„Jezus
powiedział do swoich uczniów: Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże
pragnę, ażeby już zapłonął. Chrzest mam przyjąć, i jakże doznaję udręki, aż się
to stanie. Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam,
lecz rozłam. Odtąd bowiem pięcioro stanie przeciw dwojgu, a dwoje przeciw trojgu;
ojciec przeciw synowi, a syn przeciw ojcu; matka przeciw córce, a córka przeciw
matce; teściowa przeciw synowej, a synowa przeciw teściowej.”
(Łk 12,49-53)
Kruszy się wokół rzeczywistość niczym grudka piasku w opuszkach palców, rozdrabniających poszczególne ziarenka, bezszelestnie opadające na ziemię. Tworzy się chaos. Czas niczym wzburzone, sztormem rozgniewane morze uderza potężnymi falami w ziemię, niszcząc ją, deformując, zmieniając i kształtując na nowo. Ogień wybuchających innowacji i reform trawi istniejący ład oraz porządek. Jedni giną zakleszczeni w szponach śmierci, drudzy odchodzą porwani przez fale zmian i wreszcie zostają jednostki na pobojowisku uśpionego żywiołu – ci, którzy zmierzą się z koniecznością usunięcia zniszczeń, zgliszczy, odbudowy gmachów kościelnych i zasadzenia ogrodów.
Która z
wyszczególnionych grup będzie bliska Bogu, Jemu miła, bo wierna i szczerze
oddana?
Dziś widzę nawet
fundamenty Kościoła roztrzaskane pęknięciami nowatorskich czasów tolerancji i
bezgranicznej miłości (?!), której (wydaje mi się) nie umiemy się uczyć od Ojca
Niebieskiego, której chyba nawet nie rozumiemy, nie jesteśmy w stanie pojąć. Dziś
lekkomyślnie wchłaniamy wszelkie natchnienia świata, stającego się coraz to
bardziej swobodną i coraz mniej wymagającą doczesnością, coraz bardziej
pobłażliwą i coraz mniej szlachetną. Zachłannie i żarłocznie wręcz wpatrujemy
się w Miłosierdzie Boże. Ignorujemy fakt, iż „Bóg jest Sędzią Sprawiedliwym,
który za dobre wynagradza a za złe karze”. Pragniemy i widzimy Pana naszego
jako bezwarunkowo kochającego nas pobłażliwego, rozpieszczającego Swe pociechy
Ojca, wybaczającego wszystko wszystkim, niewymagającego w akcie Swej Miłości,
bo mającego na względzie jedynie ludzkie szczęście tu i teraz w dobie
odliczanego zegarami czasu, a więc poświęcającego się bezgranicznie Swym
dzieciom zawsze i wszędzie bez względu na konsekwencje, a zapominamy, że gdyby
„nie Matka Boża z obnażoną piersią i zatkniętym mieczem, rzewnymi łzami
płacząca i zasłaniająca nas przed straszną karą Bożą, Bóg dotknąłby nas
straszną karą” (św. Faustyna „Dzienniczek”,686). Chcemy żyć w przekonaniu, że
Jezus – niczym dobra wróżka – niesie ze Sobą spokój i harmonię, że uzdrawia i
obdarowuje charyzmatami na życzenie, że ulepsza i upiększa świat, usuwając z
drogi ludzkiego przeznaczenia trudności, cierpienia, zmartwienia i problemy, gdy
tymczasem On Sam o Sobie mówi do swoich uczniów, iż „przyszedł, by dać ziemi
rozłam”, gdy tymczasem wyraźnie zaznacza, iż „kto kocha ojca lub matkę bardziej
niż Jego, nie jest Go godzien; kto kocha syna lub córkę bardziej niż Jego, nie
jest Go godzien; kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Nim, nie jest Go
godzien” (Mt 10,34-38). Zapominamy, że – jak wspomina w swoim „Dzienniczku” św.
Faustyna – Bóg jest zazdrosny o nasze serca. Nadużywamy Miłosierdzia Ojca
Niebieskiego, raniąc Go potwornie owym aktem egoizmu i pychy, o czym wspomina
chociażby bł. Anna Katarzyna Emmerlich. Pędzimy codzienne życie niczym wino w
dębowych beczkach według własnej receptury, uzurpując sobie prawo do bycia całkowicie
i wspaniałomyślnie rozgrzeszonymi, bezczelnie uzurpując sobie prawo do życia
wiecznego w Królestwie Niebieskim przy suto zastawionych stołach wesela i
radości. Zapominamy, że „każdy kto ufa (!) Miłosierdziu Bożemu, nie zginie”
(św. Faustyna „Dzienniczek, 723), a nie kto przywłaszcza sobie przywilej
korzystania z owej Ojcowskiej łaski. Zaufanie bowiem wynika z aktu skruchy i
pokuty. Uzurpowanie zaś sobie prawa do korzystania z Bożego Miłosierdzia zawsze
oraz wszędzie jest wynikiem braku skromności, przekonania o byciu rozgrzeszonym
w każdej okoliczności czy sytuacji, egocentryzmu i pychy.
Dziś Kościół, niczym
olbrzym na glinianych nóżkach, chwieje się i kołysze w rytm ludzkiego
pragnienia obcowania z Panem Jezusem ubranym w różową suknię wesela oraz
beztroski, z Bogiem, który obdarowuje nas zawsze tym, o co prosimy, który nigdy
nie odmawia i który hojnie spełnia życzenia chwalących Go śpiewem i tańcem
dzieci. Dziś zdecydowana większość wiernych pragnie widowiskowych, hardcorowych
spotkań z Panem, namacalnych i niepodważalnych, mocnych i ognistych. Dziś
ludzie chcą być niemal samowystarczalni. Marzą o posiadaniu charyzmatów, by
czynić na ziemi cuda, by stać się niczym Jezus Chrystus.
Kiedy usłyszałam z ust
Marcina Zielińskiego, że chciałby wskrzeszać umarłych, przeraziłam się,
poczułam jakiś dziwny, cierpki niesmak i dyskomfort duchowy, jakby paraliżujące
zaskoczenie, bo… po co?! Czyż naszym powołaniem nie powinna być dbałość o dusze
cierpiące w czyśćcu, o dusze grzeszników zmierzających drogą szeroką i
przyjemną do piekielnych czeluści? Czyż prawdziwy chrześcijanin nie powinien
poświęcić się miłości do bliźniego poprzez chociażby modlitwę w intencji jego
zbawienia i życia wiecznego w Królestwie Niebieskim? Czyż ciało jest ważniejsze
od ducha? Czemu ma służyć charyzmat wskrzeszania umarłych? Czyż nie jest to
forma braku zaufania do Ojca Niebieskiego?!,… bo przecież ci ludzie na pewno
zostali już osądzeni, ukarani lub nagrodzeni… Czyż tym sposobem człowiek nie
wchodzi w kompetencje Boga? Komu i czemu ma służyć posiadanie owego charyzmatu?
Czy aby apetyt na czynienie cudów nie rośnie w ludzkim sercu w miarę czynionej
posługi? Czy w tym właśnie momencie Marcin Zieliński nie zatracił w sobie
czujności i nie uśpił ostrożności wobec działania oraz sprytu złego, uchylając
drzwi pysze?
Nie rozumiem…
Ks. Marian Rajchel
określił owe wyznanie osobistego pragnienia jako akt pychy. W podobny sposób
ks. Piotr Glas definiuje ów grzech, ostrzegając przed jego przykrymi i zgubnymi
dla człowieka konsekwencjami. Pojawiają się jednak kapłani nie dostrzegający w
pragnieniu Marcina Zielińskiego niczego podejrzanego, żadnego zagrożenia dla
niego czy innych, których charyzmatem własnej osobowości zachwyca i poraża.
Za kim pójść?... Kogo
słuchać?... Do kogo mieć zaufanie?...
Rozłam.
Dziś wiele się też
słyszy o skostniałości Kościoła, o tym, że powinno się otworzyć okiennice,
uchylić okna, by wpuścić do środka światło, świeżość, by uchwycić współczesny
czas…
Czy Pan Bóg ma się stać
hippisem, by ludzie wreszcie Go pokochali i by Go zaakceptowali, by poczuli się
usatysfakcjonowani i szczęśliwi? Czy Kościół ma obowiązek postępowania według
ducha czasów czy raczej powinien pozostać wierny Nauce Chrystusa, wierny
Duchowi Świętemu, wierny swemu Stwórcy? Czy owym światłem i świeżością nie jest
Sam w Sobie Jezus? Jeżeli więc wchodzisz do Kościoła i pochłania cię jedynie
ciemność, mrok, chłód, skostniałość i stęchlizna, to może potrzebujesz pomocy w
postaci np. generalnej spowiedzi, kierownictwa duchowego?
Sama byłam osobą ślepą,
głuchą, nieczułą i chromą. Nie umiałam odnaleźć się w Kościele. Nie potrafiłam
zauważyć obecności Boga, który wiernie mi towarzyszył w codziennym życiu.
Wchodziłam do Kościoła i widziałam jedynie mroczne, chłodne mury, ciemność,
pustkę i nudę, przytłaczającą atmosferę przeszłości – czasów nieaktualnych i
nikomu niepotrzebnych. Też kiedyś uważałam, że powinno się otworzyć na oścież
okiennice i okna, by wpuścić do głównej nawy światło i świeże powietrze, ale
dziś… po spowiedzi generalnej, po żywym spotkaniu z Panem Bogiem, po
nawróceniu, wiem!, i z pełną odpowiedzialnością mogę ci doradzić, by skorzystać
z pracy nad samym sobą – nad własnym duchem, jeśli czujesz w sobie powołanie do
przeprowadzania rewolucji i reform w Kościele, jeśli nie potrafisz zobaczyć
światła jakim płonie ołtarz i tabernakulum – jakim JEST Jezus Chrystus.
Dziś tak trudno wybrać
prawidłowy, Boży kierunek drogi, która w rzeczywistości prowadzi do Królestwa Niebieskiego.
Świat zalewają wzburzone fale różnorodnych propozycji, przekonań… Człowiek
staje przeciwko człowiekowi. W szermierce dyskusji i poglądów skrzą się ostrza
wiary w słuszność głoszonych racji… Dziś bowiem „pięcioro jest podzielonych w
jednym domu: troje staje przeciw dwojgu, a dwoje przeciw trojgu; ojciec przeciw
synowi, a syn przeciw ojcu; matka przeciw córce, a córka przeciw matce;
teściowa przeciw synowej, a synowa przeciw teściowej” (Łk 12,49-53). Dziś Pan
Jezus „przynosi nie pokój, a miecz” (Mt 10,34). Dziś – takie mam wrażenie –
nastał czas egzaminu miłości, dzięki któremu obnażymy przed Bogiem nasze
bezwstydne, szczere, prawdziwe serca.
Czy jestem wiarygodna?
Jeden jest tylko
wiarygodny – Bóg. On jest Światłem i Prawdą, On jest Życiem i Dobrem, Miłością
i Radością. Tylko Bóg może nas wyprowadzić z ciemności.
Ja jedynie szczerze
odsłaniam przeżycia i refleksje, doznania i stany własnego ducha. Może trzymam
w dłoni palącą się światłem zapałkę?,… ale jeśli tak, to trzeba pamiętać, że
jest to tylko zapałka. Może ona zgasnąć, stracić swój płomień, zanim zdąży
ogień wypalić jej drzazgę.
Módlmy się za Kościół,
za kapłanów, za bliźnich, byśmy nigdy nie zostali porwani przez żywioł współczesnych
czasów, który Bogu się nie podoba, byśmy podążali wiernie za Jezusem a nie za złudzeniem,
ukształtowanym na Jego wzór i podobieństwo. Módlmy się za Marcina Zielińskiego i
za wszystkich, osaczonych przez ciemność, mrok, chłód, przygnębienie, a tęskniących
za światłem i świeżością, by odnaleźli w codziennym życiu Ojca Niebieskiego i by
Mu służyli na Jego! chwałę oraz cześć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz