środa, 21 listopada 2018

ZACHEUSZ


„Jezus wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A pewien człowiek, imieniem Zacheusz, który był zwierzchnikiem celników i był bardzo bogaty, chciał koniecznie zobaczyć Jezusa, któż to jest, ale sam nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Podbiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu.”. Zszedł wiec z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali: „Do grzesznika poszedł w gościnę.”. Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: „Panie oto połowę mojego majątku daję ubogim, a jeśli kogoś w czymś skrzywdziłem, zwracam poczwórnie.”. Na to Jezus rzekł do niego: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł odszukać i zbawić to, co zginęło.”.”
(Łk 19,1-10)

Wczorajszego dnia zanurzyłam się całą sobą w głębokiej refleksji, która towarzyszy mi wiernie i namiętnie od kilkunastu tygodni, a która słowami wyżej przytoczonego fragmentu wzbiła się do pułapu szczegółowego, bezwstydnego wręcz rachunku sumienia, jakiego dokonywałam w sobie stojąc w całkowitym obnażeniu przed lustrem i przyglądając się uważnie każdej myśli, przysłuchując się wnikliwie każdej wypowiedzi i analizując precyzyjnie każdy czyn czy interpretując podejrzliwie każdą intencję, owocującą podejmowanym działaniem. Wczorajszego dnia wspięłam się na drzewo mojej wiary, osobistego zaangażowania w relacje z Bogiem, mojej miłości oraz nadziei, jak i zaufania do Ojca Niebieskiego. Z perspektywy własnej postawy człowieka nawróconego, ze szczytu ukształtowanego duchowego rozwoju, który osiągnęłam na obecną chwilę w takiej, a nie innej, postaci czy formie, patrzyłam na Jezusa, przechodzącego przez miasta i wsie ludzkiej egzystencji. Z poziomu osobistych, duchowych możliwości przyglądałam się wchodzącemu do Jerycha Chrystusowi i zastanawiałam się nad samą sobą jako dzieckiem Bożym, i… nadal się zastanawiam w każdej minucie przemijającej doczesności, w każdym akcie myśli, czynu, wypowiedzi lub międzyludzkich relacji.
Kim jestem? – to już wiem, ale: Jaka jestem?... – tego jeszcze nie potrafię rozpoznać z całkowitą pewnością i przekonaniem, jakbym się samej sobie przyglądała niczym komuś obok mnie istniejącemu, wiernie mi współtowarzyszącemu we wszystkich, zdobywanych doświadczeniach czy współodczuwającemu identyczne stany emocjonalne, jakbym drogami i ścieżynami codziennego pielgrzymowania przemierzała odległości dzielące mnie od Domu z wielkim lustrem we framugach moich ramion.
Niewątpliwym i nie podlegającym absolutnie żadnej dyskusji faktem jest jedynie moja wiara, a nawet wiedza!, dotycząca obecności Boga w moim życiu. Czuję Go nie tylko duchem, ale i ciałem – każdym receptorem posiadanych zmysłów. Widzę w codziennych zmaganiach Jego zbawienne interwencje, błogosławieństwa, łaski czy przyzwolenia na nieprzyjemne w czysto ludzkim pojęciu wydarzenia, które w konsekwencji i w perspektywie upływającego czasu okazują się mądrym oraz niebywale korzystnym splotem sytuacji, owocującym dobrem. Widzę Go jako troskliwego i szczerze kochającego mnie Ojca, gorliwie dbającego o moje bezpieczeństwo i szczęście – o moją obecność w Królestwie Niebieskim. Zatem kwestia Bożej Obecności w codziennym życiu człowieka, rozpościerająca się na rozległe płaszczyzny różnorodnych relacji czy zobowiązań międzyludzkich długości oraz szerokości geograficznych doczesnego świata, w ogóle nie budzi we mnie jakichkolwiek wątpliwości. Jedyną chwilą zatrzymania, refleksji, badania i wnikliwej analizy jestem ja sama jako dziecko Boże. Patrzę bowiem na Zacheusza i głęboko się zastanawiam nad osobistą hojnością, jaką okazuję swemu Stwórcy i Panu na co dzień. Przyglądam się Zacheuszowi i kalkuluję: ile jego samego jest we mnie?, ile własnego majątku oddaję na cześć i chałę Boga?, i czy byłam lub jestem w stanie zadośćuczynić skrzywdzonym przeze mnie przynajmniej adekwatnie do ceny poniesionej przez nich straty?
W codziennych zmaganiach i relacjach staram się, jak tylko potrafię… Przynajmniej tak mi się wydaje, takie mam wrażenie… Nie ukrywam jednak, że najważniejszym aspektem osobistej postawy oraz zaangażowania w codzienne, nawet to „banalne” życie jest dla mnie Jezus Chrystus – Jego spojrzenie, Jego pragnienie, Jego odczucia i ocena. Chciałabym umieć zobaczyć siebie samą Jego oczami, by móc mieć przeświadczenie o słusznym postępowaniu i o pełnym wypełnianiu woli Ojca. Brak owej umiejętności budzi w duszy nieustanną, wnikliwą refleksję rachunku sumienia, nakłania mnie do podejrzliwego przyglądania się samej sobie oraz do wymagania od siebie z każdym dniem coraz więcej i więcej, by stawać się lepszą, by podobać się Bogu bardziej niż wczoraj lub przedwczoraj…
Ile jestem w stanie ofiarować Panu, a ile daję w chwilach doczesnego życia?... Ile ty jesteś w stanie ofiarować Bogu, a ile powierzasz Mu i zawierzasz w momentach własnej codzienności?...
Tak trudno nam się rozstać z przywilejami dorosłego człowieka, który decyduje o sobie samodzielnie, który robi to, co chce i jak chce, który widzi świat oraz ludzi własnymi oczami, a w rezultacie osobistymi spostrzeżeniami, wnioskami, osądami czy poglądami, ignorując w niezależnym funkcjonowaniu Boże ostrzeżenia, a tym samym odrzucając wolę Ojca Niebieskiego. Tak trudno nam się dzielić tym, co dla nas najcenniejsze. Tak trudno nam zrezygnować z własnej wygody, by zaangażować się w życie drugiego człowieka, by poświęcić się niekiedy drugiemu człowiekowi, by czynić dobro. Tak bardzo chcielibyśmy podziwiać Jezusa z wysokości osobistej wiary i tak bardzo chcielibyśmy z Nim obcować, biesiadować, przebywać, gościć Go we własnym życiu, a jednocześnie tak ciężko nam jest dopasować się do wymagań czy oczekiwań Bożych, jakbyśmy powątpiewali w Mądrość i Miłość oraz Sprawiedliwość Ojca. Tak bardzo boimy się stracić kontroli nad własnym, codziennym życiem…
Ile dajemy Bogu na co dzień, a ile tak naprawdę jesteśmy w stanie dać? Czy jest to nasze pół majątku? Czy jesteśmy chętni i zdolni wynagrodzić tym, których skrzywdziliśmy, wynagradzając im ich krzywdy poczwórnie, albo przynajmniej adekwatnie do szkody poniesionej przez skrzywdzonych przez nas na skutek naszego grubiaństwa i egoizmu?...
Często wdrapujemy się na szczyty osobistego rozwoju duchowego jak na sykomorę. Często też dzięki posiadanej wierze potrafimy patrzyć na przyziemne rzeczy, stany, relacje czy sytuacje i ludzi z czubka wspomnianej sykomory – z lotu ptaka i (wydawałoby się!) z Bożej perspektywy. Często też właśnie wtedy zapominamy o naszym niskim, małym wzroście – o naszej zwykłej, ludzkiej i wrodzonej niemocy oraz bezsilności, o naszej marności, zapędzając się w przekonanie i wzrastając w owym przekonaniu, że jesteśmy kimś niemal równym Jezusowi, wkraczającemu do Jerycha i przechodzącemu przez miasto, bo często nie potrafimy być wdzięczni, nie umiemy dzielić się tym, co dla nas najważniejsze i bezcenne, nie jesteśmy w stanie oddać komuś naszego majątku, naszego bogactwa czy to materialnego, czy duchowego, a wówczas… rośnie w nas pycha i niszczycielska moc samozniszczenia – potępienia.
Komu wówczas służymy?...
Siedzę na sykomorze własnej miłości, wiary i nadziei – stanów ducha budzonych przez Boga i dla Boga. Patrzę na świat i ludzi, życie, doczesność i wieczność z wyższej perspektywy osobistej dojrzałości niż sprzed kilku lat. Goszczę Jezusa we własnym domu z wielką radością oraz wdzięcznością, ale… nieustannie zastanawiam się, czy ofiarowuję Bogu tyle ile mogę, czy raczej tyle ile chcę?...
Ile Zacheusza jest w tobie?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz