środa, 7 listopada 2018

WOLNYM BYĆ


„Gdy Jezus siedział przy stole, jeden ze współbiesiadników rzekł do Niego: „Szczęśliwy ten, kto będzie ucztował w królestwie Bożym.”. On zaś mu powiedział: „Pewien człowiek wyprawił wielką ucztę i zaprosił wielu. Kiedy nadeszła pora uczty, posłał swego sługę, aby powiedział zaproszonym: „Przyjdźcie, bo już wszystko jest gotowe.”. Wtedy zaczęli się wszyscy jednomyślnie wymawiać. Pierwszy kazał mu powiedzieć: „Kupiłem pole, muszę wyjść je obejrzeć, proszę cię, uważaj mnie za usprawiedliwionego.”. Drugi rzekł: „Kupiłem pięć par wołów i idę je wypróbować, proszę cię, uważaj mnie za usprawiedliwionego.”. Jeszcze inny rzekł: „Poślubiłem żonę i dlatego nie mogę przyjść.”. Sługa powrócił i oznajmił to swemu panu. Wtedy rozgniewany gospodarz nakazał swemu słudze: „Wyjdź co prędzej na ulice i w zaułki miasta i sprowadź ubogich, ułomnych, niewidomych i chromych!”. Sługa oznajmił: „Panie, stało się, jak rozkazałeś, a jeszcze jest miejsce.”. Na to pan rzekł do sługi: „Wyjdź na drogi i między opłotki i przynaglaj do wejścia, aby mój dom był zapełniony. Albowiem powiadam wam: Żaden z owych ludzi, którzy byli zaproszeni, nie skosztuje mojej uczty.”
(Łk 14,15-24)

W drodze na rehabilitację obserwowałam uważnie mijanych przechodniów pędzących w pośpiechu i w zdenerwowaniu, patrzyłam na samochody różnej klasy i marki, na budynki prężnie rozwijających się firmy czy korporacji, na latarnie i neony rozświetlające półmrok listopadowego wieczoru, na mosty dekoracji bożonarodzeniowych wiszących nad jezdniami i łączących brzegi chodników półłukiem uśpionych jeszcze konstrukcji, na kolorowe liście ścielące się na rzęsach pożółkłych traw…
Boże mój – pomyślałam – pędzimy gdzieś na oślep, po omacku, bezmyślnie i mechanicznie napędzani nieposkromionym apetytem żarłocznego świata, który bezwstydnie pławi się w luksusach oraz błyskotkach mizernej, kruchej doczesności, tracimy w życiu to, co w rzeczywistości najcenniejsze i najpiękniejsze, zatracamy się i niszczymy, poczym więdniemy, odpadamy od gałęzi zaszczutego społeczeństwa i opadamy bezwiednie, niemal bezszelestnie na martwe podłoże życiowego dorobku, konsumowanego przez rdzę czasu…
Jesteśmy jak te jesienne liście – kruche, kolorowe, przesiąknięte i całkowicie przemoczone deszczem łez, trudów, cierpień i wyrzeczeń lub porażek oraz rozczarowań, przyklejone do obojętnej i snem znużonej ziemi, nikomu już i niczemu niepotrzebne… Jesteśmy zniewoleni przez doczesność. Jesteśmy dręczeni przez oczekiwania wymagającego i niewyrozumiałego świata. Jesteśmy pochłonięci wszystkim, co przyziemne, tymczasowe i w rzeczywistości niczemu dobremu nie służące. Jesteśmy bezmyślnie podporządkowani nieograniczonemu i wciąż rosnącemu apetytowi posiadania coraz to większego bogactwa, coraz to potężniejszego imperium… Jesteśmy niewolnikami złudzeń.
Znam mnóstwo osób, które nie mają czasu dla Pana Boga, które nie mają czasu nawet dla samych siebie w szczerym znaczeniu owego określenia, które żyją według wskazówek niezatrzymującego się zegara, skrupulatnie, posłusznie, ślepo i mozolnie odmierzającego mijający czas, które budzą się w samotności otoczone wysypiskiem wielu zdobytych, nagromadzonych rzeczy,… ale nieprawdziwie kochających ich przyjaciół. Znam mnóstwo ludzi pochłoniętych pracą, budowaniem własnego imperium, budowaniem finansowego muru obronnego przed jakimikolwiek kryzysami codziennego życia. Znam mnóstwo dzieci sukcesu, którym Bóg wydaje się niepotrzebny i przereklamowany, przestarzały i śmieszny… Wyrzekają się Ojca Niebieskiego. Szydzą z Boga. Rezygnują z Niego i omijają Kościoły niczym pomniki przeszłości, gmachy zabytków i dzieła sztuki architektonicznej. Nie reagują na dźwięk bijących dzwonów, będący w rzeczywistości oficjalnym zaproszeniem na Mszę Świętą – na ucztę. Zatrzymują się niemo w zaciszu własnych apartamentów z filiżanką świeżo parzonej kawy i obserwują przez okna budzące się niedzielnym porankiem miasta czy wsie. Wodzą znużonym wzrokiem za stadem szybujących pod kopułą nieba ptaków, spłoszonych do lotu dźwiękiem kościelnych dzwonów, które niczym sługi Pana unoszą się donośnym tonem w czasoprzestrzeni, głosząc zaproszonym: „Przyjdźcie, bo już wszystko jest gotowe”…
Mijam przechodniów obracających się w młyńskim rytmie codziennych obowiązków, zabieganych i spacerujących, uprawiających sport i dbających o świątynię ciała, jakby była dobrem najwyższym i niezaprzeczalnym, snujących się w porażkach i nierealnych marzeniach… Mijam ludzi niby uśmiechniętych i beztroskich, zadowolonych i dumnych z osiągniętego sukcesu, zainspirowanych kolejnymi, ambicją wyznaczonymi wyzwaniami, ale ludzi jakby nieprawdziwych… Widzę bowiem na ich twarzach promienne uśmiechy ust radością falujących w spontanicznych wypowiedziach i wywodach oraz oczy, towarzyszące owym uśmiechom a wydające się nieustannie i niestrudzenie czegoś lub kogoś wypatrywać z wyraźną, choć prawdopodobnie świadomie nieodczuwaną tęsknotą.
Wspominam wówczas samą siebie jako młodą dziewczynę, która była zbyt mocno zajęta tzw. samorealizacją by móc znaleźć czas na spotkanie z Panem Bogiem.
Marzyłam o sukcesie autorki sztuk teatralnych i scenariuszy filmowych. Marzyłam o pracy twórczej. Kłębiły się we mnie światy przeróżnych, nieodgadnionych wymiarów i bohaterowie równie intrygujący ciekawość jak zauważona tajemnica. Marzyłam o ciepłym, bezpiecznym domu, w zaciszu którego mogłabym zaspokajać twórcze pragnienia pochłaniającą mnie, ale niezwykle przyjemną pracą. Marzyłam o starości pochylonej nad klawiaturą maszyny do pisania lub klawiaturą komputera, o starości otulonej powojami, zasłaniającymi mnie na werandzie małego, drewnianego domku przed chłodami późnych, jesiennych wieczorów oraz wczesnych poranków i… nadal o tym wszystkim marzę, ale już nie tak agresywnie, nie tak drapieżnie jak kilkanaście lat wstecz. Pragnę realizować się i spełniać w życiu zawodowym wydając owoce owego płynącego w duszy zamiłowania, które jest niczym żywiczny sok drzew, będący w człowieku krwią powołania. Nic bowiem nie sprawia mi większej przyjemności i radości jak praca twórcza, i nic nie potrafi wzbudzić we mnie większej cierpliwości jak jej kapryśne wymagania… Chciałabym jednak cieszyć się realizacją posiadanego zamiłowania w sposób zgodny z wolą Boga Ojca, by efektami rzemieślniczego trudu oraz wysiłku nie stanąć buntowniczo przeciwko własnemu Stwórcy, dlatego dziś – z powodu Miłości – łatwiej jest mi godzić się z niepowodzeniami i porażkami niż kiedyś, dlatego dziś – z powodu Miłości – spokojniej i delikatniej podchodzę do życia niż kiedyś, dlatego dziś – z powodu Miłości – mimo niespełnienia czuję się szczęśliwa mimo wszystko i wbrew wszystkim, bo właśnie dziś potrafię cieszyć się tym, co mam, chociaż nie jest tego zbyt wiele, i umiem czuć w sercu szczerą wdzięczność za wszystko, co otrzymałam i czego doświadczyłam – ale to wszystko!, z powodu Miłości.
To łaska, jaką człowiek otrzymuje, kiedy przyjmuje zaproszenie na ucztę, kiedy wychodzi z radością na spotkanie z Panem, kiedy nie ucieka od Boga, usprawiedliwiając się nieustannie brakiem możliwości i czasu, stanowiącym efekt „zakupionego pola czy kupionych pięciu wołów, albo poślubionej żony”.
Często ludzie usprawiedliwiają swą obojętność wobec Ojca Niebieskiego codziennym, wymagającym życiem: pracą, domowymi obowiązkami, rodziną, towarzystwem, planami, zmęczeniem itp. Często odrzucają Boga w imię osobistych interesów oraz w imię wygody. Starają się usilnie żyć na własną rękę i na własny rachunek, według własnych zasad i kodeksów. Jednak w chwilach cierpienia czy kryzysu, z którymi człowiek nie jest w stanie poradzić sobie w czysto ludzki, samodzielny i niezależny sposób, wobec których okazuje się mizernym, bo bezsilnym stworzeniem, nagle!, ludzie szukają w chaosie własnej codzienności obecności Boga, kategorycznie żądając od Niego pomocy, szantażami i oskarżeniami zmuszając Go do zbawiennej interwencji.
Zapominamy o własnych winach. Zapominamy o osobistym grzechu arogancji i pychy. Zapominamy o odrzuconym zaproszeniu na ucztę. Zapominamy, że Bóg cierpliwie i wytrwale pukał do naszych drzwi, ale ignorowany i wzgardzony naszą obojętnością i niegościnnością, zatwardziałością naszych zachłannych serc, naszą pychą… odszedł i powrócił do Siebie, zapraszając do wspólnej biesiady innych: „ubogich, ułomnych, niewidomych i chromych”.
Jakże trudno człowiekowi spojrzeć w lustrzane odbicie jego szczerych, niezakłamanych oczu. Jakże trudno nam stanąć obok siebie samych, by popatrzeć na własną naturę z perspektywy oskarżyciela i obrońcy, a także by ocenić siebie samych z pozycji obiektywnego sędziego.
Puste w niedzielne dni Kościoły zazwyczaj wypełniają się po brzegi utrudzonymi i obciążonymi wiernymi (?) w czasie nabożeństw z modlitwą o uwolnienie i uzdrowienie. Wówczas napływają tłumy ludzi z bagażami oczekiwań, roszczeń, żądań, petycji czy po prostu z bagażami zwykłej ciekawości. Wówczas często też słyszy się odgłosy zaskoczenia, wytykające palcami oburzenia „ubogich, ułomnych, niewidomych i chromych”, którzy zostali wyróżnieni przez Pana Boga charyzmatami i którzy zostali przez Niego zaproszeni oraz powołani do posługi. Wówczas szepty złośliwych uwag niestrudzenie dociekają prawdy, siejąc w przestrzeni naw kościelnych gniewne zagadnienia typu: „a dlaczego on a nie ja?!, „a kim on jest, by modlić się nad kimś i za kogoś?!”, „jakim prawem pomaga kapłanowi ten, który jest gorszy ode mnie, który jest niegodny, bo grzeszny?!”…
Wciąż zapominamy o tym, że my również byliśmy przez Pana zaproszeni na ucztę, ale owego zaproszenia nie przyjęliśmy, tłumacząc swą pogardę i pychę „zakupionym polem i kupionymi pięcioma wołami oraz zaślubioną żoną”, że to my sami jesteśmy sobie winni, że to my sami na własne życzenie zniewoleni jesteśmy błyskotkami doczesnego świata, których posiadania pragniemy bardziej niż obcowania i współbiesiadowania z Bogiem, że to my samych siebie skazujemy na niewolę nieustannej, nieokiełznanej pogoni za marnością nad marnościami, a w konsekwencji na niewolę strachu przed utratą pracy, stabilności, przed porażką i samotnością, przed zdradą, przed starością i chorobą, przed bólem i cierpieniem, przed śmiercią i smutkiem…
Wyrzekając się Ojca Niebieskiego stajemy się sierotami, a tym samym ludźmi pogrążonymi i niszczonymi przez poczucie odrzucenia. Boleśnie odczuwany wówczas głód Miłości staramy się zaspokoić dobrami materialnymi, uciechami doczesnymi. Wpadamy w sieć złudzeń i kłamstw. Chowamy się we wznoszonym usilnie imperium naszej niezależności i siły – w domku z kart, który w rzeczywistości nie ma żadnej stabilności i wartości, który nie jest nawet namiastką potrzebnego nam bezpieczeństwa. Cierpimy na ból samotności i nieustannego poszukiwania szczęścia. Chwile sukcesu niczym krople rosy, zbierane ze ździebeł traw, jedynie delikatnie zwilżają nasze usta, ale nie zaspokajają męczącego nas pragnienia. Pędzimy na oślep w las codziennych zmagań i wymagań w poszukiwaniu wolności, a tymczasem stoimy w martwym miejscu byle jakiego życia uwięzieni we wnykach listy skrupulatnie i ambitnie wyliczonych obowiązków oraz zobowiązań…
Czuję się wolna i wdzięczna. Obserwuję świat przez szybę dystansu i obojętności. Neony luksusowej doczesności wzbudzają we mnie zachwyt, ale nie podziw i nie budzą we mnie pożądliwego pragnienia posiadania czegoś w nadmiarze. Marzę i proszę o przywilej robienia w życiu tego, co kocham i co sprawia mi szczerą przyjemność, ale nie żądam i nie dążę do celu kosztem wszystkich czy wszystkiego. Nie jestem krwiożercza i agresywna. Nie jestem zachłanna i bezwzględna… Mam w sobie spokój i zgodę na Bożą wolę. Odnalazłam wolność i dzięki temu sukcesowi nad sukcesy sukcesów jestem wolna. Przyjęłam zaproszenie na ucztę. Moja wolność to –
Jezus.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz