wtorek, 26 czerwca 2018

MOJE ANIOŁY


Umieram… Powoli umieram… Z każdą minutą i godziną coraz bardziej więdnę, jak kwiat pozbawiony wody, a skazany jedynie na ognisty żar słońca i niszczycielskie zakleszczenie korzeni, miażdżonych suchą, betonową niemal ziemią. Wychylam się i unoszę głowę oraz żebracze ręce w kierunku Nieba, błagając o deszcz, o chociażby jedną, maleńką kropelkę wody, którą mogłabym zwilżyć popękane suszą usta. Wszystko wokół wydaje się kruche i nic niewarte, marne nad marnościami, nędzne i banalne. Piach wypełnia moje usta, wbija się w oczy, złuszcza skórę… Odnoszę wrażenie przebywania w świecie pełnym pustych, starych puszek, ścieranych na proch rdzą. Słońce odbija w zniszczonym korozją metalu złocisty promień blasku wabiąc ową błyskotką naiwnych ludzi, którzy przebierają w tej stercie śmieci jaką są błyskotki życia doczesnego, szukając szczęścia i zapominając, że „nikt nie może dwom panom służyć, bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego – miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi, (że) nie można służyć Bogu i Mamonie” (Mt 6,24). Wiją się wokół mnie osoby zachłanne na bogactwa codzienności, odmierzanej bezlitośnie i bezpowrotnie przez wskazówki czasu odpływającego w zapomnienie nurtem przemijania. Wszystko się przecież kiedyś skończy. Doczesne życie zatrzyma się w bezruchu i w martwicy świadomości, która zostanie palcem śmierci wyłączona niczym nocna lampka, stojąca przy łóżku wiecznego odpoczynku. Nikt jednak w ogóle owego faktu i kolei rzeczy nie bierze pod uwagę, jakby wszechmoc i wieczność były wrodzonymi cechami każdego człowieka, a młodość stanem możliwym do odtworzenia i utrzymania w nieskazitelnej formie oraz kondycji. Ludzie grzęzną w tej stercie pustych, zardzewiałych puszek, wabiących naiwnych poszukiwaczy szczęścia błyskotkami społecznego szablonu wolności, wygody, tolerancji i miłości do wszystkich oraz wszystkiego - miłości, która w rzeczywistości jest jedynie narcystyczną dbałością o dobro indywidualne, własne, o dobro jednostki a nie ogółu. Dziś bowiem każdy może być jaki chce i kim chce. Dziś może każdy żyć, postępować jak mu się podoba, jak mu podpowiada zatwardziałe, egoistyczne serce. Dziś wszyscy (a przynajmniej zatrważająca większość) zdają się funkcjonować w społeczeństwie bez szczerze i godnie wypełnianego obowiązku spoglądania na drugiego człowieka, z zachowaniem szacunku do jego potrzeb oraz wartości. Dziś bowiem ludzie wydają się samozwańczo zasiadywać na tronie Króla, na miejscu Władzy Absolutnej. Podejmują decyzje o drugim człowieku według ogólnie stworzonych i przyjętych schematów, koncentrujących się na zaspokajaniu popędów oraz potrzeb fizjologicznych, zmierzających do gromadzenia sobie bogactw tu i teraz – na ziemi. Dziś człowiek przywłaszcza sobie prawo decydowania o płci. Dziś człowiek, niczym Josef Mengele, kroczy w obowiązkach codzienności w rytm współczesnej muzyki zwanej tolerancją, wskazuje palcem na poszczególne jednostki, dokonując selekcji i decydując o tym, kto ze wskazanych w szeregu zasługuje na życie a kto na śmierć, kto ma prawo przejść na prawą a kto musi usunąć się w tłum śmierci na lewą stronę. Dziś ludzie odrywają się od Boga. Depczą Go i niszczą pod obcasami doczesnego głodu, pod podeszwami gonitwy za marnością nad marnościami, jakby w transie uzależnień od Mamony zapominali, że powołaniem ludzkiego istnienia jest „gromadzenie skarbów w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną” (Mt 6,19-20).
Porywa mnie ta fala samozniszczenia i szerzącej się śmierci, która gnije i obrzydliwie konsumuje ciało oraz duszę, wije się wokół kostek i oplata nogi, brzuch, piersi, ramiona i szyję, wślizgując się do ust i oczu wężami społecznych nakazów, zakazów, przymuszeń i oczekiwań. Rozrywam sznurówki owych macek, ale w bezradności i niemocy. Cierpię. Ogarnia mnie wewnętrzne spustoszenie i żal. Znajduję się bowiem w miejscu, w którym w żaden sposób nie potrafię się zaaklimatyzować. Nie czuję się komfortowo i bezpiecznie, szczęśliwie i dobrze. Szukam więc Boga. Tęsknię za Nim niewyobrażalnie mocno, ale… nie widzę Go, nie czuję Jego zapachu, dotyku, nie słyszę Jego głosu,... jak kiedyś…
Wiem, że JEST! Wiem to na pewno! Nie wątpię w żaden sposób w Jego Istnienie. Mam jedynie bolesne, okrutnie bolesne wrażenie, że się na chwilę oddalił. Przyczyną mojego cierpienia jest nieokiełznana, dzika tęsknota za Bogiem – tęsknota, której nie jestem w stanie w żaden sposób uspokoić, wyciszyć, oswoić; i ta chwila, rozciągająca się rozmiarami swego trwania do bezkresu wieczności… Słyszę Jego kroki gasnące gdzieś w oddali. Łzawiącym okiem dostrzegam kontury Jego sylwetki powoli znikającej za kurtyną mgły wiszącej nad horyzontem. Wyciągam do Niego ręce jak dziecię do Ojca, w którego ramionach może się czuć bezpiecznie, w którego ramionach pragnie być za wszelką cenę, ale… On milczący odsuwa się coraz dalej i dalej…
Leżę w stercie doczesnych błyskotek. Konam powolnym umieraniem u boku samotności i bólu zrozpaczonej duszy, i mam tylko jedno pragnienie: Chcę, by w moich oczach ludzie widzieli przeszywające ich na wskroś spojrzenie Boga.
Wtem, w najgorszym momencie odczuwanego cierpienia bólem miażdżonej duszy, podchodzi do mnie osoba, którą znam, która staje przede mną i odsłania mi własne serce zranione tym samym ostrzem pokrewnego doświadczenia, na podobną szerokość i głębokość rany zadanej brutalnym ciosem kapryśnego losu – osoba, będąca dla mnie aniołem wysłanym przez Boga, dającego mi w ten (być może) banalny, ale jakże piękny sposób znak Swojej Obecności w moim codziennym trwaniu i ułomnym wędrowaniu ścieżynami życia.
Zaskakująco cudowna jest czujność Ojca Niebieskiego.
W kryzysowej chwili, w której nie czuję się osobą potrzebną, w której mam przekonanie, że wszystko, co mogłabym jeszcze osiągnąć jest już wyczerpane i niemożliwe w zakresie posiadanych przeze mnie umiejętności, pojawiają się zupełnie nieoczekiwanie, jakby z nikąd, znajomi, spontanicznie wyznający mi odczuwaną do mnie sympatię. Słowa owych wyznań rozgrzewają serce, motywują do działania i są niczym słońce przebijające promieniami szczerozłotej radości pochmurne, gromowładne oblicze nieba… To jak Boży szept złożony na ich ustach, wypowiadający życiodajne: „Kocham cię”. To jak kropla wody spadająca z Nieba na liście i płatki kwiatu więdnącego w spiekocie suszy oraz betonie niszczycielskiej gliny. To głos aniołów wysłanych przez Pana na pocieszenie mojej strapionej, przygnębionej duszy.
W chwilach wręcz żałobnego rozgoryczenia, wywołanego ludzką znieczulicą i światem odzieranym z wartości moralnych, w chwilach zmęczenia i bezradności wobec upadku wszelkiego stworzenia, w chwilach, w których mam ochotę się szczelnie zamknąć i ukryć, izolując się i skazując na głuchoniemą ciszę, pojawiają się zupełnie nieoczekiwanie, jakby z nikąd, osoby, odsłaniające przede mną własne udręczenia i umartwienia, obciążenia i żale, będące lustrzanym odbiciem moich doznań i emocji. Wówczas czuję jak szczerość owych rozmów uwalnia moje serce spod ciężaru kamienia otaczającej mnie potworności. Wówczas poznaję, że nie jestem sama na drabiniastym wozie bolesnej zsyłki na bycie elementem niedopasowanym do współczesności, dziwacznym, wręcz archaicznym – jest nas kilkoro.
Zaskakująco piękna jest czujność Boga, który nieustannie wypowiada szeptem życiodajne: „Kocham cię”, wysyłając do mnie w chwilach cieni i zmroków aniołów, przeżywających współmiernie to samo, co cierpiące we mnie serce i dusza. Dziękuję za każdy milimetr wspólnej wędrówki ścieżynami życia Anecie, Ani, Agnieszce, Adamowi, Beacie, Ewie, Sylwii i Wioli – osobom, które niczym zwierciadło stają przede mną, odsłaniają własne tajemnice, pozwalają się w sobie zobaczyć i pomagają zrozumieć, że samotność w dzisiejszych czasach bywa przywilejem a nie przekleństwem.
Zaskakująco piękna jest czujność Boga.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz