Umieram… Powoli
umieram… Z każdą minutą i godziną coraz bardziej więdnę, jak kwiat pozbawiony
wody, a skazany jedynie na ognisty żar słońca i niszczycielskie zakleszczenie
korzeni, miażdżonych suchą, betonową niemal ziemią. Wychylam się i unoszę głowę
oraz żebracze ręce w kierunku Nieba, błagając o deszcz, o chociażby jedną,
maleńką kropelkę wody, którą mogłabym zwilżyć popękane suszą usta. Wszystko
wokół wydaje się kruche i nic niewarte, marne nad marnościami, nędzne i
banalne. Piach wypełnia moje usta, wbija się w oczy, złuszcza skórę… Odnoszę
wrażenie przebywania w świecie pełnym pustych, starych puszek, ścieranych na
proch rdzą. Słońce odbija w zniszczonym korozją metalu złocisty promień blasku
wabiąc ową błyskotką naiwnych ludzi, którzy przebierają w tej stercie śmieci
jaką są błyskotki życia doczesnego, szukając szczęścia i zapominając, że „nikt
nie może dwom panom służyć, bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego –
miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi, (że) nie można służyć
Bogu i Mamonie” (Mt 6,24). Wiją się wokół mnie osoby zachłanne na bogactwa
codzienności, odmierzanej bezlitośnie i bezpowrotnie przez wskazówki czasu
odpływającego w zapomnienie nurtem przemijania. Wszystko się przecież kiedyś
skończy. Doczesne życie zatrzyma się w bezruchu i w martwicy świadomości, która
zostanie palcem śmierci wyłączona niczym nocna lampka, stojąca przy łóżku
wiecznego odpoczynku. Nikt jednak w ogóle owego faktu i kolei rzeczy nie bierze
pod uwagę, jakby wszechmoc i wieczność były wrodzonymi cechami każdego
człowieka, a młodość stanem możliwym do odtworzenia i utrzymania w
nieskazitelnej formie oraz kondycji. Ludzie grzęzną w tej stercie pustych,
zardzewiałych puszek, wabiących naiwnych poszukiwaczy szczęścia błyskotkami
społecznego szablonu wolności, wygody, tolerancji i miłości do wszystkich oraz
wszystkiego - miłości, która w rzeczywistości jest jedynie narcystyczną dbałością
o dobro indywidualne, własne, o dobro jednostki a nie ogółu. Dziś bowiem każdy
może być jaki chce i kim chce. Dziś może każdy żyć, postępować jak mu się
podoba, jak mu podpowiada zatwardziałe, egoistyczne serce. Dziś wszyscy (a
przynajmniej zatrważająca większość) zdają się funkcjonować w społeczeństwie
bez szczerze i godnie wypełnianego obowiązku spoglądania na drugiego człowieka,
z zachowaniem szacunku do jego potrzeb oraz wartości. Dziś bowiem ludzie wydają
się samozwańczo zasiadywać na tronie Króla, na miejscu Władzy Absolutnej.
Podejmują decyzje o drugim człowieku według ogólnie stworzonych i przyjętych
schematów, koncentrujących się na zaspokajaniu popędów oraz potrzeb
fizjologicznych, zmierzających do gromadzenia sobie bogactw tu i teraz – na ziemi.
Dziś człowiek przywłaszcza sobie prawo decydowania o płci. Dziś człowiek,
niczym Josef Mengele, kroczy w obowiązkach codzienności w rytm współczesnej
muzyki zwanej tolerancją, wskazuje palcem na poszczególne jednostki, dokonując
selekcji i decydując o tym, kto ze wskazanych w szeregu zasługuje na życie a
kto na śmierć, kto ma prawo przejść na prawą a kto musi usunąć się w tłum
śmierci na lewą stronę. Dziś ludzie odrywają się od Boga. Depczą Go i niszczą
pod obcasami doczesnego głodu, pod podeszwami gonitwy za marnością nad
marnościami, jakby w transie uzależnień od Mamony zapominali, że powołaniem
ludzkiego istnienia jest „gromadzenie skarbów w niebie, gdzie ani mól, ani rdza
nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną” (Mt 6,19-20).
Porywa mnie ta fala
samozniszczenia i szerzącej się śmierci, która gnije i obrzydliwie konsumuje
ciało oraz duszę, wije się wokół kostek i oplata nogi, brzuch, piersi, ramiona
i szyję, wślizgując się do ust i oczu wężami społecznych nakazów, zakazów,
przymuszeń i oczekiwań. Rozrywam sznurówki owych macek, ale w bezradności i
niemocy. Cierpię. Ogarnia mnie wewnętrzne spustoszenie i żal. Znajduję się
bowiem w miejscu, w którym w żaden sposób nie potrafię się zaaklimatyzować. Nie
czuję się komfortowo i bezpiecznie, szczęśliwie i dobrze. Szukam więc Boga.
Tęsknię za Nim niewyobrażalnie mocno, ale… nie widzę Go, nie czuję Jego
zapachu, dotyku, nie słyszę Jego głosu,... jak kiedyś…
Wiem, że JEST! Wiem to
na pewno! Nie wątpię w żaden sposób w Jego Istnienie. Mam jedynie bolesne,
okrutnie bolesne wrażenie, że się na chwilę oddalił. Przyczyną mojego
cierpienia jest nieokiełznana, dzika tęsknota za Bogiem – tęsknota, której nie
jestem w stanie w żaden sposób uspokoić, wyciszyć, oswoić; i ta chwila,
rozciągająca się rozmiarami swego trwania do bezkresu wieczności… Słyszę Jego
kroki gasnące gdzieś w oddali. Łzawiącym okiem dostrzegam kontury Jego sylwetki
powoli znikającej za kurtyną mgły wiszącej nad horyzontem. Wyciągam do Niego
ręce jak dziecię do Ojca, w którego ramionach może się czuć bezpiecznie, w
którego ramionach pragnie być za wszelką cenę, ale… On milczący odsuwa się
coraz dalej i dalej…
Leżę w stercie
doczesnych błyskotek. Konam powolnym umieraniem u boku samotności i bólu
zrozpaczonej duszy, i mam tylko jedno pragnienie: Chcę, by w moich oczach
ludzie widzieli przeszywające ich na wskroś spojrzenie Boga.
Wtem, w najgorszym
momencie odczuwanego cierpienia bólem miażdżonej duszy, podchodzi do mnie
osoba, którą znam, która staje przede mną i odsłania mi własne serce zranione
tym samym ostrzem pokrewnego doświadczenia, na podobną szerokość i głębokość
rany zadanej brutalnym ciosem kapryśnego losu – osoba, będąca dla mnie aniołem
wysłanym przez Boga, dającego mi w ten (być może) banalny, ale jakże piękny
sposób znak Swojej Obecności w moim codziennym trwaniu i ułomnym wędrowaniu
ścieżynami życia.
Zaskakująco cudowna
jest czujność Ojca Niebieskiego.
W kryzysowej chwili, w
której nie czuję się osobą potrzebną, w której mam przekonanie, że wszystko, co
mogłabym jeszcze osiągnąć jest już wyczerpane i niemożliwe w zakresie
posiadanych przeze mnie umiejętności, pojawiają się zupełnie nieoczekiwanie,
jakby z nikąd, znajomi, spontanicznie wyznający mi odczuwaną do mnie sympatię.
Słowa owych wyznań rozgrzewają serce, motywują do działania i są niczym słońce
przebijające promieniami szczerozłotej radości pochmurne, gromowładne oblicze
nieba… To jak Boży szept złożony na ich ustach, wypowiadający życiodajne:
„Kocham cię”. To jak kropla wody spadająca z Nieba na liście i płatki kwiatu
więdnącego w spiekocie suszy oraz betonie niszczycielskiej gliny. To głos
aniołów wysłanych przez Pana na pocieszenie mojej strapionej, przygnębionej
duszy.
W chwilach wręcz
żałobnego rozgoryczenia, wywołanego ludzką znieczulicą i światem odzieranym z
wartości moralnych, w chwilach zmęczenia i bezradności wobec upadku wszelkiego
stworzenia, w chwilach, w których mam ochotę się szczelnie zamknąć i ukryć,
izolując się i skazując na głuchoniemą ciszę, pojawiają się zupełnie
nieoczekiwanie, jakby z nikąd, osoby, odsłaniające przede mną własne udręczenia
i umartwienia, obciążenia i żale, będące lustrzanym odbiciem moich doznań i
emocji. Wówczas czuję jak szczerość owych rozmów uwalnia moje serce spod
ciężaru kamienia otaczającej mnie potworności. Wówczas poznaję, że nie jestem sama
na drabiniastym wozie bolesnej zsyłki na bycie elementem niedopasowanym do
współczesności, dziwacznym, wręcz archaicznym – jest nas kilkoro.
Zaskakująco piękna jest
czujność Boga, który nieustannie wypowiada szeptem życiodajne: „Kocham cię”,
wysyłając do mnie w chwilach cieni i zmroków aniołów, przeżywających
współmiernie to samo, co cierpiące we mnie serce i dusza. Dziękuję za każdy
milimetr wspólnej wędrówki ścieżynami życia Anecie, Ani, Agnieszce, Adamowi, Beacie,
Ewie, Sylwii i Wioli – osobom, które niczym zwierciadło stają przede mną, odsłaniają
własne tajemnice, pozwalają się w sobie zobaczyć i pomagają zrozumieć, że samotność
w dzisiejszych czasach bywa przywilejem a nie przekleństwem.
Zaskakująco piękna jest
czujność Boga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz