ludzkim pojęciu wydarzenia, które w konsekwencji i w
perspektywie upływającego czasu okazują się mądrym oraz niebywale korzystnym
splotem sytuacji, owocującym dobrem. Widzę Go jako troskliwego i szczerze
kochającego mnie Ojca, gorliwie dbającego o moje bezpieczeństwo i szczęście – o
moją obecność w Królestwie Niebieskim. Zatem kwestia Bożej Obecności w
codziennym życiu człowieka, rozpościerająca się na rozległe płaszczyzny
różnorodnych relacji czy zobowiązań międzyludzkich długości oraz szerokości
geograficznych doczesnego świata, w ogóle nie budzi we mnie jakichkolwiek
wątpliwości. Jedyną chwilą zatrzymania, refleksji, badania i wnikliwej analizy
jestem ja sama jako dziecko Boże. Patrzę bowiem na Zacheusza i głęboko się
zastanawiam nad osobistą hojnością, jaką okazuję swemu Stwórcy i Panu na co
dzień. Przyglądam się Zacheuszowi i kalkuluję: ile jego samego jest we mnie?,
ile własnego majątku oddaję na cześć i chałę Boga?, i czy byłam lub jestem w
stanie zadośćuczynić skrzywdzonym przeze mnie przynajmniej adekwatnie do ceny
poniesionej przez nich straty?
W codziennych
zmaganiach i relacjach staram się, jak tylko potrafię… Przynajmniej tak mi się
wydaje, takie mam wrażenie… Nie ukrywam jednak, że najważniejszym aspektem
osobistej postawy oraz zaangażowania w codzienne, nawet to „banalne” życie jest
dla mnie Jezus Chrystus – Jego spojrzenie, Jego pragnienie, Jego odczucia i
ocena. Chciałabym umieć zobaczyć siebie samą Jego oczami, by móc mieć
przeświadczenie o słusznym postępowaniu i o pełnym wypełnianiu woli Ojca. Brak
owej umiejętności budzi w duszy nieustanną, wnikliwą refleksję rachunku
sumienia, nakłania mnie do podejrzliwego przyglądania się samej sobie oraz do
wymagania od siebie z każdym dniem coraz więcej i więcej, by stawać się lepszą,
by podobać się Bogu bardziej niż wczoraj lub przedwczoraj…
Ile jestem w stanie
ofiarować Panu, a ile daję w chwilach doczesnego życia?... Ile ty jesteś w
stanie ofiarować Bogu, a ile powierzasz Mu i zawierzasz w momentach własnej
codzienności?...
Tak trudno nam się
rozstać z przywilejami dorosłego człowieka, który decyduje o sobie
samodzielnie, który robi to, co chce i jak chce, który widzi świat oraz ludzi
własnymi oczami, a w rezultacie osobistymi spostrzeżeniami, wnioskami, osądami
czy poglądami, ignorując w niezależnym funkcjonowaniu Boże ostrzeżenia, a tym
samym odrzucając wolę Ojca Niebieskiego. Tak trudno nam się dzielić tym, co dla
nas najcenniejsze. Tak trudno nam zrezygnować z własnej wygody, by zaangażować
się w życie drugiego człowieka, by poświęcić się niekiedy drugiemu człowiekowi,
by czynić dobro. Tak bardzo chcielibyśmy podziwiać Jezusa z wysokości osobistej
wiary i tak bardzo chcielibyśmy z Nim obcować, biesiadować, przebywać, gościć
Go we własnym życiu, a jednocześnie tak ciężko nam jest dopasować się do
wymagań czy oczekiwań Bożych, jakbyśmy powątpiewali w Mądrość i Miłość oraz Sprawiedliwość
Ojca. Tak bardzo boimy się stracić kontroli nad własnym, codziennym życiem…
Ile dajemy Bogu na co
dzień, a ile tak naprawdę jesteśmy w stanie dać? Czy jest to nasze pół majątku?
Czy jesteśmy chętni i zdolni wynagrodzić tym, których skrzywdziliśmy,
wynagradzając im ich krzywdy poczwórnie, albo przynajmniej adekwatnie do szkody
poniesionej przez skrzywdzonych przez nas na skutek naszego grubiaństwa i
egoizmu?...
Często wdrapujemy się
na szczyty osobistego rozwoju duchowego jak na sykomorę. Często też dzięki
posiadanej wierze potrafimy patrzyć na przyziemne rzeczy, stany, relacje czy
sytuacje i ludzi z czubka wspomnianej sykomory – z lotu ptaka i (wydawałoby
się!) z Bożej perspektywy. Często też właśnie wtedy zapominamy o naszym niskim,
małym wzroście – o naszej zwykłej, ludzkiej i wrodzonej niemocy oraz
bezsilności, o naszej marności, zapędzając się w przekonanie i wzrastając w
owym przekonaniu, że jesteśmy kimś niemal równym Jezusowi, wkraczającemu do Jerycha
i przechodzącemu przez miasto, bo często nie potrafimy być wdzięczni, nie
umiemy dzielić się tym, co dla nas najważniejsze i bezcenne, nie jesteśmy w
stanie oddać komuś naszego majątku, naszego bogactwa czy to materialnego, czy
duchowego, a wówczas… rośnie w nas pycha i niszczycielska moc samozniszczenia –
potępienia.
Komu wówczas
służymy?...
Siedzę na sykomorze
własnej miłości, wiary i nadziei – stanów ducha budzonych przez Boga i dla
Boga. Patrzę na świat i ludzi, życie, doczesność i wieczność z wyższej perspektywy
osobistej dojrzałości niż sprzed kilku lat. Goszczę Jezusa we własnym domu z wielką
radością oraz wdzięcznością, ale… nieustannie zastanawiam się, czy ofiarowuję Bogu
tyle ile mogę, czy raczej tyle ile chcę?...
Ile Zacheusza jest w tobie?