„Gdy
Jezus siedział przy stole, jeden ze współbiesiadników rzekł do Niego:
„Szczęśliwy ten, kto będzie ucztował w królestwie Bożym.”. On zaś mu
powiedział: „Pewien człowiek wyprawił wielką ucztę i zaprosił wielu. Kiedy
nadeszła pora uczty, posłał swego sługę, aby powiedział zaproszonym:
„Przyjdźcie, bo już wszystko jest gotowe.”. Wtedy zaczęli się wszyscy
jednomyślnie wymawiać. Pierwszy kazał mu powiedzieć: „Kupiłem pole, muszę wyjść
je obejrzeć, proszę cię, uważaj mnie za usprawiedliwionego.”. Drugi rzekł: „Kupiłem
pięć par wołów i idę je wypróbować, proszę cię, uważaj mnie za
usprawiedliwionego.”. Jeszcze inny rzekł: „Poślubiłem żonę i dlatego nie mogę
przyjść.”. Sługa powrócił i oznajmił to swemu panu. Wtedy rozgniewany gospodarz
nakazał swemu słudze: „Wyjdź co prędzej na ulice i w zaułki miasta i sprowadź
ubogich, ułomnych, niewidomych i chromych!”. Sługa oznajmił: „Panie, stało się,
jak rozkazałeś, a jeszcze jest miejsce.”. Na to pan rzekł do sługi: „Wyjdź na
drogi i między opłotki i przynaglaj do wejścia, aby mój dom był zapełniony.
Albowiem powiadam wam: Żaden z owych ludzi, którzy byli zaproszeni, nie
skosztuje mojej uczty.”
(Łk 14,15-24)
W drodze na rehabilitację obserwowałam uważnie mijanych przechodniów pędzących w pośpiechu i w zdenerwowaniu, patrzyłam na samochody różnej klasy i marki, na budynki prężnie rozwijających się firmy czy korporacji, na latarnie i neony rozświetlające półmrok listopadowego wieczoru, na mosty dekoracji bożonarodzeniowych wiszących nad jezdniami i łączących brzegi chodników półłukiem uśpionych jeszcze konstrukcji, na kolorowe liście ścielące się na rzęsach pożółkłych traw…
Boże mój – pomyślałam –
pędzimy gdzieś na oślep, po omacku, bezmyślnie i mechanicznie napędzani
nieposkromionym apetytem żarłocznego świata, który bezwstydnie pławi się w
luksusach oraz błyskotkach mizernej, kruchej doczesności, tracimy w życiu to,
co w rzeczywistości najcenniejsze i najpiękniejsze, zatracamy się i niszczymy,
poczym więdniemy, odpadamy od gałęzi zaszczutego społeczeństwa i opadamy
bezwiednie, niemal bezszelestnie na martwe podłoże życiowego dorobku,
konsumowanego przez rdzę czasu…
Jesteśmy jak te
jesienne liście – kruche, kolorowe, przesiąknięte i całkowicie przemoczone
deszczem łez, trudów, cierpień i wyrzeczeń lub porażek oraz rozczarowań, przyklejone
do obojętnej i snem znużonej ziemi, nikomu już i niczemu niepotrzebne… Jesteśmy
zniewoleni przez doczesność. Jesteśmy dręczeni przez oczekiwania wymagającego i
niewyrozumiałego świata. Jesteśmy pochłonięci wszystkim, co przyziemne,
tymczasowe i w rzeczywistości niczemu dobremu nie służące. Jesteśmy bezmyślnie
podporządkowani nieograniczonemu i wciąż rosnącemu apetytowi posiadania coraz
to większego bogactwa, coraz to potężniejszego imperium… Jesteśmy niewolnikami
złudzeń.
Znam mnóstwo osób,
które nie mają czasu dla Pana Boga, które nie mają czasu nawet dla samych
siebie w szczerym znaczeniu owego określenia, które żyją według wskazówek
niezatrzymującego się zegara, skrupulatnie, posłusznie, ślepo i mozolnie
odmierzającego mijający czas, które budzą się w samotności otoczone wysypiskiem
wielu zdobytych, nagromadzonych rzeczy,… ale nieprawdziwie kochających ich
przyjaciół. Znam mnóstwo ludzi pochłoniętych pracą, budowaniem własnego
imperium, budowaniem finansowego muru obronnego przed jakimikolwiek kryzysami
codziennego życia. Znam mnóstwo dzieci sukcesu, którym Bóg wydaje się
niepotrzebny i przereklamowany, przestarzały i śmieszny… Wyrzekają się Ojca
Niebieskiego. Szydzą z Boga. Rezygnują z Niego i omijają Kościoły niczym
pomniki przeszłości, gmachy zabytków i dzieła sztuki architektonicznej. Nie
reagują na dźwięk bijących dzwonów, będący w rzeczywistości oficjalnym
zaproszeniem na Mszę Świętą – na ucztę. Zatrzymują się niemo w zaciszu własnych
apartamentów z filiżanką świeżo parzonej kawy i obserwują przez okna budzące
się niedzielnym porankiem miasta czy wsie. Wodzą znużonym wzrokiem za stadem
szybujących pod kopułą nieba ptaków, spłoszonych do lotu dźwiękiem kościelnych
dzwonów, które niczym sługi Pana unoszą się donośnym tonem w czasoprzestrzeni,
głosząc zaproszonym: „Przyjdźcie, bo już wszystko jest gotowe”…
Mijam przechodniów
obracających się w młyńskim rytmie codziennych obowiązków, zabieganych i
spacerujących, uprawiających sport i dbających o świątynię ciała, jakby była
dobrem najwyższym i niezaprzeczalnym, snujących się w porażkach i nierealnych
marzeniach… Mijam ludzi niby uśmiechniętych i beztroskich, zadowolonych i dumnych
z osiągniętego sukcesu, zainspirowanych kolejnymi, ambicją wyznaczonymi
wyzwaniami, ale ludzi jakby nieprawdziwych… Widzę bowiem na ich twarzach
promienne uśmiechy ust radością falujących w spontanicznych wypowiedziach i
wywodach oraz oczy, towarzyszące owym uśmiechom a wydające się nieustannie i
niestrudzenie czegoś lub kogoś wypatrywać z wyraźną, choć prawdopodobnie
świadomie nieodczuwaną tęsknotą.
Wspominam wówczas samą
siebie jako młodą dziewczynę, która była zbyt mocno zajęta tzw. samorealizacją
by móc znaleźć czas na spotkanie z Panem Bogiem.
Marzyłam o sukcesie
autorki sztuk teatralnych i scenariuszy filmowych. Marzyłam o pracy twórczej.
Kłębiły się we mnie światy przeróżnych, nieodgadnionych wymiarów i bohaterowie
równie intrygujący ciekawość jak zauważona tajemnica. Marzyłam o ciepłym,
bezpiecznym domu, w zaciszu którego mogłabym zaspokajać twórcze pragnienia
pochłaniającą mnie, ale niezwykle przyjemną pracą. Marzyłam o starości
pochylonej nad klawiaturą maszyny do pisania lub klawiaturą komputera, o
starości otulonej powojami, zasłaniającymi mnie na werandzie małego,
drewnianego domku przed chłodami późnych, jesiennych wieczorów oraz wczesnych poranków
i… nadal o tym wszystkim marzę, ale już nie tak agresywnie, nie tak drapieżnie
jak kilkanaście lat wstecz. Pragnę realizować się i spełniać w życiu zawodowym
wydając owoce owego płynącego w duszy zamiłowania, które jest niczym żywiczny
sok drzew, będący w człowieku krwią powołania. Nic bowiem nie sprawia mi
większej przyjemności i radości jak praca twórcza, i nic nie potrafi wzbudzić
we mnie większej cierpliwości jak jej kapryśne wymagania… Chciałabym jednak
cieszyć się realizacją posiadanego zamiłowania w sposób zgodny z wolą Boga
Ojca, by efektami rzemieślniczego trudu oraz wysiłku nie stanąć buntowniczo
przeciwko własnemu Stwórcy, dlatego dziś – z powodu Miłości – łatwiej jest mi
godzić się z niepowodzeniami i porażkami niż kiedyś, dlatego dziś – z powodu
Miłości – spokojniej i delikatniej podchodzę do życia niż kiedyś, dlatego dziś
– z powodu Miłości – mimo niespełnienia czuję się szczęśliwa mimo wszystko i
wbrew wszystkim, bo właśnie dziś potrafię cieszyć się tym, co mam, chociaż nie
jest tego zbyt wiele, i umiem czuć w sercu szczerą wdzięczność za wszystko, co
otrzymałam i czego doświadczyłam – ale to wszystko!, z powodu Miłości.
To łaska, jaką człowiek
otrzymuje, kiedy przyjmuje zaproszenie na ucztę, kiedy wychodzi z radością na
spotkanie z Panem, kiedy nie ucieka od Boga, usprawiedliwiając się nieustannie
brakiem możliwości i czasu, stanowiącym efekt „zakupionego pola czy kupionych
pięciu wołów, albo poślubionej żony”.
Często ludzie
usprawiedliwiają swą obojętność wobec Ojca Niebieskiego codziennym, wymagającym
życiem: pracą, domowymi obowiązkami, rodziną, towarzystwem, planami, zmęczeniem
itp. Często odrzucają Boga w imię osobistych interesów oraz w imię wygody.
Starają się usilnie żyć na własną rękę i na własny rachunek, według własnych
zasad i kodeksów. Jednak w chwilach cierpienia czy kryzysu, z którymi człowiek
nie jest w stanie poradzić sobie w czysto ludzki, samodzielny i niezależny
sposób, wobec których okazuje się mizernym, bo bezsilnym stworzeniem, nagle!,
ludzie szukają w chaosie własnej codzienności obecności Boga, kategorycznie
żądając od Niego pomocy, szantażami i oskarżeniami zmuszając Go do zbawiennej
interwencji.
Zapominamy o własnych
winach. Zapominamy o osobistym grzechu arogancji i pychy. Zapominamy o
odrzuconym zaproszeniu na ucztę. Zapominamy, że Bóg cierpliwie i wytrwale pukał
do naszych drzwi, ale ignorowany i wzgardzony naszą obojętnością i
niegościnnością, zatwardziałością naszych zachłannych serc, naszą pychą…
odszedł i powrócił do Siebie, zapraszając do wspólnej biesiady innych:
„ubogich, ułomnych, niewidomych i chromych”.
Jakże trudno
człowiekowi spojrzeć w lustrzane odbicie jego szczerych, niezakłamanych oczu.
Jakże trudno nam stanąć obok siebie samych, by popatrzeć na własną naturę z
perspektywy oskarżyciela i obrońcy, a także by ocenić siebie samych z pozycji
obiektywnego sędziego.
Puste w niedzielne dni
Kościoły zazwyczaj wypełniają się po brzegi utrudzonymi i obciążonymi wiernymi
(?) w czasie nabożeństw z modlitwą o uwolnienie i uzdrowienie. Wówczas
napływają tłumy ludzi z bagażami oczekiwań, roszczeń, żądań, petycji czy po
prostu z bagażami zwykłej ciekawości. Wówczas często też słyszy się odgłosy
zaskoczenia, wytykające palcami oburzenia „ubogich, ułomnych, niewidomych i
chromych”, którzy zostali wyróżnieni przez Pana Boga charyzmatami i którzy
zostali przez Niego zaproszeni oraz powołani do posługi. Wówczas szepty
złośliwych uwag niestrudzenie dociekają prawdy, siejąc w przestrzeni naw
kościelnych gniewne zagadnienia typu: „a dlaczego on a nie ja?!, „a kim on
jest, by modlić się nad kimś i za kogoś?!”, „jakim prawem pomaga kapłanowi ten,
który jest gorszy ode mnie, który jest niegodny, bo grzeszny?!”…
Wciąż zapominamy o tym,
że my również byliśmy przez Pana zaproszeni na ucztę, ale owego zaproszenia nie
przyjęliśmy, tłumacząc swą pogardę i pychę „zakupionym polem i kupionymi pięcioma
wołami oraz zaślubioną żoną”, że to my sami jesteśmy sobie winni, że to my sami
na własne życzenie zniewoleni jesteśmy błyskotkami doczesnego świata, których
posiadania pragniemy bardziej niż obcowania i współbiesiadowania z Bogiem, że
to my samych siebie skazujemy na niewolę nieustannej, nieokiełznanej pogoni za
marnością nad marnościami, a w konsekwencji na niewolę strachu przed utratą
pracy, stabilności, przed porażką i samotnością, przed zdradą, przed starością
i chorobą, przed bólem i cierpieniem, przed śmiercią i smutkiem…
Wyrzekając się Ojca
Niebieskiego stajemy się sierotami, a tym samym ludźmi pogrążonymi i
niszczonymi przez poczucie odrzucenia. Boleśnie odczuwany wówczas głód Miłości
staramy się zaspokoić dobrami materialnymi, uciechami doczesnymi. Wpadamy w
sieć złudzeń i kłamstw. Chowamy się we wznoszonym usilnie imperium naszej
niezależności i siły – w domku z kart, który w rzeczywistości nie ma żadnej
stabilności i wartości, który nie jest nawet namiastką potrzebnego nam
bezpieczeństwa. Cierpimy na ból samotności i nieustannego poszukiwania
szczęścia. Chwile sukcesu niczym krople rosy, zbierane ze ździebeł traw,
jedynie delikatnie zwilżają nasze usta, ale nie zaspokajają męczącego nas
pragnienia. Pędzimy na oślep w las codziennych zmagań i wymagań w poszukiwaniu
wolności, a tymczasem stoimy w martwym miejscu byle jakiego życia uwięzieni we
wnykach listy skrupulatnie i ambitnie wyliczonych obowiązków oraz zobowiązań…
Czuję się wolna i wdzięczna.
Obserwuję świat przez szybę dystansu i obojętności. Neony luksusowej doczesności
wzbudzają we mnie zachwyt, ale nie podziw i nie budzą we mnie pożądliwego pragnienia
posiadania czegoś w nadmiarze. Marzę i proszę o przywilej robienia w życiu tego,
co kocham i co sprawia mi szczerą przyjemność, ale nie żądam i nie dążę do celu
kosztem wszystkich czy wszystkiego. Nie jestem krwiożercza i agresywna. Nie jestem
zachłanna i bezwzględna… Mam w sobie spokój i zgodę na Bożą wolę. Odnalazłam wolność
i dzięki temu sukcesowi nad sukcesy sukcesów jestem wolna. Przyjęłam zaproszenie
na ucztę. Moja wolność to –
Jezus.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz