wtorek, 30 października 2018

BŁOGOSŁAWIONE OCZY


„Gdy Jezus wraz z uczniami i sporym tłumem wychodził z Jerycha, niewidomy żebrak, Bartymeusz, syn Tymeusza, siedział przy drodze. A słysząc, że to jest Jezus z Nazaretu, zaczął wołać: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Wielu nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: „Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Jezus przystanął i rzekł: „Zawołajcie go.”. I przywołali niewidomego, mówiąc mu: „Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię.”. On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się na nogi i przyszedł do Jezusa. A Jezus przemówił do niego: „Co chcesz, abym ci uczynił?”. Powiedział Mu niewidomy: „Rabbuni, żebym przejrzał”. Jezus mu rzekł: „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła.”. Natychmiast przejrzał i szedł za Nim drogą.”
(Mk 10,46-52)

Życie doczesne jest drogą, szlakiem, który człowiek musi przejść, by dotrzeć do przeznaczonego mu celu. Życie doczesne jest ciemnością. Człowiek nie ma absolutnie żadnej zdolności, by w owym zagęszczającym się mroku czerni widzieć, cokolwiek lub kogokolwiek zobaczyć, umieć dostrzec i rozróżnić napotykane w drodze rzeczy czy zjawiska, przeszkody czy pułapki. Okryty płaszczem doczesnych obowiązków i zobowiązań, konieczności i relacji lub społecznych nakazów oraz zakazów, oczekiwań i roszczeń porusza się wyznaczonym mu szlakiem po omacku, niczym Bartymeusz – niewidomy żebrak. Biegnie od życia rodzinnego do życia zawodowego czy towarzyskiego lub kulturalnego, wszędzie przybierając maski odpowiedniego zachowania, ukształtowanego na bazie ogólnie przyjętych manier, ogólnie obwieszczoną poprawnością polityczną. Zmęczony nieustannym dopasowywaniem się do społecznych szablonów, niekończącą się pogonią za sukcesami i bogactwami marnych błyskotek doczesnego bytowania ziemskiej wędrówki… traci poczucie własnej tożsamości, dźwigając w sercu przytłaczający go ciężar stanu nieszczęścia i wyobcowania, zakłamania i społecznej presji, wymuszającej od jednostki wyrzeczenia się samego siebie w imię dobra ogółu, zdefiniowanego w czysto ludzki, a przez to nieudolny i bluźnierczy sposób.
Biegniemy! więc na oślep, przed siebie, za pokusą doczesności, za wabikiem społecznych wyobrażeń, ukazujących nam portret człowieka sukcesu, jakim wszyscy powinniśmy być, jakim powinniśmy się stać za wszelką cenę. Pędzimy! za zwycięstwem (?!). Gromadzimy, zbieramy, kolekcjonujemy bibeloty o przeciętnej, bo kruchej wartości. Koncentrujemy się na siłowym i pracochłonnym utrzymaniu młodości oraz nienagannej kondycji ciała. Bezwzględnymi palcami wychowania ugniatamy własne dzieci, by i te wdrapywały się na podium człowieka sukcesu za wszelką cenę, wbrew Bożej woli, wbrew powołaniu, z którym przecież każdy z nas się rodzi. Nieustannie żyjemy pod krwiożerczą presją społeczeństwa, zaszczuci strachem przed krytyką, szyderstwem, drwiną, odrzuceniem, bo przecież najważniejszym zagadnieniem w codziennym zmaganiu się z trudami egzystencji jest to, co ludzie o nas powiedzą?, co o nas pomyślą?, aż… w konsekwencji podejmowanych starań i wysiłków brutalnej walki z wiatrakami padamy ofiarą depresji, niemocy, przemęczenia, beznadziei i wszystkiego, co zabija w nas prawdę, wolność, radość, wartość… Zatrzymujemy się wówczas w wędrówce, w pogoni za… niczym! i wszystkim zarazem, co aktualne tylko tu i teraz. Siadamy na uboczu przy drodze ludzkiej egzystencji w zakurzonym codziennością płaszczu zakłamania i doczesnej pozorności, obojętnie mijani przez podobnych pielgrzymów. Żebrzemy o uwagę, współczucie, litość, pomoc, towarzystwo, przyjaźń, o cokolwiek… Siedzimy nikomu niepotrzebni w osaczeniu upadku i całkowitej klęski, bo przecież nie udało nam się odnieść upragnionego i wymarzonego sukcesu, bo nie udało nam się stworzyć własnego imperium, bo nie staliśmy się nikim wyjątkowo boskim i wszechmocnym, bo wszystko, o co walczyliśmy, okazało się złudzeniem, bezsensem, zjawiskiem nieosiągalnym i nierealnym, bo wszystko to, co już posiadamy i co osiągnęliśmy, nadal jest kroplą w morzu potrzeb, wciąż jest niczym, bo zostaliśmy „oszukani” przez zdrowie, które winno nam wiecznie służyć, bo okradła nas starość, jaka w ogóle nie miała prawa nastąpić, bo nie sprostaliśmy oczekiwaniom społeczeństwa, bo mieliśmy świat u stóp, ale świat pozbawiony Boga…
Nagle dojrzewa w nas świadomość, że do życia potrzebujemy kogoś, za kim tęskni nasza dusza – potrzebujemy jej Stwórcy. W chwili okropnego kryzysu zwykłej, ludzkiej codzienności, w której już nie widzimy absolutnie nic, nie dostrzegamy kompletnie niczego cennego i wartościowego prócz ciemności oraz beznadziei, pragniemy wtulić się w ramiona Ojca, ponieważ tylko w rodzicielskim objęciu Miłości możemy poczuć prawdziwy smak szczęścia i bezpieczeństwa, możemy poczuć się kochani i potrzebni, wartościowi i wyjątkowi, więc… siedzimy przy drodze jak niewidomy żebrak Bartymeusz, syn Tymeusza, błagając o światło, o zdolność poznania sensu naszego przyziemnego istnienia i poznania celu naszego powołania…
Prawdziwym szczęściem okazuje się wiara, nasze żywe obcowanie z Panem Bogiem, nasze prostolinijne, dziecięce oddanie się Jego woli. Trzeba tylko stanąć przed Ojcem jako człowiek prawdziwy i szczery, nagi i bezbronny. Trzeba tylko zrzucić z ramion płaszcz, zerwać się na nogi i podejść do Jezusa, prosząc o uzdrowienie… Trzeba po prostu kochać swego Stwórcę i ufać Mu bardziej niż sobie, by przejrzeć i zobaczyć, że wszystko, co wokół, jest tylko marnością nad marnościami, jest tylko kruche i chwilowe, że to tylko zwykła droga, czasem mniej lub bardziej trudna oraz wymagająca, ale jednak tylko droga, na końcu której znajduje się prawdziwy cel ludzkiej wędrówki – Królestwo Niebieskie, by zobaczyć, że nikt nigdy nas nie kochał i nigdy nie pokocha bardziej niż Ojciec Niebieski, bo tylko w Jego oczach nie jesteśmy nieudacznikami, a umiłowanymi pociechami, za które On „Syna Swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16).
Bez Boga nasze oczy są bezużyteczne. Bez Miłości Ojca Niebieskiego całe życie będziemy żebrzącymi przy drodze ślepcami. W Bogu jesteśmy wszystkim. W Bogu bowiem jest sens i cel, wartość i szczęście. Dzieło nie może być przecież samo w sobie piękne i wspaniałe, jeśli jego Stwórca poprzez Swoją Obecność i Błogosławieństwo nie będzie go udoskonalał, ożywiał, rozświetlał i odnawiał, usuwając usterki i niedociągnięcia.
Dziś widzę… Widzę delikatne dłonie Boga, pochylonego nad makietą świata, lepiącego pieszczotą palców listki i gałązki, motyle i kwiaty, malującego błękity w palecie różnorodnych odcieni, srebrzyste przezrocza księżycowego blasku czy słonecznego przebudzenia, z góry obserwującego ludzkie poczynania i zmagania, podchodzącego do dzieci z czułością wszystkich, których stawia na drodze własnych pociech… Dziś marzę tylko o Królestwie Niebieskim. Nie oddaję się niewolniczym działaniom budowania własnego imperium tu i teraz. Sukcesy traktuję jako smak cukierków, którymi Bóg mnie częstuje, by osłodzić ciężkie chwile doczesnej tułaczki. Dziś jestem spokojniejsza. Dziś… idę w stronę Światła, które każdego dnia budzi mnie jasnością wschodzącego słońca, które usypia mnie purpurą zachodu, które czuwa nade mną blaskiem gwiazd i księżyca, które rozrzedza ciemność niełatwej codzienności. Dziś każdego dnia wołam, spoglądając w Niebo: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”, by móc pójść za Nim, by na wszystkich i wszystko umieć patrzeć Jego oczami, by nie stracić umiejętności patrzenia i postrzegania, by być sobą naprawdę.





czwartek, 25 października 2018

ROZŁAM


„Jezus powiedział do swoich uczniów: Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę, ażeby już zapłonął. Chrzest mam przyjąć, i jakże doznaję udręki, aż się to stanie. Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam. Odtąd bowiem pięcioro stanie przeciw dwojgu, a dwoje przeciw trojgu; ojciec przeciw synowi, a syn przeciw ojcu; matka przeciw córce, a córka przeciw matce; teściowa przeciw synowej, a synowa przeciw teściowej.”
(Łk 12,49-53)

Kruszy się wokół rzeczywistość niczym grudka piasku w opuszkach palców, rozdrabniających poszczególne ziarenka, bezszelestnie opadające na ziemię. Tworzy się chaos. Czas niczym wzburzone, sztormem rozgniewane morze uderza potężnymi falami w ziemię, niszcząc ją, deformując, zmieniając i kształtując na nowo. Ogień wybuchających innowacji i reform trawi istniejący ład oraz porządek. Jedni giną zakleszczeni w szponach śmierci, drudzy odchodzą porwani przez fale zmian i wreszcie zostają jednostki na pobojowisku uśpionego żywiołu – ci, którzy zmierzą się z koniecznością usunięcia zniszczeń, zgliszczy, odbudowy gmachów kościelnych i zasadzenia ogrodów.
Która z wyszczególnionych grup będzie bliska Bogu, Jemu miła, bo wierna i szczerze oddana?
Dziś widzę nawet fundamenty Kościoła roztrzaskane pęknięciami nowatorskich czasów tolerancji i bezgranicznej miłości (?!), której (wydaje mi się) nie umiemy się uczyć od Ojca Niebieskiego, której chyba nawet nie rozumiemy, nie jesteśmy w stanie pojąć. Dziś lekkomyślnie wchłaniamy wszelkie natchnienia świata, stającego się coraz to bardziej swobodną i coraz mniej wymagającą doczesnością, coraz bardziej pobłażliwą i coraz mniej szlachetną. Zachłannie i żarłocznie wręcz wpatrujemy się w Miłosierdzie Boże. Ignorujemy fakt, iż „Bóg jest Sędzią Sprawiedliwym, który za dobre wynagradza a za złe karze”. Pragniemy i widzimy Pana naszego jako bezwarunkowo kochającego nas pobłażliwego, rozpieszczającego Swe pociechy Ojca, wybaczającego wszystko wszystkim, niewymagającego w akcie Swej Miłości, bo mającego na względzie jedynie ludzkie szczęście tu i teraz w dobie odliczanego zegarami czasu, a więc poświęcającego się bezgranicznie Swym dzieciom zawsze i wszędzie bez względu na konsekwencje, a zapominamy, że gdyby „nie Matka Boża z obnażoną piersią i zatkniętym mieczem, rzewnymi łzami płacząca i zasłaniająca nas przed straszną karą Bożą, Bóg dotknąłby nas straszną karą” (św. Faustyna „Dzienniczek”,686). Chcemy żyć w przekonaniu, że Jezus – niczym dobra wróżka – niesie ze Sobą spokój i harmonię, że uzdrawia i obdarowuje charyzmatami na życzenie, że ulepsza i upiększa świat, usuwając z drogi ludzkiego przeznaczenia trudności, cierpienia, zmartwienia i problemy, gdy tymczasem On Sam o Sobie mówi do swoich uczniów, iż „przyszedł, by dać ziemi rozłam”, gdy tymczasem wyraźnie zaznacza, iż „kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Jego, nie jest Go godzien; kto kocha syna lub córkę bardziej niż Jego, nie jest Go godzien; kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Nim, nie jest Go godzien” (Mt 10,34-38). Zapominamy, że – jak wspomina w swoim „Dzienniczku” św. Faustyna – Bóg jest zazdrosny o nasze serca. Nadużywamy Miłosierdzia Ojca Niebieskiego, raniąc Go potwornie owym aktem egoizmu i pychy, o czym wspomina chociażby bł. Anna Katarzyna Emmerlich. Pędzimy codzienne życie niczym wino w dębowych beczkach według własnej receptury, uzurpując sobie prawo do bycia całkowicie i wspaniałomyślnie rozgrzeszonymi, bezczelnie uzurpując sobie prawo do życia wiecznego w Królestwie Niebieskim przy suto zastawionych stołach wesela i radości. Zapominamy, że „każdy kto ufa (!) Miłosierdziu Bożemu, nie zginie” (św. Faustyna „Dzienniczek, 723), a nie kto przywłaszcza sobie przywilej korzystania z owej Ojcowskiej łaski. Zaufanie bowiem wynika z aktu skruchy i pokuty. Uzurpowanie zaś sobie prawa do korzystania z Bożego Miłosierdzia zawsze oraz wszędzie jest wynikiem braku skromności, przekonania o byciu rozgrzeszonym w każdej okoliczności czy sytuacji, egocentryzmu i pychy.
Dziś Kościół, niczym olbrzym na glinianych nóżkach, chwieje się i kołysze w rytm ludzkiego pragnienia obcowania z Panem Jezusem ubranym w różową suknię wesela oraz beztroski, z Bogiem, który obdarowuje nas zawsze tym, o co prosimy, który nigdy nie odmawia i który hojnie spełnia życzenia chwalących Go śpiewem i tańcem dzieci. Dziś zdecydowana większość wiernych pragnie widowiskowych, hardcorowych spotkań z Panem, namacalnych i niepodważalnych, mocnych i ognistych. Dziś ludzie chcą być niemal samowystarczalni. Marzą o posiadaniu charyzmatów, by czynić na ziemi cuda, by stać się niczym Jezus Chrystus.
Kiedy usłyszałam z ust Marcina Zielińskiego, że chciałby wskrzeszać umarłych, przeraziłam się, poczułam jakiś dziwny, cierpki niesmak i dyskomfort duchowy, jakby paraliżujące zaskoczenie, bo… po co?! Czyż naszym powołaniem nie powinna być dbałość o dusze cierpiące w czyśćcu, o dusze grzeszników zmierzających drogą szeroką i przyjemną do piekielnych czeluści? Czyż prawdziwy chrześcijanin nie powinien poświęcić się miłości do bliźniego poprzez chociażby modlitwę w intencji jego zbawienia i życia wiecznego w Królestwie Niebieskim? Czyż ciało jest ważniejsze od ducha? Czemu ma służyć charyzmat wskrzeszania umarłych? Czyż nie jest to forma braku zaufania do Ojca Niebieskiego?!,… bo przecież ci ludzie na pewno zostali już osądzeni, ukarani lub nagrodzeni… Czyż tym sposobem człowiek nie wchodzi w kompetencje Boga? Komu i czemu ma służyć posiadanie owego charyzmatu? Czy aby apetyt na czynienie cudów nie rośnie w ludzkim sercu w miarę czynionej posługi? Czy w tym właśnie momencie Marcin Zieliński nie zatracił w sobie czujności i nie uśpił ostrożności wobec działania oraz sprytu złego, uchylając drzwi pysze?
Nie rozumiem…
Ks. Marian Rajchel określił owe wyznanie osobistego pragnienia jako akt pychy. W podobny sposób ks. Piotr Glas definiuje ów grzech, ostrzegając przed jego przykrymi i zgubnymi dla człowieka konsekwencjami. Pojawiają się jednak kapłani nie dostrzegający w pragnieniu Marcina Zielińskiego niczego podejrzanego, żadnego zagrożenia dla niego czy innych, których charyzmatem własnej osobowości zachwyca i poraża.
Za kim pójść?... Kogo słuchać?... Do kogo mieć zaufanie?...
Rozłam.
Dziś wiele się też słyszy o skostniałości Kościoła, o tym, że powinno się otworzyć okiennice, uchylić okna, by wpuścić do środka światło, świeżość, by uchwycić współczesny czas…
Czy Pan Bóg ma się stać hippisem, by ludzie wreszcie Go pokochali i by Go zaakceptowali, by poczuli się usatysfakcjonowani i szczęśliwi? Czy Kościół ma obowiązek postępowania według ducha czasów czy raczej powinien pozostać wierny Nauce Chrystusa, wierny Duchowi Świętemu, wierny swemu Stwórcy? Czy owym światłem i świeżością nie jest Sam w Sobie Jezus? Jeżeli więc wchodzisz do Kościoła i pochłania cię jedynie ciemność, mrok, chłód, skostniałość i stęchlizna, to może potrzebujesz pomocy w postaci np. generalnej spowiedzi, kierownictwa duchowego?
Sama byłam osobą ślepą, głuchą, nieczułą i chromą. Nie umiałam odnaleźć się w Kościele. Nie potrafiłam zauważyć obecności Boga, który wiernie mi towarzyszył w codziennym życiu. Wchodziłam do Kościoła i widziałam jedynie mroczne, chłodne mury, ciemność, pustkę i nudę, przytłaczającą atmosferę przeszłości – czasów nieaktualnych i nikomu niepotrzebnych. Też kiedyś uważałam, że powinno się otworzyć na oścież okiennice i okna, by wpuścić do głównej nawy światło i świeże powietrze, ale dziś… po spowiedzi generalnej, po żywym spotkaniu z Panem Bogiem, po nawróceniu, wiem!, i z pełną odpowiedzialnością mogę ci doradzić, by skorzystać z pracy nad samym sobą – nad własnym duchem, jeśli czujesz w sobie powołanie do przeprowadzania rewolucji i reform w Kościele, jeśli nie potrafisz zobaczyć światła jakim płonie ołtarz i tabernakulum – jakim JEST Jezus Chrystus.
Dziś tak trudno wybrać prawidłowy, Boży kierunek drogi, która w rzeczywistości prowadzi do Królestwa Niebieskiego. Świat zalewają wzburzone fale różnorodnych propozycji, przekonań… Człowiek staje przeciwko człowiekowi. W szermierce dyskusji i poglądów skrzą się ostrza wiary w słuszność głoszonych racji… Dziś bowiem „pięcioro jest podzielonych w jednym domu: troje staje przeciw dwojgu, a dwoje przeciw trojgu; ojciec przeciw synowi, a syn przeciw ojcu; matka przeciw córce, a córka przeciw matce; teściowa przeciw synowej, a synowa przeciw teściowej” (Łk 12,49-53). Dziś Pan Jezus „przynosi nie pokój, a miecz” (Mt 10,34). Dziś – takie mam wrażenie – nastał czas egzaminu miłości, dzięki któremu obnażymy przed Bogiem nasze bezwstydne, szczere, prawdziwe serca.
Czy jestem wiarygodna?
Jeden jest tylko wiarygodny – Bóg. On jest Światłem i Prawdą, On jest Życiem i Dobrem, Miłością i Radością. Tylko Bóg może nas wyprowadzić z ciemności.
Ja jedynie szczerze odsłaniam przeżycia i refleksje, doznania i stany własnego ducha. Może trzymam w dłoni palącą się światłem zapałkę?,… ale jeśli tak, to trzeba pamiętać, że jest to tylko zapałka. Może ona zgasnąć, stracić swój płomień, zanim zdąży ogień wypalić jej drzazgę.
Módlmy się za Kościół, za kapłanów, za bliźnich, byśmy nigdy nie zostali porwani przez żywioł współczesnych czasów, który Bogu się nie podoba, byśmy podążali wiernie za Jezusem a nie za złudzeniem, ukształtowanym na Jego wzór i podobieństwo. Módlmy się za Marcina Zielińskiego i za wszystkich, osaczonych przez ciemność, mrok, chłód, przygnębienie, a tęskniących za światłem i świeżością, by odnaleźli w codziennym życiu Ojca Niebieskiego i by Mu służyli na Jego! chwałę oraz cześć.



poniedziałek, 22 października 2018

RACHUNEK


„Żaden uczynek samowolny, chociażbyś w niego wiele wysiłków włożyła, nie podoba mi się.”
św. Faustyna „Dzienniczek” (659)

Od dłuższego czasu przed całkowitym zaśnięciem słońca mimowolnie i jakby bezwiednie wpadam w głęboką zadumę nad samą sobą, szczegółowo i pieczołowicie analizując zapamiętaną myśl, czyn, gest, intencje podejmowanych decyzji czy działań, własny stosunek wobec drugiego człowieka i przede wszystkim wobec Boga… W każdej chwili wytchnienia zanurzam się w bezdenną refleksję rachunku sumienia. Zastanawiam się nad sobą, wyliczając wszystko, cokolwiek zostało pomyślane,… zrobione, a następnie staram się wychwycić straty i zyski płynącego czasu, spoglądając na siebie jakby z boku przez pryzmat obiektywnego podsumowania dokonanych rzeczy, sytuacji, wypowiedzianych słów oraz wykonanych gestów… Owej głębokiej zadumie, kształtującej w mym świadomym przeżywaniu podarowanego mi życia doczesnego, towarzyszy niema cisza, w której przezroczystej toni doskonale słychać każdy, nawet najmniejszy i niezauważalny dźwięk podświadomej tożsamości mojej osobowości – mojego człowieczeństwa. Zanurzam się wówczas w tę niczym niezmąconą, nieskażoną toń wewnętrznego wyciszenia, przyglądając się sobie uważniej niż zazwyczaj i poznając z całkowitą odpowiedzialnością, że sama dla siebie jestem istotą nieodgadnioną, tajemniczą, obcą i nieokiełznaną na stepie codziennej wolności, jaką otrzymałam w formie wolnej woli – w formie prawa do podejmowania decyzji…
Kim jestem naprawdę?... Co tworzę i czego jestem przyczyną?... W jaki sposób kształtuję otaczającą mnie rzeczywistość i świat?...
Często spotykam na codziennej drodze doczesnej wędrówki ludzi cierpiących i narzekających na własny los, oskarżających oraz obarczających winą za wszystkie krzyże trosk, chorób, żałoby, nieszczęść i problemów, wojen Pana Boga. Często wychwytuję w lawinie owych swobodnych pretensji stwierdzenie, wyrażające przekonanie, że Ojciec Niebieski jest nieczuły i obojętny, że gdyby był szczerze i prawdziwie kochający człowieka, nie pozwoliłby mu doświadczać smaku goryczy, łez, niemocy i beznadziei, smutku i przygnębienia…
Przechodzę obok owych przygodnie poznawanych i mijanych przechodniów, obok surowo i bezwzględnie wygłaszanych oskarżeń, i… zastanawiam się coraz głębiej oraz coraz mocniej nad samą sobą, dostrzegając w nas – w Bożych dzieciach wiele egoizmu, okaleczającej duszę niezdolności przyznawania się do grzechów czy do popełnianych błędów, albo i zgubnej uległości wobec emocji, nierzadko niszczycielsko sterującymi ludzką naturą.
Ojciec Niebieski stworzył człowieka na własny wzór i własne podobieństwo, obdarowując nas talentem do myślenia, analizowania i interpretowania, konstruowania i kreowania, do kochania i dawania życia, do samodzielnego podejmowania decyzji. Bóg powołał ludzi do świętości i szczęścia, dlatego ukoronował Adama i Ewę na ludzi mających pełne prawo czynienia sobie ogrodu Eden ziemią poddaną, dlatego kategorycznie zabronił Swym pierworodnym dzieciom „spożywania owoców z drzewa poznania dobra i zła” (Rdz 2,15) i dlatego też ostrzegł ich przed konsekwencjami nieposłuszeństwa, zaznaczając, iż zjedzenie zakazanego jabłka doprowadzi człowieka do niechybnej śmierci (Rdz 2,15).
Czyż nie my sami skazujemy siebie na cierpienie? Czyż nie dźwigamy krzyży skutków i konsekwencji własnych, samowolnie, egocentrycznie podejmowanych decyzji oraz działań? Czyż nie mamy w sobie niepokornej, nieposłusznej natury Ewy i Adama, którzy, mimo ostrzeżeń i zakazów kochającego Ojca, sięgają po owoc z drzewa poznania dobra i zła, odrzucając w ów haniebny sposób podarowane im prawo do bycia w pełni szczęśliwymi?
W ogrodzie Eden ludzie odepchnęli Miłość Boga, zignorowali Jego troskę i opiekuńczość, Jego mądrość i prawdę. Odrzucili podarowane człowiekowi prawo do bycia radosnym i szczęśliwym. Wyciągnęli dłoń po zakazany owoc, obnażając krnąbrną, niepokorną, samolubną i egocentryczną naturę, zdradzając płonące w nich pragnienie samodzielnego kreowania własnego raju na ziemi. Zranili serce Ojca. Samodzielnie i bezmyślnie skazali samych siebie na cierpienie oraz ból, na samozniszczenie i potępienie, a tym samym zmusili kochającego ich bezgranicznie Boga do złożenia ofiary Miłości w osobie Syna – Jezusa Chrystusa, do ratowania ich w ów heroiczny sposób z otchłani i czeluści piekielnych,… a i tak!, mimo to, nieustannie my – ludzie uważamy swego Stwórcę i Pana za winnego naszych czynów, za okrutnego i nieczułego, obojętnego i oziębłego. Chcielibyśmy biegać, chodzić, spacerować i podskakiwać samodzielnie, zachwycając się beztroską i słodyczą doczesnego życia. Chcielibyśmy radośnie hasać za motylami, trącając kielichy miodem dojrzewających kwiatów. Chcielibyśmy wesoło wirować opasani wstążeczkami soczystych, zielonych traw, ale… kiedy upadamy w owym dziecięcym szaleństwie i zabawie na twardy grunt, kiedy rozbijamy bólem czy rozczarowaniem kolano, dąsamy się na Ojca Niebieskiego i gniewamy zajadle, winiąc Boga za brak Jego ramion, w których moglibyśmy unosić się nad ziemią, nie dotykając trudów i cierpień codziennego zmagania się z wrodzonymi słabościami czy nieprzyjemnościami niesprzyjającego nam, często losu. Chcielibyśmy mieć i robić wszystko, lecz bez ponoszenia odpowiedzialności, bez konieczności zmierzania się z konsekwencjami podejmowanych decyzji i wypływających z nich działań. Chcielibyśmy być dla siebie samych bogiem, ale kiedy zauważamy, że nie posiadamy mądrości i wszechmocy Stwórcy, ciskamy w Pana naszego kamieniami gniewu, oskarżeń, pretensji, złości i nierzadko nienawiści.
Czyż nie jesteśmy jak dziecko, które jeszcze nie umie dobrze utrzymać się na własnych nogach, które jeszcze nie umie stabilnie stawiać kroków, a które biegnie zachłannie przed siebie, odtrącając dłoń troskliwego Ojca, ostrzegającego pociechę przed bolesnym upadkiem i proszącego, by dało ono sobie pomóc? Czyż na co dzień w ogrodzie doczesnego „Edenu” nie zachowujemy się jak Adam i Ewa, rozkoszujący się smakiem zakazanego owocu wbrew pouczeniom szczerze kochającego i prawdziwie troskliwego Boga?...
Bardzo często zastanawiam się nad sobą samą, wnikliwie starając się dotrzeć do prawdy o własnej osobowości i ludzkiej naturze, jaka we mnie drzemie. Patrzę na owoce dokonanych czynów i myśli, wypowiedzianych słów i wykonanych gestów, i… zawsze ogarnia mnie nieodparte wrażenie, że absolutnie nie jestem w stanie poznać serca, które we mnie bije i każdego dnia ożywia. Nawet, jeśli zrobię coś (na ludzki rozum i logikę) dobrego, zastanawiam się… czy rzeczywiście owoc owego działania jest jabłkiem soczystym i zdrowym, czy nie jest ono jabłkiem robaczywym i kwaśnym, cierpkim oraz niedobrym, czy kwiat (intencja), z którego owo jabłko powstało, był zaczynem słusznym i miłym Bogu, czy raczej mizerną zawiązką jakiej dzikiej mizerności?... Bardzo często zastanawiam się nad wolą Ojca Niebieskiego, nad tym, jak On Sam by postąpił w danej sytuacji lub jakby się zachował w relacjach, z jakimi ścieram się na co dzień?...
Wówczas tracę pewność i zaufanie wobec samej siebie, wątpiąc w to, że jestem człowiekiem dobrym. Wówczas nie czuję się w pełni zadowolona, ponieważ dostrzegam ogrom niedoskonałości i wad, ogrom pracy, jaką musze jeszcze wykonać, by być lepszą niż wczoraj czy dziś. Wówczas też karmiona jestem przez bliskich i znajomych pouczeniami, iż myślenie o sobie w tak krytyczny sposób jest formą przeklinania siebie samej, że nie powinnam wypowiadać się na własny temat właśnie w tak bezwzględnych i niesprawiedliwych (?!) ocenach…
A, jakie mam prawo do wychwalania się i do wzrastania w przekonaniu, że jestem uosobieniem dobroci? Czyż Jezus nie zwrócił uwagi bogatemu młodzieńcowi, że „nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg” (M 10,17)? Kim więc jestem naprawdę? Co tworzę i czego jestem przyczyną?... W jaki sposób kształtuję otaczającą mnie rzeczywistość i świat?... Czy podobam się Panu Bogu?...
Staram się nie narzekać. Chwile słabości zwalczam głęboką refleksją nas sobą samą, zastanawiając się na tym, jakiej przyczyny jest doświadczany skutek o smaku cierpienia lub przykrości?; co zrobiłam, że czynem tym zignorowałam ostrzeżenie Ojca, zrywając owoc z drzewa poznania dobra i zła?
Nie ma w moim codziennym życiu pory dnia lub nocy, bym nie zatrzymała się nad zeszytem zwykłych, szarych zapisków, jakimi są podejmowane przeze mnie decyzje czy działania, bym nie wyliczyła w kartce głębokiej refleksji poszczególnych zdarzeń, bym nie zastanawiała się nad intencjami inspirującymi mnie w taki, a nie inny sposób.
Czy są to uczynki samowolne, w które angażuję się wielkim wysiłkiem, i tym samym uczynki niepodobające się Panu Bogu?,… czy raczej są to akty wypełniania woli kochającego mnie bezgranicznie Ojca?
Wiem, że tylko z Nim i w Nim mogę stać się oraz być człowiekiem dobrym. Bez Boga jestem i będę kompletnie, absolutnie niczym, nawet!, jeśli w relacjach międzyludzkich zebrałabym czy zbierałabym słodycze najcudowniejszych i najwspanialszych opinii, portretujących moją osobę w świetle kogoś wyjątkowego i świętego. Nie chcę zatracać własnej tożsamości, rezygnować z szacunku i miłości – z wartości, do których mam jednakowe prawo jak bliźni, jakiego winna jestem traktować w taki sam sposób jak siebie samą właśnie. Celem mojego istnienia i działania jest realizacja pragnienia podobania się Panu Bogu, dlatego nie dbam o opinię ludzi, o to, czy mnie zrozumieją i poznają naprawdę, zaakceptują czy pokochają… Nikt bowiem nie zna lepiej mojego serca jak Sam Ojciec. Nawet ja sama mam wielkie wątpliwości wobec samej siebie. Z tytułu jakiego więc powodu ktoś, kto nie czuje pulsu, bicia, uderzeń i rytmiki mojego serca, wie o mnie więcej niż Bóg, że z góry wydaje o mnie własny, kategoryczny osąd?...
Cierpimy, ale czy nie na własne życzenie? Pędzimy przez życie, ale czy prawidłowo wybraną drogą, czy słusznie wyznaczonym nam szlakiem?...
Zatrzymujesz się czasami w biegu i wirze codziennych spraw oraz obowiązków, by odwrócić się za siebie i spojrzeć w źrenice kogoś sprzed kilku godzin, kim byłaś lub kim byłeś, by zastanowić się nad sobą w głębokim dociekaniu woli Ojca?... Czy poznałaś już dziewczynę, jaką byłaś, i kobietę jaką jesteś, albo jaką się stajesz z minuty na minutę? Czy poznałeś już chłopca, jakim byłeś, i mężczyznę jakim jesteś lub jakim się właśnie stajesz z godziny na godzinę?...
Ja ciągle się sobie przyglądam, spędzając z samą sobą mnóstwo czasu w ciszy i zadumie, w ożywionej debacie spostrzeżeń i analiz, i… nadal jestem dla samej siebie kimś obcym, tajemniczym, nieodgadnionym i zaskakującym. Wiem tylko, że chciałabym angażować się wielkim wysiłkiem w uczynki miłe Panu. Pragnę żyć zgodnie z wolą Ojca, by być prawdziwie radosną i beztroską niczym dziecko, dlatego też namawiam ją – tą prawdziwą mnie we mnie, by podejmując decyzje, wybierała intencje Boga, ponieważ tylko wtedy czyny, jako następstwo owych decyzji, będą owocem dobrym i zdrowym, słodkim i upragnionym, zaspokajającym głód szczęścia; dlatego niestrudzenie i nieustannie zastanawiam się…
Kim jestem?



sobota, 6 października 2018

POWOŁANI A WYBRANI


„Królestwo niebieskie podobne jest do króla, który wyprawił ucztę weselną swemu synowi. Posłał więc swoje sługi, żeby zaproszonych zwołali na ucztę, lecz ci nie chcieli przyjść. Posłał jeszcze raz inne sługi z poleceniem: Powiedzcie zaproszonym: Oto przygotowałem moją ucztę; woły i tuczne zwierzęta ubite i wszystko jest gotowe. Przyjdźcie na ucztę! Lecz oni zlekceważyli to i odeszli: jeden na swoje pole, drugi do swego kupiectwa, a inni pochwycili jego sługi i znieważywszy, pozabijali. Na to król uniósł się gniewem. Posłał swe wojska i kazał wytracić owych zabójców, a miasto ich spalić. Wtedy rzekł swoim sługom: Uczta weselna wprawdzie jest gotowa, lecz zaproszeni nie byli jej godni. Idźcie więc na rozstajne drogi i zaproście na ucztę wszystkich, których spotkacie.” Słudzy ci wyszli na drogi i sprowadzili wszystkich, których napotkali: złych i dobrych. I sala weselna zapełniła się biesiadnikami. Wszedł król, żeby się przypatrzyć biesiadnikom, i zauważył tam człowieka nie ubranego w strój weselny. Rzekł do niego: Przyjacielu, jakże tu wszedłeś, nie mając stroju weselnego? Lecz on oniemiał. Wtedy król rzekł sługom: Zwiążcie mu ręce i nogi i wyrzućcie go na zewnątrz, w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów.
Bo wielu jest powołanych, lecz mało wybranych.”
(Mt 22,1-14)

Wczorajszego dnia przeczytałam fragment Ewangelii według świętego Łukasza, w którym Pan posyła „wybranych siedemdziesięciu dwu po dwóch przed sobą do każdego miasta i miejscowości, dokąd sam przyjść zamierzał”, by ci, jak „owce między wilkami, bez trzosa ani torby, ani sandałów wchodzili do domu, mówiąc najpierw: „Pokój temu domowi”, i by – jeśli tam mieszka człowiek godny pokoju – w tym samym domu zostali, jedząc i pijąc, co będą mieli”; prosząc jednocześnie, by owi wybrani wysłani w drogę, „jeśli do jakiegoś miasta wejdą, a nie zostaną przyjęci, wyszli na jego ulice, mówiąc: Nawet proch, który z waszego miasta przylgnął nam do nóg, strząsamy wam”, oraz zaznaczając, iż „Sodomie lżej będzie w ów dzień niż temu miastu” (Łk 10,1-12)…
Dzisiejszego poranka natomiast skupiłam się na słowach Pisma Świętego, stanowiących surowe ostrzeżenie adresowane przez Boga do „nie pokutujących miast”. We wspomnianych słowach, stanowiących treść Ewangelii według świętego Mateusza, Pan obnaża kipiący w Nim gniew, będący owocem rozczarowania i bólu Ojcowskiego Serca zranionego krnąbrnością oraz zatwardziałością mieszkańców owych miast, krzycząc: „Biada tobie, Korozain! Biada tobie, Betsaido! (…) A ty, Kafarnaum, czy do nieba masz być wywyższone?” i ostrzegając równocześnie poprzez stanowcze wyjaśnienie, iż „gdyby w Tyrze i Sydonie działy się cuda, które w Korozain i w Betsaidzie się dokonały, już dawno w worze i popiele by się nawróciły; gdyby w Sodomie działy się cuda, które się w Kafarnaum się dokonały, przetrwałaby aż do dnia dzisiejszego, dlatego też „Tyrowi i Sydonowi oraz ziemi sodomskiej lżej będzie w dzień sądu niż wymienionym wyżej miastom” (Mt 11,20-24)…
Kto zatem dostanie się do Królestwa Niebieskiego? Kto otrzyma łaskę Bożego Miłosierdzia, by móc cieszyć się owym zaszczytnym przywilejem?
Nie ukończyłam żadnych studiów teologicznych, nie mam absolutnie żadnego przygotowania we wspomnianej dziedzinie, więc mogę się mylić, ale mam w sercu nieodparte wrażenie, że wyżej przytoczone fragmenty są odpowiedzią na zaprezentowane zagadnienie. Przekonana jestem, iż Pan Bóg wszystkich ludzi, bez względu na ich pochodzenie czy wyznanie, powołuje do świętości, zapraszając ich do nawrócenia, gdyż od Niego pochodzą i przez Niego są stworzeni oraz szczerze kochani jak dzieci przez Ojca. Ze względu na owe pokrewieństwo zaprasza więc wszystkich bez wyjątku do Królestwa Niebieskiego, czego potwierdzeniem jest zaproszenie na ucztę weselną. W związku z powyższym słowami Ewangelii zwraca się do sług Swoich - chrześcijan, prosząc: „Idźcie więc na rozstajne drogi i zaproście na ucztę wszystkich, których spotkacie” (Mt 22,9), z „siedemdziesięciu dwu wybranych posyła po dwóch do każdego miasta i do każdej miejscowości, dokąd sam przyjść zamierza” (Łk 10,1), nakłada na wierzących w Chrystusa obowiązek głoszenia Dobrej Nowiny poprzez świadectwo ich codziennego, często prostego, bo pozbawionego „trzosa, torby czy sandałów”, ale jakże pięknego, bo pełnego Ojcowskiej Miłości życia. Posiadam również przekonanie, że każdy człowiek, zamieszkujący Ziemię, ma w sobie cząstkę swego Stwórcy. W końcu Bóg ukształtował ludzi na własny wzór i podobieństwo. W związku też z tym nie odczuwam wątpliwości, że zaproszenie na weselną ucztę – na ucztę królewską otrzymuje każdy bez względu na cokolwiek z nim związanym. Listonoszami, którzy są zobowiązani dostarczyć owo zaproszenie, są zaś wszyscy wierzący w Jezusa Chrystusa i Jemu służący wypełnianiem woli Ojca Niebieskiego.
Naturalnie żaden chrześcijanin nie może odpowiadać i ponosić konsekwencji za decyzje podejmowane przez zaproszonych do Królestwa Niebieskiego. Słudzy Pana są jedynie zobowiązani do świadczenia o Chrystusie poprzez życie zgodne z Nauką i Prawem Boga Ojca – życie zgodne z Prawdą. Zadaniem każdego chrześcijanina jest bowiem podróż do miast i miejscowości, do których Pan zamierza się udać. Mają obowiązek wyjść na rozstaje drogi, by zaprosić na ucztę weselną wszystkich napotkanych poprzez głoszenie Dobrej Nowiny, poprzez świadectwo Bożej Miłości i Dobroci własnym, codziennym życiem, poprzez gorliwą modlitwę za każdego człowieka, mijanego na szlaku doczesności ludzkiej pielgrzymki do Królestwa Niebieskiego. Naturalnie żaden chrześcijanin nie może odpowiadać i ponosić konsekwencji za decyzje innych, ponieważ dusze zaludniające Ziemię posiadają daną im przez Króla wolną wolę, więc tym samym są zobowiązani samodzielnie dźwigać wszelkiego rodzaju skutki wynikające z dokonywanych wyborów czy podejmowanych czynów. Zatem od każdego z nas zależy, czy przyjmiemy zaproszenie na ucztę królewską, czy ubierzemy szaty weselne i będziemy radować się życiem wiecznym oraz szczęściem przy suto zastawionym stole wspólnie z Ojcem Niebieskim, czy raczej wrócimy na pole lub do własnego kupiectwa, albo znieważymy sługi Pana i zabijemy wysłanników Jego, skazując się na potępienie i ciemności, „gdzie będzie płacz i zgrzytanie zębów”?...
W wyżej przedstawionych fragmentach poszczególnych Ewangelii Bóg odsłania Miłosny Ogień Swego Miłosierdzia. Na ucztę królewską zaprasza bowiem wszystkich ludzi bez wyjątku, absolutnie wszystkich!. Jednocześnie jednak Pan demonstruje Swą drugą, bardzo ważną cechę, którą dzisiejszy świat pomija adorując jedynie Boga poprzez wiarę w Jego bezgraniczne Miłosierdzie, a mianowicie Sprawiedliwość. Zatem – w moim skromnym odczuciu – na sądzie ostatecznym nie będzie ludzi traktował w sposób pobłażliwy i łagodny, wybaczający absolutnie wszystko, kiedy tylko człowiek poprosi o ułaskawienie. Uważam nawet, że na pewno surowo, ale sprawiedliwie weźmie pod uwagę ludzkie oddanie i szczerość serca. Przykładem i równocześnie ostrzeżeniem, potwierdzającymi słuszny kierunek moich przemyśleń, jest chociażby postawa jednego z zaproszonych na ucztę królewską gości, który to nie miał szaty weselnej i który to został związany oraz „wyrzucony na zewnątrz, w ciemności, gdzie jest tylko płacz i zgrzytanie zębów”. Wspomniana szata weselna jest (w moim odczuciu) symbolem ludzkiego stosunku do Króla – ludzkiego zaangażowania w relacje z Bogiem w codziennym życiu rodzinnym, zawodowym, prywatnym, towarzyskim, więc… albo człowiek traktuje Ojca Niebieskiego poważnie i z miłością poprzez dokonywanie wszelkich starań w wypełnianiu Jego woli, albo Go toleruje i akceptuje, oszukując i zwodząc niby to uległością i modlitwą, oddaniem i wiernością, które w rzeczywistości okazują się jedynie lisią metodą na osiągnięcie egoistycznie pożądanych korzyści.
Bóg wyraźnie zaznacza, że ci, którzy poznali Jego Dobroć poprzez cuda mające miejsce „w Korozain, Betsaidzie czy Kafarnaum” a którzy okazali mu zatwardziałość serc i obojętność będą znacznie surowiej sądzeni niż mieszkańcy „ziemi sodomskiej”, którym w ogóle nie było dane spotkać w codziennym zgiełku nędznego życia Ojca Niebieskiego.
Zatem wszyscy jesteśmy powołani do świętości – do Królestwa Niebieskiego. W chwili naszych narodzin, w momentach zwykłej codzienności wszyscy otrzymujemy zaproszenie na ucztę królewską. Wszyscy bowiem jesteśmy powołani! bez względu na pochodzenie, wyznanie, wygląd czy światopogląd. Teraz tylko od nas samych zależy, czy staniemy się wybrani, czy przyjmując zaproszenie na ucztę królewską potraktujemy Boga poważnie z miłością i szacunkiem, dokonując wszelkich starań, by wypełnić Jego wolę w codziennym, doczesnym życiu, a więc czy ubierzemy się w weselne szaty okazując własne i szczere oddanie Królowi w akcie prawdziwych, niezakłamanych relacji, łączących dziecko z Ojcem.




wtorek, 2 października 2018

DZIECIĘ


„W tym czasie uczniowie przystąpili do Jezusa z zapytaniem: Kto właściwie jest największy w królestwie niebieskim? On przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł: Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim. I kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje.
Baczcie, żebyście nie gardzili żadnym z tych małych; albowiem powiadam wam: Aniołowie ich w niebie wpatrują się zawsze w oblicze Ojca mojego, który jest w niebie.”
(Mt 18,1-5.10)

Bardzo często, robiąc sobie całodobowy rachunek sumienia, zastanawiam się: czy w ogóle w jakikolwiek sposób zasłużyłam sobie na Królestwo Niebieskie, którego tak pragnę i do którego dążę każdego dnia?, a wówczas zanurzam się wspomnieniem w słowa Jezusa Chrystusa, stanowiące zapis przytoczonego wyżej fragmentu Ewangelii według świętego Mateusza, wówczas też uświadamiam sobie jak wiele jeszcze trudności i niedoskonałości przede mną na drodze do bycia dzieckiem w pełnym słowa tego znaczeniu.
Mam wrażenie, że Bóg stworzył nas ludzi na własne podobieństwo, ale z wadami i słabościami, byśmy potrzebowali Jego obecności, troski, opieki, pomocy, interwencji oraz pocieszenia czy pokrzepienia, wsparcia i wyrozumiałości, mądrości i dobroci, bo w akcie Swojej Miłości pragnął być przede wszystkim Ojcem, a nie Stwórcą. Nie ma bowiem piękniejszej relacji pomiędzy rodzicem a dzieckiem, jak ta, kształtująca się w okresie wczesnego dzieciństwa, kiedy to pociecha jest uzależniona od taty lub mamy, szczera, niewinna, całkowicie zgodna i naiwnie, ale prawdziwie ufna, uległa i posłuszna, niedbająca i niezamartwiająca się o rzeczy doczesne a czerpiąca przyjemności życia jedynie z zapewnianych jej przez rodziców dobrodziejstw. We wspomnianym okresie mały człowiek żarzy się ogniem wielkiej miłości. Dziecko bowiem kocha swoich rodziców bezgranicznie i wiernie. Nie wstydzi się ich, ponieważ postrzega tatę oraz mamę jako ludzi wyjątkowo pięknych, mądrych, wszechmocnych, doskonałych i idealnych. Żyje według zasad i wartości, przekazywanych mu przez rodziców w procesie wychowania i edukacji. Ufa, że droga wskazywana przez tatę i mamę jest jedyną, słuszną. Nie dedukuje więc, nie analizuje, nie doszukuje się w postawie rodzicielskiej podstępu czy oszustwa. Nie rezygnuje z ofiarowywanego mu drogowskazu, ponieważ wierzy w nadprzyrodzoną mądrość taty i mamy. Wie doskonale, że tylko dzięki nim jest i może być szczęśliwe oraz bezpieczne.
Dorosły człowiek zaś staje się osobowością zatwardziałą, uległą doczesnym wymaganiom bezwzględnego, zakłamanego świata, któremu pragnie się przypodobać w imię własnych korzyści stanowiących fundament wygody codziennego życia pełnego sukcesów i aprobaty społecznej. Dorosły człowiek tak bardzo chce być autorytetem i idolem dla innych, że pod wpływem bluźnierczego tłumu wyrzeka się samego siebie, odrzuca Ojca, wstydząc się Go i dostrzegając w Nim jedynie starego, zdziwaczałego, karykaturalnego i niepotrzebnego, przereklamowanego dziwoląga, podobnego do mizernych bohaterów legend i historii nikomu do niczego nieprzydatnych. Dorosły człowiek wrasta w samouwielbienie i obrasta pychą. Staje się bogiem dla samego siebie i dla wszystkich tych, którzy mu zazdroszczą sukcesów oraz bogactwa, gromadzonego na ziemi. Dorosły człowiek topi się w nieustannym zamartwianiu się i niekończącej się trosce o „życie, o to, co ma jeść i pić, o swoje ciało i o to, czym się ma przyodziać”, bo nie umie zauważyć, że „ptaki w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichrzów, a Ojciec Niebieski je żywi, że lilie na polu nie pracują ani przędą, a nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich” (Mt 6,25-34) – bo nie chce zaakceptować prawdy, iż jest dzieckiem Boga i nie potrafi zaufać, zawierzając Panu wszystko, cokolwiek doświadcza lub doznaje.
Czy w ogóle w jakikolwiek sposób zasłużyłam sobie na Królestwo Niebieskie, którego tak pragnę i do którego dążę każdego dnia?...
Kocham Boga ponad wszystkich i wszystko. Widzę w Nim nie Pana i Stworzyciela, ale przede wszystkim Tatusia. Nie wstydzę się Go, gdyż jest Jedynym wszechmocnym, idealnym, wspaniałym, cudownym, mądrym i dobrym, kochającym i sprawiedliwym. Jestem dumna, że jestem córką Boga – córką Króla. Nie martwię się o jutro, bo mam w sobie przekonanie, że mój Tatuś mnie nakarmi, ubierze, ułoży wygodnie do snu i że będzie wytrwale czuwał przy łóżku, kiedy unieruchomi mnie w nim choroba, że pocieszy i pokrzepi, kiedy nieszczęście zrani mnie przykrością i bólem. Nie dbam o laur sukcesów i kariery, bo nie są to dla mnie rzeczy najważniejsze. Życie doczesne postrzegam jako podróż do Domu Ojca. Nie czuję zazdrości i zawiści. Nie potrafię się gniewać, ale…
Czy jestem dzieckiem, które jest największe w Królestwie Niebieskim?...
Jeszcze nie.
Tak wielki lęk budzi się w moim matczynym sercu, kiedy zderzam się z porażkami własnego syna, z buntowniczą naturą dojrzewającego nastolatka, z doświadczeniami, których agresja i potworność zabijają w mojej pociesze niewinność oraz dobroć, z konsekwencjami jego wyborów, niezgodnych z moją wolą… Cierpię razem z nim i zmartwiam się, samodzielnie szukając mądrego sposobu na rodzicielski sukces zapewniający szczęście oraz bezpieczeństwo ukochanego chłopca. Zadręczam się samooskarżaniem i analizą metod wychowawczych, które mogłyby okazać się zbawienne.
Gdzie w moim powołaniu do bycia matką podziało się zaufanie, jakim dziecko obdarza Ojca?! Czyż Bóg nie stworzył człowieka na własne podobieństwo? Czyż moje dziecko – mój syn nie jest obrazem Ojca?
Powinnam kochać, wychowywać, rozmawiać i tłumaczyć, zawierzając moją pociechę ufnie i bezdyskusyjnie Panu Bogu, bacznie przyglądając się jego poczynaniom kształtującym proces jego dojrzewania i wzrastania w powołaniu, jakim Ojciec Niebieski obdarza człowieka zanim ten pocznie się w łonie matki. Powinnam czuwać i trwać w pokorze oraz w milczeniu serca, ufając Panu Bogu i wiedząc, że mój syn też ma prawo do błędów, pomyłek, upadków, porażek.
Często z rodzicielską nadgorliwością pragniemy dla własnych dzieci tego, co najlepsze w naszym przekonaniu, ale… czy w przekonaniu i woli Boga?
Często chcemy, by nasze pociechy żyły nienagannie i idealnie jak święci, by były podziwiane i kochane przez wszystkich, ale… czyż nie najważniejsza jest Miłość i Miłosierdzie Ojca Niebieskiego, który sprawiedliwie ocenia ludzkie poczynania i decyzje?...
Uczę się być dzieckiem. Modlę się o dar zaufania Tatusiowi w sercu matczynej miłości do mojego kochanego syna, by nie zniszczyć w nim podobieństwa do Ojca realizacją własnej woli, a by pomóc mu odkryć powołanie, które jest celem Bożej woli. Dziś bowiem wiem, że tylko wtedy będzie szczerze szczęśliwym człowiekiem, że tylko wtedy zdobędzie w życiu wszystko to, co najlepsze w przekonaniu miłującego Taty, że tylko wtedy zachowa w sobie dziecko i będzie największym w Królestwie Niebieskim. Dziś wiem, że nie będę nigdy matką, jeśli w pełnieniu powierzonej mi roli i ofiarowanego mi zaszczytu nie będę naśladować Ojca Niebieskiego, bo… Czyż dzieci, bawiące się w dom, nie odwzorowują własnych rodziców? Dzięki temu właśnie stają się wiarygodne i prawdziwe.
Uczę się być dzieckiem.