czwartek, 28 czerwca 2018

ŚLEPIEC


„Kiedy zbliżał się do Jerycha, jakiś niewidomy siedział i żebrał. Gdy usłyszał, że tłum przeciąga, dowiadywał się, co się dzieje. Powiedzieli mu, że Jezus z Nazaretu przechodzi. Wtedy zaczął wołać: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!” Ci, co szli na przedzie, nastawali na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną”! Jezus przystanął i kazał przyprowadzić go do siebie. A, gdy się zbliżył, zapytał go: „Co chcesz, abym ci uczynił?” Odpowiedział: Panie, żebym przejrzał. Jezus mu odrzekł: „Przejrzyj, twoja wiara cię uzdrowiła.” Natychmiast przejrzał i szedł za Nim, wielbiąc Boga. Także cały lud, który to widział, oddał chwałę Bogu.”
(Łk 8,35-43)

Jestem niczym ślepiec żebrzący na ulicach Jerycha. Całym ciałem i duszą czuję żywą obecność Boga w moim codziennym podróżowaniu z przystanku minuty do celu godziny czy miesiąca, a w konsekwencji kolejnego roku odmierzanej wskazówkami zegara doczesności. Czuję Go bardzo wyraźnie i namacalnie. Dzięki Bożej obecności nie tracę miłości i szacunku do wszelkiego stworzenia. Dzięki Bożej obecności w mojej codziennej tułaczce z dnia na dzień szlakiem pogrążonej we śnie nocy nie odczuwam żalu z powodu przemijania czy kruchości życia doczesnego, nie zadręczam się niepowodzeniami i nie upadam na kolana rezygnacji pod ciężarem nieszczęść lub trudności, chorób czy cierpień, z jakimi każdemu człowiekowi przychodzi się zmierzać na ringu rozgrywającej się teraźniejszości. Całym ciałem i duszą czuję, że Ojciec Wszechmogący wiernie mi towarzyszy w każdych momentach, we wszystkich sytuacjach, przyglądając się mi bardzo uważnie i obserwując pierwsze kroki stawiane przeze mnie w debiutach nowych wydarzeń oraz etapy mojego dorastania i wzrastania, moje wzloty i upadki, których niestety bywa znacznie więcej w moim dojrzewaniu duchowym niż powodów do Ojcowskiej dumy oraz zadowolenia. Czuję żywą obecność Boga w moim codziennym podróżowaniu. Czuję również jego zapach – zapach wiatru, który jest świeży i piękny, doprawiony aromatem nadziei, kojący i delikatny, a jednocześnie niezwykle trudny do opisania. Słyszę odgłos Jego kroków, szelest Jego szaty, szept i barwę głosu, ale… Go nie widzę jako człowieka stojącego przede mną twarzą w twarz, oko w oko, nie widzę Jego Oblicza, którym mogła się rozkoszować chociażby św. Faustyna, dlatego niczym ślepiec z Jerycha „słyszę, że tłum przeciąga i że w każdej sekundzie doczesnego zgiełku ludzkich ścieżek Jezus z Nazaretu przechodzi” przez zwykłą codzienność wtopiony w lud.
Kocham towarzystwo Boga. Kocham być z Nim i w Nim. Kocham chwile, w których u boku samotności z kubkiem świeżo zaparzonej kawy siedzę z Panem Bogiem przy wspólnym stole… Ciało i dusza rozpływają się w Miłości, w rozkoszy cudownego, nieziemskiego szczęścia, a ja rozpływam się w błogim milczeniu, delektując się ciszą, smakiem kawy i podziwiając piękno Bożego dzieła, rozpościerającego się przede mną panoramą obrazu, odrysowanego w szybie a ozdobionego ramami balkonowych okien… Nie ma nic wspanialszego nad te wspólnie z Ojcem Niebieskim spędzone chwile, nad tę żywą obecność Pana w jakże banalnych, a świętych dla mnie momentach ludzkiego życia.
Kocham rozmawiać z Panem Bogiem. Nie ma bowiem na świecie bardziej cierpliwego, pokornego, wyrozumiałego i chłonnego słuchacza jak Ojciec Niebieski. Powierzam Mu swoje zmartwienia, troski, radości. Opowiadam o osobistych spostrzeżeniach, o marzeniach i pragnieniach, o pasjach i zamiłowaniach. Dzielę się z Nim najwstydliwszymi tajemnicami duszy i słabościami ciała. Powierzam Mu całą siebie i wszystkich tych, którzy najbardziej potrzebują Jego Miłosierdzia. Mówię również o wątpliwościach, które mnie zadręczają. Pytam, w jaki sposób w danej sytuacji wobec konkretnego człowieka by postąpił?, jakby się zachował?!... Pytam, jakie ma zdanie na temat wydarzeń czy ustaleń rozgrywających się na scenie politycznej czy społecznej?, co Mu się podoba, a co jest niemile przez Niego widziane?... A, On – chociaż doskonale zna wszystkie moje rozterki oraz radości, chociaż zna mnie lepiej niż ja samą siebie kiedykolwiek będę w stanie poznać – cierpliwie słucha, wysłuchuje, a później odpowiada Słowem Pisma Świętego.
Nie chciałabym rozczarować Ojca Niebieskiego czy Go zranić i to nie dlatego!, że się boję Boga – Jego Sprawiedliwości w osądzie moich myśli, uczynków czy zaniedbania, ale dlatego, że Go szczerze kocham. Z tego właśnie powodu – z powodu Miłości pragnę być spełnieniem Jego woli a nie namiastką własnych decyzji i wyborów. W owym więc celu, kiedy „słyszę, że tłum przeciąga a Jezus przechodzi” ulicami ludzkiej codzienności, ruszam i idę za Nim, by chłonąć jak najwięcej z głoszonego Słowa, z przekazywanej Nauki, by prawdziwie być dzieckiem Króla, ale… często „ci, którzy idą na przedzie, nastawają na mnie, żebym zamilkła”, jakbym była niegodna być uczennicą Pana, jakby znali mnie lepiej niż Sam Jezus Chrystus, jakby dzięki owej znajomości posiadali prawo podejmowania decyzji w Imię Syna Bożego.
Nie poddaję się jednak i wchodzę w tłum, uparcie przeciskając się do przodu w kierunku Pasterza i wołając za Nim: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Wiem bowiem, że nikt i nic nie jest w stanie poprowadzić mnie Drogą Zbawienia do Królestwa Niebieskiego przed Oblicze Boga jak Sam Chrystus. Z Nim mogę wszystko. Bez Niego zaś nie jestem w stanie uczynić nic, bo bez Niego jestem po prostu niczym. Idę więc uparcie za Chrystusem. Upadam. Wstaję i idę za Nim, wołając niestrudzenie: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Ludzie mnie ganią, krytykują, kuksańcami odsuwają w bok, budząc we mnie wątpliwości wobec samej siebie, zmuszając do przemyśleń, oceniając moje serce, które tak naprawdę widzi i zna jedynie Bóg. Upadam w poczuciu nędzy i marności, odczuwając coraz większy i coraz bardziej zachłanny głód Miłości, więc podnoszę się i zawzięcie ruszam do przodu za Zbawicielem, krzycząc błagalnie: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”.
Cały czas duchowo się umacniam i rozwijam, dojrzewając w wierze. Pragnę mieć serce ukształtowane na wzór serca Jezusa. Pragnę mieć oczy, w których ludzie będą mogli zobaczyć przenikliwe spojrzenie Boga. Pragnę przejrzeć, więc nieudolnie i nędznie, ale uparcie przeciskam się przez tłum, wołając błagalnie: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”.





wtorek, 26 czerwca 2018

MOJE ANIOŁY


Umieram… Powoli umieram… Z każdą minutą i godziną coraz bardziej więdnę, jak kwiat pozbawiony wody, a skazany jedynie na ognisty żar słońca i niszczycielskie zakleszczenie korzeni, miażdżonych suchą, betonową niemal ziemią. Wychylam się i unoszę głowę oraz żebracze ręce w kierunku Nieba, błagając o deszcz, o chociażby jedną, maleńką kropelkę wody, którą mogłabym zwilżyć popękane suszą usta. Wszystko wokół wydaje się kruche i nic niewarte, marne nad marnościami, nędzne i banalne. Piach wypełnia moje usta, wbija się w oczy, złuszcza skórę… Odnoszę wrażenie przebywania w świecie pełnym pustych, starych puszek, ścieranych na proch rdzą. Słońce odbija w zniszczonym korozją metalu złocisty promień blasku wabiąc ową błyskotką naiwnych ludzi, którzy przebierają w tej stercie śmieci jaką są błyskotki życia doczesnego, szukając szczęścia i zapominając, że „nikt nie może dwom panom służyć, bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego – miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi, (że) nie można służyć Bogu i Mamonie” (Mt 6,24). Wiją się wokół mnie osoby zachłanne na bogactwa codzienności, odmierzanej bezlitośnie i bezpowrotnie przez wskazówki czasu odpływającego w zapomnienie nurtem przemijania. Wszystko się przecież kiedyś skończy. Doczesne życie zatrzyma się w bezruchu i w martwicy świadomości, która zostanie palcem śmierci wyłączona niczym nocna lampka, stojąca przy łóżku wiecznego odpoczynku. Nikt jednak w ogóle owego faktu i kolei rzeczy nie bierze pod uwagę, jakby wszechmoc i wieczność były wrodzonymi cechami każdego człowieka, a młodość stanem możliwym do odtworzenia i utrzymania w nieskazitelnej formie oraz kondycji. Ludzie grzęzną w tej stercie pustych, zardzewiałych puszek, wabiących naiwnych poszukiwaczy szczęścia błyskotkami społecznego szablonu wolności, wygody, tolerancji i miłości do wszystkich oraz wszystkiego - miłości, która w rzeczywistości jest jedynie narcystyczną dbałością o dobro indywidualne, własne, o dobro jednostki a nie ogółu. Dziś bowiem każdy może być jaki chce i kim chce. Dziś może każdy żyć, postępować jak mu się podoba, jak mu podpowiada zatwardziałe, egoistyczne serce. Dziś wszyscy (a przynajmniej zatrważająca większość) zdają się funkcjonować w społeczeństwie bez szczerze i godnie wypełnianego obowiązku spoglądania na drugiego człowieka, z zachowaniem szacunku do jego potrzeb oraz wartości. Dziś bowiem ludzie wydają się samozwańczo zasiadywać na tronie Króla, na miejscu Władzy Absolutnej. Podejmują decyzje o drugim człowieku według ogólnie stworzonych i przyjętych schematów, koncentrujących się na zaspokajaniu popędów oraz potrzeb fizjologicznych, zmierzających do gromadzenia sobie bogactw tu i teraz – na ziemi. Dziś człowiek przywłaszcza sobie prawo decydowania o płci. Dziś człowiek, niczym Josef Mengele, kroczy w obowiązkach codzienności w rytm współczesnej muzyki zwanej tolerancją, wskazuje palcem na poszczególne jednostki, dokonując selekcji i decydując o tym, kto ze wskazanych w szeregu zasługuje na życie a kto na śmierć, kto ma prawo przejść na prawą a kto musi usunąć się w tłum śmierci na lewą stronę. Dziś ludzie odrywają się od Boga. Depczą Go i niszczą pod obcasami doczesnego głodu, pod podeszwami gonitwy za marnością nad marnościami, jakby w transie uzależnień od Mamony zapominali, że powołaniem ludzkiego istnienia jest „gromadzenie skarbów w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną” (Mt 6,19-20).
Porywa mnie ta fala samozniszczenia i szerzącej się śmierci, która gnije i obrzydliwie konsumuje ciało oraz duszę, wije się wokół kostek i oplata nogi, brzuch, piersi, ramiona i szyję, wślizgując się do ust i oczu wężami społecznych nakazów, zakazów, przymuszeń i oczekiwań. Rozrywam sznurówki owych macek, ale w bezradności i niemocy. Cierpię. Ogarnia mnie wewnętrzne spustoszenie i żal. Znajduję się bowiem w miejscu, w którym w żaden sposób nie potrafię się zaaklimatyzować. Nie czuję się komfortowo i bezpiecznie, szczęśliwie i dobrze. Szukam więc Boga. Tęsknię za Nim niewyobrażalnie mocno, ale… nie widzę Go, nie czuję Jego zapachu, dotyku, nie słyszę Jego głosu,... jak kiedyś…
Wiem, że JEST! Wiem to na pewno! Nie wątpię w żaden sposób w Jego Istnienie. Mam jedynie bolesne, okrutnie bolesne wrażenie, że się na chwilę oddalił. Przyczyną mojego cierpienia jest nieokiełznana, dzika tęsknota za Bogiem – tęsknota, której nie jestem w stanie w żaden sposób uspokoić, wyciszyć, oswoić; i ta chwila, rozciągająca się rozmiarami swego trwania do bezkresu wieczności… Słyszę Jego kroki gasnące gdzieś w oddali. Łzawiącym okiem dostrzegam kontury Jego sylwetki powoli znikającej za kurtyną mgły wiszącej nad horyzontem. Wyciągam do Niego ręce jak dziecię do Ojca, w którego ramionach może się czuć bezpiecznie, w którego ramionach pragnie być za wszelką cenę, ale… On milczący odsuwa się coraz dalej i dalej…
Leżę w stercie doczesnych błyskotek. Konam powolnym umieraniem u boku samotności i bólu zrozpaczonej duszy, i mam tylko jedno pragnienie: Chcę, by w moich oczach ludzie widzieli przeszywające ich na wskroś spojrzenie Boga.
Wtem, w najgorszym momencie odczuwanego cierpienia bólem miażdżonej duszy, podchodzi do mnie osoba, którą znam, która staje przede mną i odsłania mi własne serce zranione tym samym ostrzem pokrewnego doświadczenia, na podobną szerokość i głębokość rany zadanej brutalnym ciosem kapryśnego losu – osoba, będąca dla mnie aniołem wysłanym przez Boga, dającego mi w ten (być może) banalny, ale jakże piękny sposób znak Swojej Obecności w moim codziennym trwaniu i ułomnym wędrowaniu ścieżynami życia.
Zaskakująco cudowna jest czujność Ojca Niebieskiego.
W kryzysowej chwili, w której nie czuję się osobą potrzebną, w której mam przekonanie, że wszystko, co mogłabym jeszcze osiągnąć jest już wyczerpane i niemożliwe w zakresie posiadanych przeze mnie umiejętności, pojawiają się zupełnie nieoczekiwanie, jakby z nikąd, znajomi, spontanicznie wyznający mi odczuwaną do mnie sympatię. Słowa owych wyznań rozgrzewają serce, motywują do działania i są niczym słońce przebijające promieniami szczerozłotej radości pochmurne, gromowładne oblicze nieba… To jak Boży szept złożony na ich ustach, wypowiadający życiodajne: „Kocham cię”. To jak kropla wody spadająca z Nieba na liście i płatki kwiatu więdnącego w spiekocie suszy oraz betonie niszczycielskiej gliny. To głos aniołów wysłanych przez Pana na pocieszenie mojej strapionej, przygnębionej duszy.
W chwilach wręcz żałobnego rozgoryczenia, wywołanego ludzką znieczulicą i światem odzieranym z wartości moralnych, w chwilach zmęczenia i bezradności wobec upadku wszelkiego stworzenia, w chwilach, w których mam ochotę się szczelnie zamknąć i ukryć, izolując się i skazując na głuchoniemą ciszę, pojawiają się zupełnie nieoczekiwanie, jakby z nikąd, osoby, odsłaniające przede mną własne udręczenia i umartwienia, obciążenia i żale, będące lustrzanym odbiciem moich doznań i emocji. Wówczas czuję jak szczerość owych rozmów uwalnia moje serce spod ciężaru kamienia otaczającej mnie potworności. Wówczas poznaję, że nie jestem sama na drabiniastym wozie bolesnej zsyłki na bycie elementem niedopasowanym do współczesności, dziwacznym, wręcz archaicznym – jest nas kilkoro.
Zaskakująco piękna jest czujność Boga, który nieustannie wypowiada szeptem życiodajne: „Kocham cię”, wysyłając do mnie w chwilach cieni i zmroków aniołów, przeżywających współmiernie to samo, co cierpiące we mnie serce i dusza. Dziękuję za każdy milimetr wspólnej wędrówki ścieżynami życia Anecie, Ani, Agnieszce, Adamowi, Beacie, Ewie, Sylwii i Wioli – osobom, które niczym zwierciadło stają przede mną, odsłaniają własne tajemnice, pozwalają się w sobie zobaczyć i pomagają zrozumieć, że samotność w dzisiejszych czasach bywa przywilejem a nie przekleństwem.
Zaskakująco piękna jest czujność Boga.



środa, 13 czerwca 2018

ŚCIEŻKAMI BOGA


„Jezus powiedział do swoich uczniów: Nie sądźcie, że przyszedłem zmienić Prawo, albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Zaprawdę bowiem, powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni.
Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejszych, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim. A kto je wypełnia i uczy wypełniać, ten będzie wielki w królestwie niebieskim.”
(Mt 5,17-19)

Prawo… Prawo wyryte na kamiennych tablicach, które Mojżesz zniósł z góry Synaj, które jest formą przymierza zawartego przez Boga z Izraelem, które stanowi literalny rodzaj drogowskazu, wyznaczającego szlak ludzkiej wędrówki drogami doczesności – szlak prowadzący do zbawienia, do życia wiecznego, do Królestwa Niebieskiego, do Domu Ojca, czekającego na Swe dzieci z Miłością szeroko rozpostartych ramion, z tęsknotą… Prawo uwzględniające zakazy i nakazy, oddzielające ową wyraźną granicą dobro od zła – to, co Panu miłe, od tego, co się Panu nie podoba i co jest pokusą zwodzącą człowieka na potępienie, na całkowitą zgubę i zagładę, wyniszczenie i śmierć, cierpienie i bolesną samotność… Prawo jako Nauka Jezusa Chrystusa – Syna Bożego Jednorodzonego, „który jest przez Boga umiłowany i którego winniśmy słuchać” (Mk 9,2-10)…
Czy wypełniamy owe Prawo i uczymy wypełniać wolę Ojca Wszechmogącego? Czy dostosowujemy się do zasad i Nauki Chrystusa,… czy może raczej bawimy się w znoszenie przykazań, choćby tych najmniejszych, poprzez nadużywanie ludzkich zdolności do nadinterpretacji i do akceptacji wszystkiego, co człowiekowi miłe, a co według Boga niegodne i obrzydliwe? Czy nie nadużywamy Bożego Miłosierdzia i czy nie ignorujemy Bożej Sprawiedliwości? Czy dbamy o Miłość Ojca Niebieskiego, czy raczej o narcystyczne zaspokojenie osobistych potrzeb bycia kochanym przez rzesze zwolenników oraz miłośników zagłaskiwanych na śmierć dłonią niebezpiecznej tolerancji? Czy „chronimy się do Pana”, czy może „idziemy (tłumem) za obcymi bogami, pomnażając własne udręki” (Ps 16)?...
Przeraża mnie współczesny świat. Mam nieodparte wrażenie, że zalewa nas fala usilnego doszukiwania się we wszystkich i we wszystkim Boga, którego Miłość i Miłosierdzie są nieustannie nadużywane i wykorzystywane do usprawiedliwiania, jak też rozgrzeszania wszystkich oraz wszystkiego, co nie jest zgodne z zapisem Prawa. Mam nieodarte wrażenie, że przez megafon bezgranicznej tolerancji rozbrzmiewają wszem wobec wygłaszane nauki, iż wszelkie ludzkie stworzenie bez względu na wyznanie i religię wierzy w Tego Samego Boga i czci Tego Samego Boga.
Jeśli tak jest naprawdę, to dlaczego poszczególne bóstwa nie wykazują tych samych cech Pana naszego Stworzyciela Nieba i Ziemi, które uwzględniają Główne Prawdy Wiary?!
Dziś stoimy w obliczu dbałości o poprawność polityczną i religijną. Zacieramy wszelkie granice i różnice, tracąc wyrazistość i przejrzystość ładu oraz porządku opisanego przecież w Piśmie Świętym, tracąc wartości, zatracając tożsamość i osobowość, sprzedając za nędzne miedziaki poczucie bezpieczeństwa oraz szczęścia. Topimy się we wszechogarniającym nas chaosie. Dziś bowiem trudniej określić, co jest dobre, a co złe; co jest dopuszczalne, a co karygodne. Tolerancja bowiem tworzy czysto ludzką interpretację słusznych (?!) zasad kształtujących prawidłowe (?!) i poprawne (?!) relacje społeczne oraz wprowadza czysto ludzkie reguły codziennego życia, uformowane na podstawie zaspokajania odczuwanych potrzeb. Dziś człowiek stoi na podium Boga. Dziś bowiem według natury i według potrzeb człowieka kształtowane jest obowiązujące prawo.
Czy to jest ścieżka, której kierunek miły jest Panu Bogu i który jest zgodny z wolą Ojca?
Kiedy widzę autorytety, zwrócone twarzą w stronę Mekki i modlące się w meczetach w towarzystwie muzułmanów - autorytety, które winny wypełniać Boże Prawo i uczyć innych wypełniania owego Prawa, słyszę rozpaczliwy krzyk myśli, powtarzającej w rozgoryczeniu i w akcie szczerego ubolewania oraz lamentu ranionego sumienia jedno, niezwykle ważne dla mnie przykazanie: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną!, Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną!!”...
Komu owe autorytety oddają cześć?!,… przed kim chylą czoło?... Za kim ufnie należy pójść, ucząc się od niego wypełniania i przestrzegania Prawa – za Aronem, który uległ kaprysom aroganckiego, zdradliwego tłumu i wyraził zgodę na kult cielca odlanego ze złota, podążając tym samym za duchem czasu, czy za Mojżeszem, który rozgniewany nieokiełznanym, bluźnierczym ludem pozostał wierny Bogu, ufnie dał się porwać Duchowi Świętemu (Wj 32)? Za kim winniśmy pójść w naśladowaniu czynów i wypełnianiu woli Pana – za Jezusem jako Synem umiłowanym przez Ojca Wszechmogącego czy za Mohametem?
Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną!
Nie mogę pozbyć się nieustannego, dobitnego powtarzania wyżej przytoczonego przykazania Bożego Prawa, kiedy ocieram się o autorytety winne wypełniania owego Prawa i uczenia przestrzegania zasada tegoż Prawa, a pochylone w pokornej modlitwie (?) w świątyni, w której chwali się Allaha i w której obcemu bóstwu oddaje się cześć. Intencje być może są zaszczytne i piękne, ale… czy Boże, czy po prostu czysto ludzkie?
Niepokoi mnie zaobserwowany fakt – to zauważone wydarzenie. Allah i Bóg nie są bowiem jedną i tą samą osobą. Różnią się w niezwykle wyraźny i bezdyskusyjny sposób. Owe diametralne różnice można uchwycić w każdym dokumentalnym filmie lub artykule religioznawczym, odsłaniającym historię i tajniki Koranu jako tzw. świętej księgi. Widoczne są one również w wypowiedziach konwertytów, którzy zrezygnowali z islamu i którzy podążyli za głosem Jezusa Chrystusa, czego potwierdzeniem może być chociażby rozmowa przeprowadzona przez Tomasza Terlikowskiego z Sandrą Salomon. W celu weryfikacji wspomnianych różnic, zaprzeczających przekonaniu, że muzułmanie i chrześcijanie są wyznawcami tego samego Boga, mogłabym również zaproponować (jako jeden z wielu filmów) dokument religioznawczy pod tytułem „The Koran”, którego realizatorem jest Antony Thomas a który był emitowany przez National Geographic Channel. W owym wspomnianym filmie przedstawiony portret Allaha w żaden sposób (w moim skromnym odczuciu) nie pasuje do rysów Stworzyciela nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. Bóg bowiem jest Trójcą Świętą. Istotę doskonałości Pana Wszechmogącego potwierdzają Główne Prawdy Wiary, zaznaczając i głosząc, że „są trzy Osoby Boskie: Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty”. W obliczu przedstawionej Prawdy należy wspomnieć, iż Allah jest jeden, jedyny i niepodzielny. Muzułmanie nie uznają trzyosobowej natury boskiej i nie wyznają wiary w Trójcę Świętą. Wyrażają przekonanie, że Allah jest bogiem jednoosobowym, jednym i jedynym, niepodzielnym. Odrzucają również Prawdę, głoszącą, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym, „który stał się człowiekiem, umarł na krzyżu i zmartwychwstał dla naszego zbawienia”, a który w islamie traktowany jest jedynie jako nauczyciel i prorok, lecz znacznie mniej ważny od Mahometa. Należy również wspomnieć , iż Bóg jest Miłosierny i Sprawiedliwy, dlatego wymaga od własnych dzieci, by te „miłowały swoich nieprzyjaciół i modliły się za tych, którzy ich prześladują” (Mt 5,43-44), by „przebaczały nie siedem, ale siedemdziesiąt siedem razy” (Mt 18,21-22). Allah natomiast wydaje się być bogiem zdecydowanie bardziej wymagającym i bezwzględnym. Ową zatwardziałość i bezwzględność, bezkompromisowość i stanowczość w surowym traktowaniu człowieka potwierdza zapis znajdujący się na stronach Koranu, który wskazuje prawo do zemsty, który w żaden sposób nie nawołuje do miłowania nieprzyjaciół i do modlitwy za prześladowców. Potwierdzeniem wyszczególnionego prawa jest wypowiedź Sheikha Khalida Tafesha, przytaczająca wspomniany zapis, głoszący następujący obowiązek muzułmanina w relacjach konfliktowych: „a jeśli kto odnosi się wrogo do was, to i wy odnoście się wrogo do niego, podobnie jak on odnosi się wrogo do was”. Potwierdzeniem wspomnianej zatwardziałości i bezwzględności jest również wypowiedź Sheikha Yousufa Saanei’a, zaznaczającego, że „prawo zemsty za zbrodnię jest jednym z najdoskonalszych praw Koranu” – Koranu będącego księgą pełną wskazówek, których odczytanie i interpretacja, zrozumienie oraz zastosowanie zależą od osobowości, zdolności, wykształcenia, doświadczenia i wrażliwości czytelnika; Koranu będącego zaprzeczeniem Pisma Świętego, przejrzyście i wyraźnie wyjaśniającego, czym jest dobro a czym zło.
Kim zatem jest Allah a kim jest Bóg?!, bo dla mnie to nie jest to ta sama osoba. Nie dostrzegam w owym zestawieniu porównawczym żadnego podobieństwa. Jak zatem można mówić o wierze muzułmańskiej i chrześcijańskiej jako wierze w Jednego, Tego Samego Boga?! Czy możliwa jest żywa obecność podczas modlitwy w meczecie przed obliczem Allaha bez zniesienia i tym samym złamania pierwszego przykazania, wyraźnie żądającego: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną!”?
Szanuję człowieka bez względu na jego pochodzenie, wyznanie i religię, kolor skóry czy kulturę. Szanuję człowieka!, ponieważ jest on – każdy z nas! – stworzeniem Boga Ojca Wszechmogącego. Nie potrafię jednak zgodnie przyjąć wiadomości, że wszyscy ludzie na różnorodnych szerokościach i długościach geograficznych mapy czasoprzestrzeni, z różnorodnymi rytuałami religijnymi w monoteizmie czy politeizmie – że my wszyscy, zaludniający planetę Ziemię, jesteśmy wyznawcami Tego Samego Boga, tylko widzianego inaczej, opisywanego inaczej, nazywanego inaczej, traktowanego inaczej. Nie jestem Aronem. Nie chcę iść z duchem czasu. Nie chcę iść z falą nieokiełznanego, bluźnierczego tłumu. Nie zamierzam pochylać się lub klękać przed cielcem odlanym ze złota, by oddać mu chwałę i cześć jak Bogu. Pragnę być jak Mojżesz, który wiernie idzie za Duchem Świętym, a nie za duchem czasu, który służy i oddaje się tylko Jednemu, Jedynemu Panu. Pragnę iść za Jezusem Chrystusem. Pragnę kochać i modlić się za ludzi bez względu na jakiekolwiek okoliczności, ponieważ pragnę mieć serce miłosierne i sprawiedliwe oraz mądre, a tym samym podobne do Serca Miłosiernego oraz Sprawiedliwego Boga, dlatego obserwując wydarzenia współczesnego świata, nieustannie zastanawiam się: czy rzeczywiście „wypełniamy i uczymy wypełniać Prawo, czy raczej znosimy przykazania”?...
Dokąd zmierzamy i komu tak naprawdę oraz szczerze pragniemy służyć, i dla kogo pragniemy żyć?
Szanuję muzułmanów. Szanuję prawo człowieka do podejmowania decyzji, do dokonywania wyborów. Nie zamierzam jednak dać ponieść się dominującej współcześnie fali tolerancji wielowyznaniowości, opieczętowanej przekonaniem, że wszelkie rytuały i religie służą wychwalaniu oraz wypełnianiu woli Tego Samego Boga. Muzułmanie mają bowiem swojego Allaha, który nie jest tą samą osobą, co mój Bóg. Muzułmanie mają Koran, a ja Pismo Święte – mamy więc dwie, różniące się ścieżki codziennego życia.
Nie nawołuję do wrogości, ale apeluję o rozsądek i ostrożność, o wierność i o wypełnianie Prawa Bożego, o wiarygodne uczenie przestrzegania i wypełniania owego Prawa. „Miłujmy naszych nieprzyjaciół i módlmy się za tych, którzy nas prześladują, abyśmy się stali synami Ojca naszego, który jest w niebie, ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych” (Mt 5,44-45), ale – na litość Boską! – nie zatracajmy własnej godności i wartości w owym obowiązku chrześcijańskim, myląc miłość i miłosierdzie z bezmyślną uległością oraz ślepą tolerancją. Bądźmy czujni i mądrzy. Prośmy Boga o dary Ducha Świętego. Miłujmy nieprzyjaciół i módlmy się za prześladowców, „nie dajmy się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężajmy!” (Rz 12,21), „przebaczajmy nie siedem, lecz siedemdziesiąt siedem razy” (Mt 18,22) ale nie sprzeniewierzajmy się bluźnierczo Bogu, stawiając cudzych bogów przed Nim, oddając im honory, chwałę i cześć jak Temu Jednemu Jedynemu, który stworzył niebo i ziemię, który jest Trójcą Świętą – Jednością w Trzech Boskich Osobach: Bogu Ojcu, Synu Bożym i Duchu Świętym. Nie wygłaszajmy przekonania, że wszyscy: czy to chrześcijanie, czy to muzułmanie, czy buddyści, wierzymy i służymy Temu Samemu Bogu, bo to (w moim odczuciu serca i sumienia) nieprawda. Wszyscy bowiem jesteśmy stworzeniami Boga Ojca Wszechmogącego, ale nie wszyscy Jego wiernymi dziećmi, wypełniającymi Jego Prawo i żyjącymi według Jego woli. „Bądźmy miłosierni, jak Ojciec nasz jest miłosierny” (Łk 6,36). Bądźmy też posłuszni Jego Prawu, wypełniajmy i uczmy wypełniać przykazania, a nie bawmy się w ich znoszenie czy nadinterpretację.



środa, 6 czerwca 2018

DZIEDZICTWO


„I zaczął mówić do nich w przypowieściach: Pewien człowiek założył winnicę. Otoczył ją murem, wykopał tłocznię i zbudował wieżę. W końcu oddał ją w dzierżawę rolnikom i wyjechał. Gdy nadszedł czas, posłał do rolników sługę, by odebrać od nich należną część plonów winnicy. Ci chwycili go, obili i odprawili z niczym. Wtedy posłał do nich drugiego sługę; lecz i tego zranili w głowę i znieważyli. Posłał jeszcze jednego, i tego zabili. I posłał wielu innych, z których jednych obili, drugich pozabijali. Miał jeszcze jednego – umiłowanego syna. Posłał go do nich jako ostatniego, bo mówił sobie: „Uszanują mojego syna”. Lecz owi rolnicy mówili między sobą: „To jest dziedzic. Chodźcie, zabijmy go, a dziedzictwo będzie nasze”. I chwyciwszy, zabili go i wyrzucili z winnicy. Cóż uczyni właściciel winnicy? Przyjdzie i wytraci rolników, a winnicę odda innym. Nie czytaliście tych słów w Piśmie: „Ten właśnie kamień, który odrzucili budujący, stał się głowicą węgla. Pan to sprawił i jest cudem w naszych oczach.” I starali się Go ująć, lecz bali się tłumu.”
(Mk 12,1-12)

Wstałam wcześnie rano. Wskazówki zegara wskazywały godzinę 4:30. Zaparzyłam kawę, otworzyłam na oścież okno, usiadłam z kubkiem świeżego, czarnego wywaru w towarzystwie przestrzeni pogrążonej jeszcze w głębokim śnie, wsłuchując się z wielką rozkoszą w brzemienny śpiew rozbudzonych, rywalizujących ze sobą ptaków, których roje wibrujących różnorodną partyturą nut i dźwięków głosów brzmiały niczym zastępy orkiestr strojących instrumenty i ambitnie przygotowujących się do najważniejszego występu w filharmonii o wielkiej, światowej sławie.
Czyż może być coś piękniejszego od tego żywego doświadczania obecności Pana Boga – Stworzyciela Nieba i Ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych – w samym Jego dziele?! To!, jakbyś własnymi rękoma dotykał dłoni malarza, którego obraz wzbudza w sercu odbiorcy zachwyt, dłoni rzeźbiarza, którego rzeźba kamienna wydaje się być żywym człowiekiem dotrzymującym ci towarzystwa, dłoni kompozytora, którego palce z każdego instrumentu potrafią wydobyć najszlachetniejsze dźwięki muzyki wywołującej na skórze słuchacza drżenie przyjemności, kuszonej dotykiem jej tonów oraz wibracji… To!, jakbyś przenikał duszę pisarza, poznając wszelkie sekrety i stany nieposkromionej, dzikiej wyobraźni pędzącej szaleńczo w otchłanie nieodgadnionego galopem stada koni rozsypanych na bezkresnych stepach hojną garścią niepokornych ogierów…
Tego się nie da w żaden sposób opisać, bo Bóg jest naprawdę Wielki i Dobry.
Pijąc kawę, sięgnęłam po Pismo Święte. Otworzyłam Biblię i… uważnie wczytując się w zapisane na kartkach papieru słowa Ewangelii według świętego Marka, zaczęłam wtapiać się w odsłony pięknego, ale i przerażającego poznania ludzkiej natury.
„Pewien człowiek założył winnicę. Otoczył ją murem, wykopał tłocznię i zbudował wieżę. W końcu oddał ją w dzierżawę rolnikom i odjechał.” (Mk 12,1)
W przytoczonym wersie Pisma Świętego zobaczyłam Boga, który „na początku stworzył niebo i zmienię” oddzielił światłość od ciemności, „oddzielił wody pod sklepieniem od wód nad sklepieniem”, „nazwał suchą powierzchnię ziemią, czyniąc ją płodną i brzemienną w rośliny, nasiona oraz owoce, a zbiorowisko wód nazwał morzem”, „stworzył ciała niebieskie, świecące na sklepieniu nieba, by oddzielały dzień od nocy, aby wyznaczały pory roku, dni i lata”, „zaroił wody od istot żywych” i ptactwo rozsiał w przestrzeni, ziemię zaś ubogacił „istotami żywymi różnego rodzaju” (Rdz 1,1-31)… Zobaczyłam Ojca Wszechmogącego budującego winnicę. Zobaczyłam Boga pochłoniętego twórczym pragnieniem stworzenia świata, Boga bezgranicznie oddanego kreatywnej pracy wznoszenia niepowtarzalnie pięknego dzieła, otoczonego murami horyzontów. Zobaczyłam Właściciela założonej winnicy, który „uczynił człowieka na własny wzór, na własne podobieństwo, dając mu panowanie nad rybami morskimi, ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi”, błogosławiąc mu i prosząc, by ten „był płodny i by rozmnażał się, zaludniając ziemię i czyniąc ją sobie poddaną” (Rdz 1,1-31). Zobaczyłam Boga w akcie Miłości hojnie oddającego ludziom w dzierżawę całe Swoje dzieło – cały świat. Umowa zawartego przymierza uwzględniała jedynie obowiązek zachowania posłuszeństwa wobec Właściciela winnicy. Człowiek mógł „być płodnym i rozmnażać się, zaludniać ziemię i czynić ją sobie poddaną, panować nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi” (Rdz 1,28). Człowiek mógł owocnie i szczęśliwie użytkować oraz wykorzystywać wszystko to, co otrzymał od Właściciela winnicy w formie dzierżawy. Bóg bowiem „dał mu wszelką roślinę przynoszącą ziarno po całej ziemi i wszelkie drzewo, którego owoc ma w sobie nasienie” (Rdz 3,29), dał bogactwo, stanowiące pokarm, a w zamian oczekiwał jedynie posłuszeństwa, odnoszącego się jedynie do przestrzegania jednego, wyraźnie wyeksponowanego stanowczością zakazu „spożywania i dotykania owoców z drzewa rosnącego w środku ogrodu” (Rdz 3,3) – zakazu, którego pokorne i wierne zachowanie w dbałości codziennego życia miało uchronić pierwszych dzierżawców winnicy przed „pomarciem” (Rdz 3,3)…
„Gdy nadszedł czas posłał do rolników sługę, by odebrał od nich należną część plonów winnicy. Ci chwycili go, obili i odprawili z niczym” (Mk 12,2).
Przykładem niepokornej Ewy i Adama Bóg dał pouczenie ludziom, żądając posłuszeństwa i pokory, wierności zawartego przymierza – przestrzegania zasad wyszczególnionych w umowie o dzierżawę podarowanej człowiekowi ziemi. Wysłał do rolników owego dwuosobowego sługę, by ten odebrał od dzierżawców „należną część plonów winnicy”. Zaznaczył przykładnie, że brak pokory i posłuszeństwa, brak dbałości o zasady kształtujące charakter zawartego przymierza zostaną odpowiednio ukarane. Wysłał do ludzi sługę w postaci Adama i Ewy, których osądził sprawiedliwie według popełnionych czynów – wykroczeń, niewiastę „obarczając niezmiernie wielkim trudem jej brzemienności, bólem porodu i całkowitej zależnością od męża” a mężczyznę obarczył winą za przekleństwo rzucone na ziemię, rodzącą jedynie cierń i oset, trudem i potem zdobywania pożywienia” (Rdz 3,16-19)…
Bóg wysłał do nas sługę, by nas pouczyć, by nas uwrażliwić na zasady i wartości bezcenne dla Właściciela winnicy, by nas przywołać do porządku i dyscypliny, by nas wybawić od nieszczęść i cierpień, by nam zapewnić korzystne oraz bezpieczne warunki życia na ziemi powierzonej nam w dzierżawę, ale… myśmy „obili Adama i Ewę, odprawiając ich z niczym”, ignorując ich niezwykle ważną rolę moralnego drogowskazu, jakim powinni dla nas być a jakim nie są ze względu na brak w nas szacunku i pokory wobec Właściciela winnicy, ze względu na zatwardziałość naszych serc.
„Wtedy posłał do nich drugiego sługę; lecz i tego zranili w głowę i znieważyli” (Mk 12,4).
Wysłał więc cierpliwy Pan do rolników drugiego sługę w postaci Noego, którego Bóg poinformował, że „zamierza położyć kres istnieniu wszystkich ludzi, bo ziemia przez nich jest pełna gwałtu” i którego poprosił, by ten „zbudował sobie arkę z drzewa żywicznego i by wszedł do niej wraz z synami, z żoną i z żonami swych synów, wprowadzając do arki po parze samca i samicy spośród wszystkich istot żyjących, by i one mogły ocalić swoje życie”, kiedy Właściciel winnicy „sprowadzi na ziemię potop” (Rdz 6,11-22), ale… i tego sługi nie potrafiliśmy uszanować. W przypływie żarłocznej zachłanności i egoizmu „zraniliśmy go bowiem w głowę i znieważyliśmy”, ignorując naukę, wnoszoną owym pięknym, biblijnym ostrzeżeniem w naszą pychą skażoną codzienność.
„Posłał jeszcze jednego (sługę do rolników), i tego zabili” (Mk 12,5).
Cierpliwy jednak Bóg wskazuje ludziom Abrahama, tłumacząc przykładem jego wierności i posłuszeństwa, pokory i zaufania, że wszelka forma szczerego oddania się Panu jako przejaw wywiązywania się z warunków zawartego przymierza – umowy o dzierżawę winnicy będzie sowicie wynagradzana. Właściciel winnicy czyni bowiem z sędziwego sługi ojca „wielkiego narodu”, pokonując wszelkie trudności biologiczne, niszcząc wszelkie przeszkody, które dla człowieka są wyrokiem niepowodzeń i klęsk, nieszczęścia i cierpienia, a dla Stwórcy jedynie drobnymi mankamentami doczesnego życia, które On może zmienić lub usunąć według pragnienia własnej woli (Rdz 15)…
Zabiliśmy jednak Abrahama, traktując historię jego życia jako baśń, opowieść nierealną, wymyśloną dla „maluczkich” i śmiesznych, zachowując osobiste prawo do podejmowania decyzji, odrzucając troskę i wszechmocne zdolności Boga oraz Jego wolę i mądrość. Zabiliśmy Abrahama…
„I posłał wielu innych, z których jednych obili, drugich pozabijali” (Mk 12,6).
Czyż nie podobnie potraktowaliśmy Mojżesza, którego Bóg wysłał do ludzi z kamiennymi tablicami Prawa?!...
Zabiliśmy owego sługę. Zabiliśmy Mojżesza!, rozbijając młotem gumowej tolerancji kamienne tablice, depcząc skorupy Dekalogu brudnymi stopami ludzkiej przyziemności i zachłanności na wygodę, na pławienie się w dostatku i bogactwie doczesnego życia. Zastąpiliśmy Boga bożkiem pieniędzy i nadinterpretacji, którymi nadużywamy Miłosierdzia Właściciela winnicy, zapominając o Jego Sprawiedliwości. Drwimy z Imienia Pana Boga, niszcząc Jego Majestat, poniżając Go i spychając z tronu na cyrkową arenę błazenady oraz absurdalności. Gardzimy dniem świętym i odrzucamy obcowanie z Panem. Gardzimy biesiadą przy stole z Właścicielem winnicy, jakbyśmy byli kimś dużo ważniejszym i szlachetniejszym. Kradniemy i pożądamy, gromadząc majątki doczesnej dobry kruchego życia, które i tak kiedyż pożre rdza przemijania oraz głód śmierci. Zabijamy, uzurpując sobie prawo do selekcjonowania społeczeństwa, do decydowania za kogoś i o kimś, koronując siebie samych na panów i władców winnicy, przejętej jedynie w formie dzierżawy. Oskarżamy i krytykujemy, wybielając samych siebie i siebie samych uświęcając…
Zabiliśmy Mojżesza!, i rozkoszujemy się codziennością jakby żadna zbrodnia, której właśnie jesteśmy sprawcami, nie miała miejsca, jakby nigdy się nie wydarzyła. Żyjemy spokojnie i lekkodusznie, a przecież… Zabiliśmy Mojżesza!...
„Miał jeszcze jednego – umiłowanego syna. Posłał go do nich jako ostatniego, bo mówił sobie: „Uszanują mojego syna”. Lecz owi rolnicy mówili między sobą: „To jest dziedzic. Chodźcie, zabijemy go, a dziedzictwo będzie nasze”. I chwyciwszy, zabili go i wyrzucili z winnicy” (Mk 12,6-7).
Nie mieliśmy skrupułów nawet wobec Jednorodzonego Syna Bożego Jezusa Chrystusa. Pooraliśmy Jego ciało pługiem potwornych grzechów, ukrzyżowaliśmy Go obrzydliwościami posiadanej pychy, rozlaliśmy Jego Krew, której krople zastygły na naszych dłoniach, bo… chcieliśmy przejąć królewskie prawo do posiadania dziedzictwa.
(…)
Rozejrzałam się wokół, wsłuchując się w brzemienne śpiewy ptaków i czując w sercu ogromną wdzięczność wobec Właściciela winnicy, który stworzył Wielkie Dzieło i który ofiarował to Dzieło w dzierżawę ludziom, pogrążonym jeszcze w głębokim śnie.
Kiedy się wreszcie przebudzimy? Kiedy wreszcie docenimy dzierżawioną winnicę i hojne serce jej Właściciela, wypełnione Miłością i Miłosierdziem? Jak długo będziemy gnić w letargu pychy, egoizmu, zachłanności i okrucieństwa? Ilu jeszcze musi zginąć z naszych rąk sług, wysyłanych przez Boga z ostrzeżeniem i pouczeniem? Ilu jeszcze skażemy na niewinną śmierć, odmawiając im „należnej części plonów winnicy” – szacunku i posłuszeństwa wobec Bożej woli i mądrości?...
Żyjemy, jakbyśmy byli panami i władcami świata, który traktujemy jak własne dziedzictwo, który niszczymy, niszcząc automatycznie siebie samych w bezmyślny, prostacki, głupi i karygodny sposób. Rządzimy i decydujemy nie licząc się z nikim i z niczym, jakbyśmy byli nieomylni, wszechmocni, idealni i godni naśladowania lub wielbienia.
Jesteśmy obrzydliwie okropni. Niewdzięczni i zachłanni, bezwzględni i krwiożerczy!
Kiedy się wreszcie przebudzimy?! Kiedy wreszcie usłyszymy głos Boga, wsłuchamy się w niego, zrozumiemy przekazywaną nam wypowiedź i zaczniemy traktować poważnie Właściciela winnicy, dostosowując się do umowy o dzierżawę? Kiedy?!...