wtorek, 8 stycznia 2019

RODZICIELSTWO


„Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: „Ojcze daj mi część własności, która na mnie przypada.”. Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swoją własność, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał wielki głód w owej krainie, i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał na służbę do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola, żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: „Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu przymieram głodem. Zabiorę się i pójdę do mego ojca i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Niebu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mnie choćby jednym z twoich najemników.”. Zebrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Niebu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem.”. Lecz ojciec powiedział do swoich sług: „przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień i sandały na nogi. Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i weselić się, ponieważ ten syn mój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się.”. I zaczęli się weselić.”
(Łk 15,11-24)

Bardzo często powyższy fragment Ewangelii według świętego Łukasza interpretowany jest w kontekście relacji Boga i człowieka – Ojca i dziecka lub w kontekście relacji czysto międzyludzkich, nierzadko ukształtowanych na płaszczyźnie wzajemnej rywalizacji czy zazdrości, dzielącej różnicami charakteru oraz pozycji społecznej, albo też duchowej dwóch braci – bohaterów przytoczonej przypowieści, a tym samym nas samych jako rodzeństwa, jako przyjaciół czy kolegów, albo jako sąsiadów. Od niedawna dostrzegam jednak w owym fragmencie Dobrej Nowiny obraz miłości rodzicielskiej, odsłoniętej w wymiarze naszych przyziemnych i ograniczonych możliwości. Przytoczona przypowieść jest dla mnie receptą na szczęśliwe, choć na pewno niełatwe, bycie mamą i tatą. To forma Bożej wskazówki, ukazującej mądry i jedyny! słuszny kierunek postępowania oraz kształtowania zdrowych i prawidłowych relacji rodzica z dzieckiem, mających na celu wydobycie z pociechy w procesie edukacyjno – wychowawczym wszystkiego tego, co najlepsze w małym człowieku, bo pochodzące od Stwórcy i odsłaniające jego pokrewieństwo z Ojcem Niebieskim.
Jaką jesteś mamą?... Jakim jesteś tatą?...
W codziennym życiu koncentrujemy się na zapewnieniu naszym pociechom wszystkiego, co najlepsze, ale… czy to, co my uznajemy za najlepsze, rzeczywiście jest najlepsze w oczach Boga?!, czy to, co nam wydaje się słuszne, jest faktycznie dobre dla naszych dzieci w Mądrości i w Miłości Ojca Niebieskiego?!...
Jakimi jesteśmy rodzicami i czy naprawdę potrafimy nimi być? Czy nie jesteśmy przypadkiem pracownikami, dbającymi o krzewy róż w ogrodzie a nieznającymi się na pielęgnacji owych wyjątkowo pięknych i delikatnych kwiatów? Czy rzeczywiście jesteśmy rzetelnymi i profesjonalnymi ogrodnikami?
W powyżej przytoczonej przypowieści znalazłam odpowiedź na samą siebie jako matkę, która masę czasu poświęca na poważne rozmowy z własnym synem, która niestrudzenie i wytrwale wszelkimi możliwymi metodami stara się wydobyć z własnej pociechy umiejętności i talenty, predyspozycje i zdolności, pobudzając wrażliwość i ambicję, niszcząc lenistwo i obojętność, która z wielkim bólem znosi porażki i która nieustannie, krytycznie analizuje własne postępowanie jako rodzica, wymagając od siebie samej więcej i więcej i coraz więcej, by z każdym dniem być coraz lepszą i coraz bardziej kompetentną mamą, i która… ciężko znosi trud wrodzonej niedoskonałości, cierpiąc z powodu niepowodzeń dziecka, z powodu jego upadków czy rozczarowań.
Czyż nie jest właśnie tak, że chcielibyśmy tarczą własnej piersi osłonić umiłowane potomstwo przed niesprawiedliwością i brutalnością otaczającego nas świata? Czyż nie chcielibyśmy zapewnić naszym dzieciom komfortu realizowania ambicji, zainteresowań, planów i celów, by osiągnęły sukces, by cieszyły się karierą, by posiadały przywileje i wygody, by mogły radować się pełnią życia? Czyż nie chcielibyśmy, by nasze potomstwo wzbudzało podziw wśród ludzi, by było lubiane i szanowane w społeczeństwie, by napawało nas nieustannie dumą i zadowoleniem? Czyż nie nosilibyśmy ukochanego dziecka na rękach bez względu na jego wiek, aby nie musiało ono doświadczać bólu i cierpienia, aby nie musiało zmagać się z trudnościami i konsekwencjami błędów, z jakimi nam było dane się zmierzyć? Czy potrafimy z ufnością, choć bólem serca, stanąć w progu rodzicielskiej dojrzałości jak ojciec Syna Marnotrawnego, by pozwolić ukochanej pociesze podjąć decyzję, nawet niezgodną z naszymi oczekiwaniami i z naszą mądrością jako esencją zdobytych doświadczeń, by pozwolić jej odejść i zrealizować ową decyzję w dorastającym, codziennym życiu? Czy stać by nas było na ten wielki gest? Czy bylibyśmy w stanie otworzyć drzwi rodzinnego gniazda, aby pozwolić dziecku samodzielnie wyfrunąć w świat, mając świadomość, że nie umie ono jeszcze dobrze latać? Czy raczej… odmówilibyśmy umiłowanemu synowi czy ukochanej córce części własności, która jemu lub jej przypada, zamykając pociechę bezpiecznie w domu, zabraniając jej samodzielnego podjęcia tej! właśnie błędnej (?!) decyzji i żądając, aby postąpiła tak, jak podpowiada nam matczyne lub ojcowskie doświadczenie oraz troska, bo przecież to, co my! przewidzieliśmy i wybraliśmy jest słuszne, dobre, korzystne i poprawne?!...
Kogo wówczas byśmy stworzyli? Kogo byśmy wykształcili i wychowali? i… Czy w pełnieniu roli matki lub ojca towarzyszy nam Bóg?
Adorując Najświętszy Sakrament, zawierzając mojego syna Bogu i przepraszając Jezusa za macierzyńskie błędy oraz słabości, za rodzicielską ułomność i niezaradność, zrozumiałam, że każdy człowiek – każdy noworodek, podawany rodzicom przez pracownika szpitala położniczego w kokonie pieluszek i kocyków, jest doskonałym dziełem Stwórcy, bo ukształtowanym na Jego wzór i podobieństwo, że już w momencie pierwszego oddechu i krzyku, dotyku i spojrzenia to bezbronne maleństwo jest obdarzone wybranymi przez Ojca Niebieskiego predyspozycjami i talentami, dopasowanymi do powołania, które ów niewinna istota powinna wypełnić, że już właśnie w akcie narodzin Krzysia czy Agatki, Jasia czy Marysi, Piotrusia czy Ani obejmujemy lekarza lub kucharkę ze szkolnej stołówki, mechanika samochodowego lub siostrę zakonną, niepokornego podróżnika drepczącego ścieżkami indywidualizmu lub nieśmiałą panią weterynarz – już właśnie w akcie narodzin jest nam dane trzymać w ramionach maleńkiego dorosłego mężczyznę lub kobietę, bowiem Bóg, „zanim ukształtował kogokolwiek z nas w łonie matki, już! każdego z nas znał, więc nim każdy z nas przyszedł na świat, już! został poświęcony i ustanowiony” (Jr 1,5) czy to hydraulikiem, czy kapłanem, czy stolarzem, czy adwokatem, czy informatykiem, czy nauczycielem, czy malarzem czy śmieciarzem…
Czy szanujemy tę doskonałość? Czy pielęgnujemy to, co zostało zasiane przez Boga w sercu i duszy obejmowanego w ramionach maluszka? Czy kiedykolwiek zatrzymujemy się w codziennym pędzie żmudnej, mozolnej roli bycia rodzicem, by choć przez chwilę zastanowić się nad wolą Ojca Niebieskiego?
Często nie szanujemy wyborów własnych dzieci. Często narzucamy pociechom osobiste wyobrażenia ich świetlanej (?!) przyszłości, wymagając od nich tego wszystkiego, co jest naszym pragnieniem, naszym zamierzeniem i celem, naszą ambicją lub presją społeczeństwa. Często zaniedbujemy własne potomstwo w imię ludzkiej opinii, bo przecież mój syn czy moja córka musi być grzecznym i ułożonym dzieckiem – dzieckiem wzorowym i przykładnym, bo przecież mój syn czy moja córka musi skończyć dobrą szkołę, dostać się na dobrą uczelnię, by nikt z grona rodziny, przyjaciół lub znajomych nie posądził mojego syna czy córki o brak zdolności i predyspozycji, by nikt jego czy jej nie ocenił jako osoby przeciętnej intelektualnie, by wszyscy mogli mi zazdrościć tak wybitnie zdolnego i udanego (?!) potomka.
Czy ktokolwiek z nas liczy się z wolą Boga? Czy ktokolwiek z nas zastanawia się nad powołaniem, z którym rodzi się nasze dziecko? Czy głosem naszej rodzicielskiej nadopiekuńczości i troski nie woła o pomstę do Nieba egoizm oraz pycha?
Osobiście nigdy nie miałam problemu z powołaniem mojego syna. Sen z powiek raczej strącała mi troska o drogę, jaką wybierał mój mały chłopiec, by odkryć w sobie powołanie i by móc do niego dotrzeć w formie wypełnienia Bożej woli. Zawsze starałam się zaszczepić w moim umiłowanym dziecku mądrość będącą owocem moich osobistych doświadczeń, by uchronić ukochanego synka przed wszystkim złym i niepożądanym, bolesnym i okrutnym, czego sama doznałam i z czym sama musiałam się zmierzyć. Cierpiałam z powodu krnąbrności i upartości charakteru mojej pociechy, z powodu jego nieszczęść małych i dużych, niepowodzeń i upadków, z powodu niesprawiedliwości czy podłości ludzi, których spotykał i którzy niszczyli w nim wszystko to, co piękne, wrażliwe, delikatne i niewinne. Chciałam zamknąć drzwi na klucz, by uchronić własne dziecko przed brutalnością otaczającego nas świata, by pomóc mu dorosnąć, by nauczyć go latać zanim wyfrunie z rodzinnego gniazda i by móc go przygotować na najgorsze, ale… adorując Najświętszy Sakrament, zrozumiałam, iż nie jestem ani do tego zdolna, ani powołana, ani nawet nie taka jest wola Ojca Wszechmogącego. Zrozumiałam, że mam być jak rodzic Syna Marnotrawnego – mam dbać o dziecko, kochać je i pielęgnować jak winorośl, zapewniając mu poczucie bezpieczeństwa i będąc dla niego wzorem godnym naśladowania, a przede wszystkim mam ufać Bogu, Jemu zawierzać własną pociechę i z Nim oraz w Nim ją wychowywać oraz kształcić, trwając w Panu i z Panem przy modlitwie w miłości, wierze i w nadziei.
Dziś jestem na progu mojego rodzicielstwa, ucząc się nieustannie owej jakże pięknej, ale i wyjątkowo trudnej roli – ucząc się towarzyszyć mojemu synowi w odkrywaniu przez niego jego! powołania. Niekiedy bezradnie staję w drzwiach, z bólem akceptując podejmowane przez niego decyzje czy znosząc niestosowne zachowanie. Niekiedy dźwigam w sercu ból jego niepowodzeń i porażek, rozczarowań i upokorzeń, cierpień i błędów czy grzechów. Zawsze jednak odwracam się za siebie, spoglądam na ojca Syna Marnotrawnego, starając się go naśladować, ufając Bogu, zawierzając Bogu, kochając, wierząc i cierpliwie z nadzieją czekając na powrót mojego umiłowanego dziecka, które właśnie nie! dzięki mojej nadopiekuńczości i rodzicielskiej asekuracji a dzięki czasami bezlitosnym oraz naprawdę bezwzględnym doświadczeniom ma szansę stać się dobrym człowiekiem, bo szczerze i wiernie kochającym, pokornym i potrafiącym walczyć z pokusą oraz pychą.
Wszyscy jesteśmy powołani do różnych zawodów a przede wszystkim wszyscy jesteśmy powołani do świętości. Droga naszego powołania może być jednak szlakiem całkiem odmiennym niż tor wybrany przez większość społeczeństwa. Nie każdy bowiem od dziecka będzie przykładnym i wzorowym człowiekiem – chrześcijaninem jak chociażby Maksymilian Maria Kolbe. Niektórzy bowiem mogą być krnąbrni i niepokorni, zawzięci i waleczni, lekceważący wszystko i wszystkich – niektórzy mogą podążać do celu swego powołania śladami chociażby św. Augustyna. Rolą rodzica jest więc czuwać i trwać w modlitwie, w miłości, wierze i nadziei, ufając Bogu bezgranicznie i bezwarunkowo oraz zawierzając Ojcu Niebieskiemu pociechę, będącą powierzonym nam figowcem „wsadzonym na winnicy” (Łk 13,6-9), którym tak winniśmy się opiekować, by „okopując go i obkładając gnojem owa snać wydała owoc i by figowiec nie został wycięty” (Łk 13,6-9).
Czy jestem spokojna, bo pewna rodzicielskiego sukcesu?
Nieustannie trwam w powołaniu bycia mamą i czasami odczuwam w sercu podejrzenie, że owego rodzicielskiego sukcesu, jako pewności, że wywiązałam się z powierzonego mi obowiązku ogrodniczej dbałości o figowiec, mogę nie doczekać. Wierzę jednak, że gorliwą i wytrwałą modlitwą za mojego syna, ufnie i z miłością oraz nadzieją zawierzanego Bogu każdego dnia i każdej nocy, wyproszę Ojcowskie Miłosierdzie, ciesząc się możliwością radowania się życiem wiecznym w Królestwie Niebieskim u boku mojej pociechy – to jest dla mnie najważniejsze i nic poza tym się nie liczy.
Będę spacerować alejami rajskiego ogrodu u boku mojego syna, trzymając go pod rękę, wpatrując się w jego piękne, duże oczy i celebrując jego szczęśliwy, beztroski uśmiech, delektując się aksamitnym brzmieniem jego spokojnego i dojrzałego głosu, którym będzie mi opowiadał o wszystkich tajemnicach swego serca, jakich nie było mi dane poznać w dobie doczesności… Będę w Królestwie Niebieskim z moim synem – i tylko to jest dla mnie najważniejsze jako matki.
Tak mi dopomóż Bóg.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz