„Gdy
Jezus wraz z uczniami i sporym tłumem wychodził z Jerycha, niewidomy żebrak,
Bartymeusz, syn Tymeusza, siedział przy drodze. A słysząc, że to jest Jezus z
Nazaretu, zaczął wołać: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Wielu
nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: „Synu Dawida,
ulituj się nade mną!”. Jezus przystanął i rzekł: „Zawołajcie go.”. I przywołali
niewidomego, mówiąc mu: „Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię.”. On zrzucił z
siebie płaszcz, zerwał się na nogi i przyszedł do Jezusa. A Jezus przemówił do
niego: „Co chcesz, abym ci uczynił?”. Powiedział Mu niewidomy: „Rabbuni, żebym
przejrzał”. Jezus mu rzekł: „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła.”. Natychmiast
przejrzał i szedł za Nim drogą.”
(Mk 10,46-52)
Życie doczesne jest
drogą, szlakiem, który człowiek musi przejść, by dotrzeć do przeznaczonego mu
celu. Życie doczesne jest ciemnością. Człowiek nie ma absolutnie żadnej
zdolności, by w owym zagęszczającym się mroku czerni widzieć, cokolwiek lub
kogokolwiek zobaczyć, umieć dostrzec i rozróżnić napotykane w drodze rzeczy czy
zjawiska, przeszkody czy pułapki. Okryty płaszczem doczesnych obowiązków i
zobowiązań, konieczności i relacji lub społecznych nakazów oraz zakazów,
oczekiwań i roszczeń porusza się wyznaczonym mu szlakiem po omacku, niczym
Bartymeusz – niewidomy żebrak. Biegnie od życia rodzinnego do życia zawodowego
czy towarzyskiego lub kulturalnego, wszędzie przybierając maski odpowiedniego
zachowania, ukształtowanego na bazie ogólnie przyjętych manier, ogólnie obwieszczoną
poprawnością polityczną. Zmęczony nieustannym dopasowywaniem się do społecznych
szablonów, niekończącą się pogonią za sukcesami i bogactwami marnych błyskotek
doczesnego bytowania ziemskiej wędrówki… traci poczucie własnej tożsamości,
dźwigając w sercu przytłaczający go ciężar stanu nieszczęścia i wyobcowania,
zakłamania i społecznej presji, wymuszającej od jednostki wyrzeczenia się
samego siebie w imię dobra ogółu, zdefiniowanego w czysto ludzki, a przez to
nieudolny i bluźnierczy sposób.
Biegniemy! więc na
oślep, przed siebie, za pokusą doczesności, za wabikiem społecznych wyobrażeń,
ukazujących nam portret człowieka sukcesu, jakim wszyscy powinniśmy być, jakim
powinniśmy się stać za wszelką cenę. Pędzimy! za zwycięstwem (?!). Gromadzimy,
zbieramy, kolekcjonujemy bibeloty o przeciętnej, bo kruchej wartości. Koncentrujemy
się na siłowym i pracochłonnym utrzymaniu młodości oraz nienagannej kondycji
ciała. Bezwzględnymi palcami wychowania ugniatamy własne dzieci, by i te
wdrapywały się na podium człowieka sukcesu za wszelką cenę, wbrew Bożej woli,
wbrew powołaniu, z którym przecież każdy z nas się rodzi. Nieustannie żyjemy
pod krwiożerczą presją społeczeństwa, zaszczuci strachem przed krytyką,
szyderstwem, drwiną, odrzuceniem, bo przecież najważniejszym zagadnieniem w
codziennym zmaganiu się z trudami egzystencji jest to, co ludzie o nas powiedzą?,
co o nas pomyślą?, aż… w konsekwencji podejmowanych starań i wysiłków brutalnej
walki z wiatrakami padamy ofiarą depresji, niemocy, przemęczenia, beznadziei i
wszystkiego, co zabija w nas prawdę, wolność, radość, wartość… Zatrzymujemy się
wówczas w wędrówce, w pogoni za… niczym! i wszystkim zarazem, co aktualne tylko
tu i teraz. Siadamy na uboczu przy drodze ludzkiej egzystencji w zakurzonym
codziennością płaszczu zakłamania i doczesnej pozorności, obojętnie mijani
przez podobnych pielgrzymów. Żebrzemy o uwagę, współczucie, litość, pomoc,
towarzystwo, przyjaźń, o cokolwiek… Siedzimy nikomu niepotrzebni w osaczeniu
upadku i całkowitej klęski, bo przecież nie udało nam się odnieść upragnionego
i wymarzonego sukcesu, bo nie udało nam się stworzyć własnego imperium, bo nie
staliśmy się nikim wyjątkowo boskim i wszechmocnym, bo wszystko, o co
walczyliśmy, okazało się złudzeniem, bezsensem, zjawiskiem nieosiągalnym i nierealnym,
bo wszystko to, co już posiadamy i co osiągnęliśmy, nadal jest kroplą w morzu
potrzeb, wciąż jest niczym, bo zostaliśmy „oszukani” przez zdrowie, które winno
nam wiecznie służyć, bo okradła nas starość, jaka w ogóle nie miała prawa nastąpić,
bo nie sprostaliśmy oczekiwaniom społeczeństwa, bo mieliśmy świat u stóp, ale
świat pozbawiony Boga…
Nagle dojrzewa w nas
świadomość, że do życia potrzebujemy kogoś, za kim tęskni nasza dusza –
potrzebujemy jej Stwórcy. W chwili okropnego kryzysu zwykłej, ludzkiej
codzienności, w której już nie widzimy absolutnie nic, nie dostrzegamy
kompletnie niczego cennego i wartościowego prócz ciemności oraz beznadziei,
pragniemy wtulić się w ramiona Ojca, ponieważ tylko w rodzicielskim objęciu
Miłości możemy poczuć prawdziwy smak szczęścia i bezpieczeństwa, możemy poczuć
się kochani i potrzebni, wartościowi i wyjątkowi, więc… siedzimy przy drodze
jak niewidomy żebrak Bartymeusz, syn Tymeusza, błagając o światło, o zdolność
poznania sensu naszego przyziemnego istnienia i poznania celu naszego
powołania…
Prawdziwym szczęściem
okazuje się wiara, nasze żywe obcowanie z Panem Bogiem, nasze prostolinijne,
dziecięce oddanie się Jego woli. Trzeba tylko stanąć przed Ojcem jako człowiek
prawdziwy i szczery, nagi i bezbronny. Trzeba tylko zrzucić z ramion płaszcz,
zerwać się na nogi i podejść do Jezusa, prosząc o uzdrowienie… Trzeba po prostu
kochać swego Stwórcę i ufać Mu bardziej niż sobie, by przejrzeć i zobaczyć, że
wszystko, co wokół, jest tylko marnością nad marnościami, jest tylko kruche i
chwilowe, że to tylko zwykła droga, czasem mniej lub bardziej trudna oraz
wymagająca, ale jednak tylko droga, na końcu której znajduje się prawdziwy cel
ludzkiej wędrówki – Królestwo Niebieskie, by zobaczyć, że nikt nigdy nas nie
kochał i nigdy nie pokocha bardziej niż Ojciec Niebieski, bo tylko w Jego
oczach nie jesteśmy nieudacznikami, a umiłowanymi pociechami, za które On „Syna
Swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał
życie wieczne” (J 3,16).
Bez Boga nasze oczy są
bezużyteczne. Bez Miłości Ojca Niebieskiego całe życie będziemy żebrzącymi przy
drodze ślepcami. W Bogu jesteśmy wszystkim. W Bogu bowiem jest sens i cel,
wartość i szczęście. Dzieło nie może być przecież samo w sobie piękne i
wspaniałe, jeśli jego Stwórca poprzez Swoją Obecność i Błogosławieństwo nie
będzie go udoskonalał, ożywiał, rozświetlał i odnawiał, usuwając usterki i
niedociągnięcia.
Dziś widzę… Widzę
delikatne dłonie Boga, pochylonego nad makietą świata, lepiącego pieszczotą palców listki i gałązki, motyle i kwiaty, malującego błękity w palecie
różnorodnych odcieni, srebrzyste przezrocza księżycowego blasku czy słonecznego
przebudzenia, z góry obserwującego ludzkie poczynania i zmagania, podchodzącego
do dzieci z czułością wszystkich, których stawia na drodze własnych pociech…
Dziś marzę tylko o Królestwie Niebieskim. Nie oddaję się niewolniczym
działaniom budowania własnego imperium tu i teraz. Sukcesy traktuję jako smak
cukierków, którymi Bóg mnie częstuje, by osłodzić ciężkie chwile doczesnej
tułaczki. Dziś jestem spokojniejsza. Dziś… idę w stronę Światła, które każdego
dnia budzi mnie jasnością wschodzącego słońca, które usypia mnie purpurą zachodu,
które czuwa nade mną blaskiem gwiazd i księżyca, które rozrzedza ciemność
niełatwej codzienności. Dziś każdego dnia wołam, spoglądając w Niebo: „Jezusie,
Synu Dawida, ulituj się nade mną!”, by móc pójść za Nim, by na wszystkich i
wszystko umieć patrzeć Jego oczami, by nie stracić umiejętności patrzenia i
postrzegania, by być sobą naprawdę.