„Jezus
odpowiedział” „Pierwsze jest: Słuchaj, Izraelu, Pan Bóg nasz,
Pan jest jeden. Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim
sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją
mocą. Drugie jest to: Będziesz miłował swego bliźniego jak
siebie samego. Nie ma innego przykazania większego od tych.”.”
(Mk
12, 29-30)
Inspiracją
do napisania niniejszego artykułu był komentarz czytelniczki
korespondujący z rozważaniami zatytułowanymi „Lis w kurniku”,
a dotyczącymi wypowiedzi papieża Franciszka z 13 października 2022
roku wygłoszonej podczas uroczystości obchodów rocznicy Soboru
Watykańskiego II a opublikowanej na stronie internetowej pch24.pl w
dniu podanym wyżej. Wspomniana autorka słusznie zauważyła, iż
„niestety
to ludzie i również katolicy oczekują zmian w kościele; (iż)mówimy,
że kościół jest skostniały, nie nadąża za postępem; (iż)chrześcijanie
chcą więcej rozwodów kościelnych, rozgrzeszenia dla żyjących w
wolnych związkach, dopuszczenia aborcji itp.; (iż)
kobiety
są wyzwolone i nie chcą być "TYLKO" matkami; (iż)w
tym wszystkim zatracamy właśnie sens samego Boga a Jego nauka
okazuje się zbyt trudna, chociaż prosta i przejrzysta”, po
czym zasugerowała, że być „może
te oczekiwania i naciski mają bezpośredni wpływ na Papieża ?”.
W
odpowiedzi na przytoczone i trafne wnioski podsumowujące otaczającą
nas oraz osaczającą ze wszech stron rzeczywistość pragnę
podzielić się osobistymi przemyśleniami, które zacytowany
komentarz wywołał a które wydają mi się niezwykle istotne. Warto
może zatem rozpocząć od zdefiniowania i tym samym
scharakteryzowania osoby, którą jest chrześcijanin, czyli
ten! będący podobnym Chrystusowi i tym samym naśladujący
Chrystusa, a więc: ten!, kto „pełni wolę Bożą” (Mk 3, 35).
Jezus wyraźnie zaznacza, iż to On jest drogą, prawdą i życiem, i
że nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przez Niego” (J
14,6). Syn
Człowieczy nadmienia również, iż każdy Jego uczeń –
chrześcijanin, który pragnie pójść za Nim musi „zaprzeć się
samego siebie, wziąć krzyż swój i Go (jako
Nauczyciela i Mesjasza) naśladować”
(Mt 16,24). W owych naukach nie ma mowy o wyrozumiałości oraz
pobłażliwości Boga wobec człowieka, nie ma tzw. taryfy ulgowej
czy
hołdu oddawanego postępowi jako głównemu celowi ludzkiej
egzystencji.
W owych naukach natomiast przekazywane
są
konkretne i niezwykle przejrzyste wytyczne – warunki, które należy
spełnić, by być chrześcijaninem. W związku z tym, jeśli
ktokolwiek wierzący oraz (nie lub) praktykujący a deklarujący się
wyznawcą Jezusa Chrystusa uważa, że „Kościół jest skostniały,
bo nie nadąża za postępem”, jeśli „chce więcej rozwodów
kościelnych, rozgrzeszenia dla żyjących w wolnych związkach,
dopuszczenia aborcji itp.”, pragnie „kobiet wyzwolonych i nie
chcących być "TYLKO" matkami”, to…
Czy
taki
ktoś rzeczywiście
jest chrześcijaninem?!
Jak
słusznie zauważyła autorka wyżej przytoczonego komentarza „w
tym wszystkim zatracamy właśnie sens samego Boga”, przez
co
„Jego nauka okazuje się zbyt trudna, chociaż prosta i
przejrzysta”. Wówczas
bowiem nie idziemy Drogą, nie opowiadamy się po stronie Prawdy i w
konsekwencji tracimy Życie. Wówczas nie wypełniamy woli Bożej, a
jedynie dbamy o własne potrzeby oraz egoistycznie stoimy na straży
naszego widzimisię uparcie zmierzającego do realizacji
egocentrycznych
planów oraz do spełnienia
osobistych oczekiwań.
Wówczas
też nie przestrzegamy najważniejszego przykazania, jakie nakazuje
prawdziwemu chrześcijaninowi „wyrzec się samego siebie”, by
„miłować
Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym
swoim umysłem i całą swoją mocą”, by
dopiero przez tę miłość „miłować
swego bliźniego jak siebie samego”, jakie
nakazuje prawdziwemu chrześcijaninowi „stracić swe życie z
powodu Syna Bożego” (Mt 16,25).Zatem...
Czy
w obliczu tak rażących wykroczeń, których współcześni
wychowankowie Kościoła katolickiego się dopuszczają, mamy prawo
nazywać siebie chrześcijanami?!
A
jaką rolę w ówczesnej trzodzie Pana (?!) ogrywa papież
Franciszek. Czy rzeczywiście owe współczesne „oczekiwania
i naciski (o
których mowa wyżej)
mają bezpośredni wpływ na Papieża?”
Być
może tak właśnie jest. Być może Biskup w Białej Szacie ulega
wiernym, do których prowadzenia został powołany, ale…
Czy
tak powinno być?!
Absolutnie
nie!, ponieważ papież jako Piotr – jako Skała jest tym, na
którym Jezus Chrystus pragnie budować i wznosić ku chwale Boga
Ojca Wszechmogącego Kościół o bramach odpornych na piekielne moce
(Mt 16,18). Zatem Biskup w Białej Szacie winien być niezłomny i
twardy, wierny Synowi Człowieczemu oraz służący Mesjaszowi bez
względu na kogokolwiek oraz cokolwiek, powinien być wzorem dla parafian. To papież jest pasterzem
chrześcijan – trzody owieczek powierzonych mu pod ojcowską opiekę
przez Pana. Nie może więc i nie ma prawa sprzeniewierzać się
Bogu, by służyć ludziom i by zadowalać znajdujących się pod
jego pieczą wiernych, aby
ci mogli swobodnie podążać za duchem współczesnego świata, nie
zaś za Duchem Świętym, któremu wszyscy wierzący
w Boga Wszechmogącego – Stworzyciela Nieba i Ziemi oraz rzeczy
widzialnych, i niewidzialnych winni być posłuszni.
Czy
ktokolwiek widział stado owiec (lub) i baranów prowadzących
pastwiskami swego poddanego im bezmyślnie oraz ślepo pasterza?!
To
z pewnością byłby zdumiewająco nienaturalny, wręcz karykaturalny
widok, bo w konsekwencji narażający całą trzodę na
niebezpieczeństwo i zatracenie.
Podsumowując
powyższe rozważania, należy zaznaczyć JEDNO – Bóg jest
wymagający i niezmienny, miłosierny, ale i sprawiedliwy, o czym
(niestety) bardzo często zapominamy i co ignorujemy, uzurpując
sobie bezwarunkowe prawo do zbawienia i do zasłużonego (?!) miejsca w
Królestwie Niebieskim mimo bagażu popełnianych grzechów. Z tego
też powodu – z powodu owej niezmienności oraz stanowczości
naszego Pana kontrastujących z ludzką ułomnością i krnąbrnością
„nauka Chrystusa okazuje się zbyt trudna, chociaż prosta i
przejrzysta”. Nie warto jednak rezygnować z Drogi, którą
podążamy, opowiadając się po stronie Prawdy, w kierunku Życia.
Słowami
dzisiejszej Ewangelii według świętego Łukasza (Łk 17,26-37)
Jezus utwierdza nas – chrześcijan
w
słusznie podejmowanym trudzie i pociesza, zachęcając byśmy byli
jak Noe i
jak Lot – ocaleni i będący zwycięzcami. Nie
musimy bezwiednie płynąć nurtem współczesnych zmian doczesnego
świata. Nie musimy poddawać się i poświęcać modernizacji niczym
wszyscy ci, którzy szydzili z Noego czy z Lota, „jedząc i pijąc,
żeniąc się i za mąż wychodząc, kupując i sprzedając, sadząc
i budując”. Musimy zaś zaakceptować, że tak jak Noe oraz Lot
będziemy postrzegani jako dziwacy oraz ludzie zacofani, ograniczeni
intelektualnie, niedorzeczni i ułomni, bo to właśnie my – w
przeciwieństwie do towarzyszącej nam „padliny, wokół której
gromadzą się sępy” – „zachowamy swoje życie”. Nieprawdą
jest więc i potwornym bluźnierstwem, iż wszyscy dostąpią
zbawienia. Herezją jest głoszenie przekonania, że Miłosierdzie
Boże będzie ułaskawieniem dla wszystkich dobrych (?!) ludzi.
Każdego bowiem Pan – Sędzia Sprawiedliwy ukarze lub nagrodzi
według jego zasług oraz postępków. Jezus Chrystus wyraźnie i
bezkompromisowo wyjaśnia nam stanowczość Boga Ojca, przemawiając
do nas Słowami Ewangelii według świętego Łukasza (Łk 17,
26-37): „Kto
będzie się starał zachować swoje życie, straci je; a kto je
straci, zachowa je. Powiadam wam: Tej nocy dwóch będzie na jednym
posłaniu: jeden będzie wzięty, a drugi zostawiony. Dwie będą
razem mleć na żarnach: jedna będzie wzięta, a druga zostawiona.”
Miejmy
zatem na uwadze to, kim jesteśmy. Podejmujmy decyzje i dokonujmy
wyborów według sumienia świadomości, że jako chrześcijanie mamy
być podobni do Chrystusa, nie do autorytetów współczesnego świata
pełnego padliny, nad którą krążą sępy.
„A
gdy spożyli śniadanie, rzekł Jezus do Szymona Piotra: „Szymonie,
synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci?”. Odpowiedział
Mu: „Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham.”. Rzekł do niego:
„Paś baranki moje!”. I znowu, po raz drugi, powiedział do
niego: „Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie?”. Odparł Mu:
„Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham.”. Odpowiedział Mu: „Paś
owce Moje!”. Powiedział mu po raz trzeci: „Szymonie, synu Jana,
czy kochasz Mnie?”. Zasmucił się Piotr, że mu po raz trzeci
powiedział: „Czy kochasz Mnie?”. I rzekł do Niego: „Panie, Ty
wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham.” Rzekł do niego Jezus:
„Paś owce Moje! Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci: Gdy byłeś
młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale
gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i
poprowadzi, dokąd nie chcesz”. To powiedział, aby zaznaczyć,
jaką śmiercią uwielbi Boga. A wypowiedziawszy to rzekł do niego:
„Pójdź za Mną!”.”
(J
21, 15-19)
Na
stronie internetowej pch24.pl
(https://pch24.pl/franciszek-tradycjonalizm-to-niewiernosc-kosciolowi-i-forma-pelagianskiego-samolubstwa/)
13 października 2022 roku został opublikowany artykuł dotyczący
wypowiedzi papieża Franciszka, wygłoszonej podczas uroczystości
obchodów rocznicy Soboru Watykańskiego II, w której to wypowiedzi
Biskup w Białej Szacie dobitnie zaznaczył, iż „tradycjonalizm to
niewierność Kościołowi i forma pelagiańskiego samolubstwa”.
Dodatkowo głowa Kolegium Biskupów „oskarżył katolików wiernych
Tradycji o to, że próbują „zawrócić nasze kroki” w postępie
Kościoła”, podkreślając pokusę „by (zawsze) zacząć od
siebie, a nie od Boga, przedłożyć własne plany przed Ewangelię”.
Sens przytoczonej wypowiedzi został wzmocniony przez papieża
Franciszka przytoczeniem wyżej wymienionego fragmentu Ewangelii
według Świętego Jana (J 21, 15-19), co pozwoliło mu na
wygłoszeniu (jakże chwytającego za serce) ostrzeżenia, w którym
Biały Ojciec apeluje, byśmy zachowali czujność, „zrównując
„tradycjonalizm” i „progresywizm” jako formy pelagiańskiego
samolubstwa, przekładającego nasze własne gusta i plany ponad
miłość podobającą się Bogu, bo prostą, pokorną i wierną
miłość, o jaką Jezus prosił Piotra”. Następnie głowa
Kościoła rozwija swój filozoficzny wywód stwierdzeniem, iż „po
soborze watykańskim chrześcijanie próbowali opowiadać się po
stronie Kościoła, nie zdając sobie sprawy, że łamią serce
swojej Matki; iż woleli kibicować własnej partii zamiast być
sługami wszystkich, być postępowymi lub konserwatywnymi zamiast
być braćmi i siostrami, być po „prawej” lub „lewej”
stronie, a nie z Jezusem”.
Panie
mój pomóż zrozumieć tę słowną ornamentykę!, bo dla mnie
osobiście to jest miszmasz myśli całkowicie z sobą sprzecznych.
O
co właściwie chodzi papieżowi Franciszkowi?!… O władzę
absolutną w Kościele jako hierarchii dostojników – magnaterii
kardynałów, arcybiskupów, biskupów, proboszczów, wikariuszów
itd.? O niezawisłe prawo podejmowania decyzji według osobistych
przekonań i pomysłów na przyszłość? O wolę Ojca Wszechmogącego
i wierność Jezusowi jako Kościołowi?!
O
co właściwie chodzi?!, bo się pogubiłam.
Warto
może niniejsze rozważania rozpocząć od przytoczenia definicji,
czym jest tradycjonalizm i tradycja, postęp i progresywizm oraz (ów
nieszczęsny) pelagianizm, by uchwycić dziwaczność wypowiedzi
papieża Franciszka i tym samym uchwycić przyczynę niezrozumienia
sensu słów wypowiadanych przez Biskupa w Białej Szacie. Należy
zatem zaznaczyć, iż tradycjonalizm to „określenie wskazujące
usposobienie, zespół nawyków i obyczajów, albo przekonań lub
nawet spójnej i kompletnej doktryny, to także przywiązanie i
szacunek do tradycji, a więc do przekazywanych z pokolenia na
pokolenie obyczajów, poglądów, wierzeń, sposobów myślenia i
zachowania, norm społecznych, jako najwyższej wartości”.
Progresywizm natomiast to „wiara w postęp, czyli w zmianę na
lepsze, to sposób postrzegania rzeczywistości jako zmiennej w
sposób konsekwentny i nieodwracalny”. Pelagianizm z kolei to
„pogląd teologiczny głoszący, że łaska Boża nie jest
konieczna do zbawienia, które można osiągnąć bez jej pomocy
dzięki własnemu wysiłkowi kierowanemu przez wolę”.
Iluż
ambitnych słów papież Franciszek użył, by… uśpić czujność
odbiorców swej wypowiedzi?!…
Najpierw
Biskup w Białej Szacie „oskarżył katolików wiernych Tradycji o
to, że próbują „zawrócić nasze kroki” w postępie Kościoła”,
a następnie „ zrównał „tradycjonalizm” i „progresywizm”
do formy pelagiańskiego samolubstwa”, czyli! - jak ja to rozumiem
– najpierw wyraził własne poparcie dla postępu Kościoła,
krytykując tradycję jako przeszkodę w dążeniu Kościoła do
zmian na lepsze, a później w świetle owej bezwzględnie
niewyrozumiałej krytyki wspomnianej tradycji negatywnie wypowiedział
się na temat progresywizmu jako wiary w postęp… czyli! - Biały
Ojciec jest za postępem Kościoła, ale w progresywizmie jako wierze
w ów postęp dostrzega zagrożenie w postępie Kościoła takie samo
jak w tradycji, stojącej na straży spójnej i kompletnej doktryny
będącej rdzeniem chrześcijaństwa, której wierni są katolicy
wywołani przez papieża Franciszka na tzw. dywanik do dyrektora jako
winni „zawracaniu kroków” Kościoła w samorozwoju i w
doskonaleniu.
Absurdalny
chaos!
Kolejnym
niedorzecznym krokiem papieża Franciszka jest porównanie tradycji i
wiernych jej katolików do „pelagiańskiego samolubstwa”.
O
jakim Kościele w ogóle Biskup w Białej Szacie rozprawia?!, na
litość boską!
Jeśli
używa określenia Kościół w kontekście: Chrystus, to (proszę
wybaczyć), ale postęp w świetle owego konkretnego rozumienia jest
niemożliwy, ponieważ Jezus jest STAŁĄ, według Której każdy
chrześcijanin winien żyć – postępować, stojąc właśnie! na
straży Tradycji, a więc obyczajów, poglądów, wiary, sposobów
myślenia i zachowania oraz norm postępowania opisanych w Piśmie
Świętym jako spuściźnie otrzymanej od Boga. TU nic się nie
zmienia i nic nie zmieni na lepsze, a więc nie ulegnie postępowi,
bo TO jest idealne samo w sobie, a zatem nie wymagające udoskonaleń
czy poprawek. Pan Jezus wyraźnie zaznacza: „Nie sądźcie, że
przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść,
ale wypełnić. Zaprawdę, bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i
ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się
w Prawie, aż się wszystko spełni.” (Mt 5, 17-18).
Zatem…
jakie zmiany na lepsze ma na myśli papież Franciszek, oskarżający
wiernych tradycji katolików o „zawracanie kroków” Kościoła w
postępie?! Czyżby Biskup w Białej Szacie ośmielał się poprawiać
Samego Jezusa Chrystusa?! Czy nie zaczyna od siebie, a nie od Boga, i
tym samym czy nie przedkłada własnych planów przed Ewangelię?!
No,
chyba, że papież Franciszek żąda postępu Kościoła jako
hierarchii jego dostojników tworzących
instytucję władzy, której (według przekonań prezesa zarządu)
wszyscy katolicy winni się ślepo i bezwarunkowo podporządkować,
ale!, jeśli tak, to!… czy nie łamie serca swojej Matki, kibicując
własnej partii zamiast być sługą Boga, a przez Niego wszystkich
katolików, i czy nie próbuje wyprzedzić Jezusa zamiast iść z
Chrystusem ramię w ramię i czy nie przekłada własnych gustów i
zamiarów ponad
miłość podobającą się Stwórcy, bo prostą, pokorną i wierną
miłość, o jaką Jezus prosił Piotra?!
Ciężkie
oskarżenia padają z ust Biskupa w Białej Szacie. Papież
Franciszek oskarża katolików wiernych tradycji – Pismu Świętemu
o „pelagiańskie samolubstwo”, co (w moim odczuciu) jest
oszczerstwem i bluźnierstwem. Zgodnie bowiem z zapisem Słowa Bożego
to Jezus jest „chlebem żywym, który zstąpił z nieba, więc
każdy, kto go spożywa, nie umrze i będzie żył na wieki” (J 6,
50-51), a „jeśli ktoś nie będzie spożywał Ciała Syna
Człowieczego i nie będzie pił Jego Krwi, nie będzie miał życia
w sobie” (J 6, 53), bo tylko ten, „kto spożywa Ciało Zbawiciela
i pije Jego Krew, ma życie wieczne, gdyż zostanie przez Boga
wskrzeszony w dniu ostatecznym” (J 6, 54). Zgodnie zaś z Głównymi
Prawdami Wiary Chrześcijańskiej „łaska Boża jest do zbawienia
koniecznie potrzebna”, więc!… Jeżeli oskarżany przez papieża
Franciszka katolik stoi na straży tradycji i jest
wierny nauce Kościoła, choćby zasygnalizowanej wyżej
przytoczonymi cytatami Pisma Świętego i Katechizmu Kościoła
Katolickiego, to jak może on być równocześnie zwolennikiem
pelagianizmu, czyli przekonania, że wspomniane zbawienie od łaski
Bożej w ogóle nie zależy?! Przywiązanie do owej ortodoksyjnej
nauki Kościoła i do formy sakramentów przekazywanej z pokolenia na
pokolenie od czasów pierwszych chrześcijan a opisanej w Biblii nie
może być objawem „pelagiańskiego samolubstwa”, jak zaznacza
Biskup w Białej Szacie, bo jest miłością okazywaną Synowi
Człowieczemu! Cóż więc zdrożnego i karygodnego jest w
przywiązaniu katolików do ortodoksyjnej nauki Kościoła jako
Chrystusa i do tradycyjnej formy sakramentów, o których mowa w
Piśmie Świętym?! Czy grzechem jest wypełnianie woli Boga Ojca
Wszechmogącego?! Czy katolik nie „zawracający kroków” postępu
i wypełniający
posłusznie przede wszystkim polecenia hierarchów Kościoła jako
instytucji jest wzorem chrześcijanina godnym naśladowania?!
Totalny
absurd!
Papież
Franciszek powinien zwrócić uwagę na osobiste zaangażowanie w
rolę Wikariusza Chrystusa, którą ma zaszczyt i przywilej pełnić.
Czy
rzeczywiście idzie z Jezusem, czy raczej ideą postępu Kościoła
próbuje Go wyprzedzić i zdegradować?
Kiedyś
papież Franciszek jako Jorge Mario Bergoglio „opasywał się sam i
chodził, gdzie chciał”, ale dziś jako Namiestnik Chrystusowy
powinien się „zestarzeć - dojrzeć, wyciągnąć swoje ręce z
ufnością, by Syn Człowieczy go opasał i poprowadził, dokąd nie
chce, ale dokąd Bóg pragnie, by poszedł”, bo tylko w ten sposób
swoją wiernością oraz oddaniem – a więc swoim wyrzeczeniem się
samego siebie – swoją śmiercią uwielbi Ojca Wszechmogącego i
tym samym Kościołowi jako Jezusowi odpowie słowami Piotra: „Tak,
Panie, Ty wiesz, że Cię kocham”.
Czy
tak rzeczywiście jest? Czy czasami papież Franciszek pragnieniem
„niezawracania kroków Kościoła w postępie” nie zamierza
krnąbrnie i samozwańczo nadal opasywać się samodzielnie oraz
chodzić, gdzie chce, a nie gdzie musi z tytułu woli Boga Ojca
Wszechmogącego?! Czy brakiem wierności tradycji jaką jest
Spuścizna po Chrystusie – Pismo Święte Biskup w Białej Szacie
nie rani Serca swojej Matki – Maryi?! Co złego jest w
przestrzeganiu ortodoksyjnej nauki Kościoła – Jezusa i
tradycyjnej formy sakramentów?! Czy chrześcijanin – katolik nie
ma obowiązku służyć nie! wszystkim, ale przede wszystkim Bogu, a
dopiero przez Niego swoim siostrom i braciom?! Czyż nie taka jest
kolejność wiary, kształtującej charakter doczesnego życia?!
W
lawinie wyszczególnionych pytań, rodzących rozmnażające się
zagadnienia pełne wątpliwości, ostrzegawczo brzmią mi w uszach
słowa mojego Pana: „Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy
przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi
wilkami. Poznacie ich po ich owocach.” (Mt 7, 15-16)
Wsłuchuję
się w słowa wypowiedziane przez papieża Franciszka, a przytoczone
13 października 2022 roku we wspomnianym wyżej artykule, który
można znaleźć na stronie internetowej pch24.pl
(https://pch24.pl/franciszek-tradycjonalizm-to-niewiernosc-kosciolowi-i-forma-pelagianskiego-samolubstwa/),
i z bólem serca oraz pełną świadomością przyznaję, że w
koszyku wypowiedzi Biskupa w Białej Szacie dostrzegam same robaczywe
jabłka, więc odpowiadam jako katolik wierny Kościołowi –
Chrystusowi:
Nie,
dziękuję. Nie skorzystam i nie poczęstuję się zgniłym owocem
sprzecznych ze sobą myśli, których treść nakazuje mi zachowanie
ostrożności wobec ich autora przypominającego mi lisa w kurniku.
„Lecz
Jezus zwrócił się do nich i rzekł: „Córki jerozolimskie, nie
płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad własnymi
dziećmi! Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: „Szczęśliwe
niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły.”
Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków:
Przykryjcie nas! Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się
stanie z suchym?”
(Łk
23, 28-31)
Przytoczone
wyżej Słowa, wypowiedziane ustami Jezusa Chrystusa podczas Drogi
Krzyżowej, w której jako wierni mamy zaszczyt uczestniczyć w każdy
piątek Wielkiego Postu, od dawna mocno do mnie przemawiały i
szczerze przerażały sensem treści owej proroczej wypowiedzi.
Macierzyństwo bowiem od zawsze przecież kojarzyło się z
błogosławionym i upragnionym stanem, ze szczęściem nie
tylko matki, ale i ojca oraz całej rodziny.
Potwierdzeniem jest chociażby święta Elżbieta czy Sara – żona
Abrahama, tryskające
nieokiełznaną radością wywołaną ciążą oraz wyczuwalną
obecnością z tęsknotą wyczekiwanego potomka. Tymczasem wbrew owym
faktom Chrystus zaznacza, iż to, co kojarzyło się zawsze z
błogosławieństwem oraz szczęściem, stanie się przekleństwem
dla
każdej
kobiety powołanej do macierzyństwa, a
tym samym przekleństwem dla każdego mężczyzny powołanego do
ojcostwa.
Zapowiedź czasów, w których nastąpi odwrócenie wartości oraz w
których demoralizacja stanie się potworem zżerającym dzieło Boże
- rodzinę,
zatrważa. Trudno bowiem przyjąć do wiadomości w stanie lekkiego
oraz spokojnego ducha to, co ma stanowić zaprzeczenie i całkowite
wyniszczenie dobra; to, co wskazuje, że dzieci jako duma i radość
rodziców będą ich wrogami oraz utrapieniem.
Czyż
nie wchodzimy w wymiar zapowiedzianego czasu upadku autorytetu
rodzica i kompletnej degradacji roli
mamy
oraz taty, a tym samym zdeptania czwartego Przykazania – CZCIJ
ojca swego i matkę swoją?!
W
dobie współczesnego świata dziecko traktowane jest w iście
nienaturalny sposób, wręcz chory i destrukcyjny. Wychowanie
zastąpione jest hodowaniem pociech, których od najwcześniejszych
lat szkolnych utwierdza się w świadomości przysługujących im
praw i przywilejów, ale (niestety!) nie obowiązków. Państwo stało
się przeciwnikiem rodzica, nie zaś sprzymierzeńcem. Szkoła
natomiast jest instytucją obalającą autorytet ojca oraz matki.
Współczesna edukacja nie ma praktycznie nic wspólnego z instytucją
współpracującą z rodzicami w celu wychowania dziecka na dobrego
człowieka. Bardziej natomiast przypomina system destrukcji
powołany do oprogramowania
intelektualnego poddawanego
obróbce technicznej młodej istoty,
zmierzający w konsekwencji do przeobrażenia podatnego
narybku
w jednostki
jako roboty
ślepo i posłusznie wykonujące polecenia władz. Edukacja
zaś jest formą mechatroniki odzierającej potomstwo populacji
ludzkiej z wrażliwości – empatii, zdolności do samodzielnego
myślenia, analizowania i interpretowania a także wyciągania
wniosków oraz podejmowania indywidualnych decyzji służących dobru
ogółu, wartości i delikatności etycznej. Szkoła więc jest
odpowiednikiem fabryki, której celem jest dziś produkcja tzw.
sztucznej inteligencji, którą wcale nie będą skontrowane na wzór
człowieczeństwa maszyny, a ludzie zaprogramowani na wzór robotów.
W owym celu najpierw zabija się Boga, ośmieszając wiarę
utożsamianą dziś z naiwnością, z ucieczką od niezaradności i
społecznej ułomności, z głupotą, wyśmiewa się nadzieję jako
dążenie za nierealnymi obrazami – mrzonkami i błędnie
definiuje się miłość
rozumianą
jako zaspokojenie przede wszystkim popędu seksualnego. W owym celu
niszczy się następnie autorytet rodziców, nierzadko podawanych za
wzór tych, z których nie należy brać przykładu, jeśli tacy są
osobami wierzącymi, a poza tym tych lekkomyślnie poświęcających
karierę zawodową i sukces oraz samorealizację (cokolwiek to
znaczy) rodzicielstwu.Niemal
już w pierwszym dniu szkoły poucza się dzieci o ich prawach, w
których zagwarantowane przywileje zwalniają pociechy z obowiązków
wobec (przede wszystkim!) matki oraz ojca. Zabija się w nich
wrażliwość oraz empatię. Zaszczepia się w nich brak szacunku
wobec rodziców, a tym samym wobec ludzi w ogóle,
a ukierunkowuje się młodych na obowiązek posłuszeństwa wobec
poleceń władz formujących charakter i kondycję życia
społecznego.
Zasiewa się w nich i pielęgnuje egoizm oraz egocentryzm.
Nieustannie wpaja się im, że rodzice muszą, a dzieci tylko mogą.
Tym samym tresuje się je w bezwzględnej umiejętności żądań i
roszczeń stawianych przed matką oraz ojcem. Utwierdza się
dzieciaki w przekonaniu, że każdy opiekun ma bezwarunkowy obowiązek
zapewnienia swojej pociesze tego, cokolwiek zostanie przez nią
wskazane palcem, bo przecież żadna wspomniana pociecha na świat
się nie prosiła, więc żaden ojciec czy matka łaski swym potomkom
nie czynią w imię przysługującego małoletnim przywileju
korzystania z dóbr doczesnego życia na miarę społecznie
uwarunkowanych standardów. Każdy kilkuletni człowiek po
przekroczeniu progu obowiązkowej edukacji otrzymuje numer telefonu,
pod którym może poskarżyć się na niewywiązujących się z
obowiązków opiekunów, którzy bardzo często poddawani są karom,
polegającym na odebraniu im dzieci i pozbawianiu ich praw
rodzicielskich nierzadko z błahych oraz w ogóle niepotwierdzonych
dowodami powodów, za niewypełnienie narzuconych im zadań. Nawet
psychologowie w mediach pouczają rodziców o konieczności
płacenia dzieciom za wykonywanie nawet najdrobniejszych prac
domowych, jak chociażby
wyrzucenie
śmieci do kontenera, posprzątanie pokoju lub
poukładanie uprasowanych ubrań,
w imię nauki szacunku do (nie! człowieka, a) pieniądza. Nawet w
Kościele miałam przykrą przyjemność uczestniczenia w
„rekolekcjach”, podczas których przez dwa dni uniwersyteckiego i
błędnie poprowadzonego wykładu z zakresu psychologii ksiądz
profesor rozprawiał tylko o przywilejach, przysługujących
dzieciom, oraz o obowiązkach, spoczywających na matce i ojcu,
rozpowszechniając ową propagandą pustych i demoralizujących słów
demagogię współczesnego świata i służąc…
Czy
Bogu, o
którym nawet nie wspomniał przez owe dwa pierwsze dni
bezwartościowych wywodów, utwierdzających pociechy w ich
„świętych” racjach uświadamianych im systemem
pseudo-edukacyjnym przez szkołę?!
W
Internecie znalazłam następującą listę trzynastu punktów, w
których wyliczone są zasady jakie matka i ojciec winni wcielić w
życie, budując relacje rodzinne z własnymi pociechami:
„1.
Nie
krzycz na mnie. Boję się wtedy Ciebie i myślę, że skoro na mnie
krzyczysz to ze mną musi być coś nie tak.
2.
Słuchaj mnie. Kiedy opowiadam Ci o tym, co dla mnie ważne, patrz mi
w oczy. Czuję wtedy, że ja i moje sprawy są dla Ciebie ważne.
3.
Pozwól mi dorastać w moim własnym tempie. Nie zmuszaj mnie do
robienia rzeczy, na które jeszcze mam czas. Pamiętaj, że jestem
dzieckiem i najlepiej odkrywam świat poprzez zabawę.
4.
Uwielbiam, kiedy spędzasz ze mną czas. Jesteś w dobrym humorze,
bawisz się ze mną, śmiejemy się i tworzymy piękne wspomnienia,
do których jako dorosły będę z przyjemnością wracał.
5.
Nie porównuj mnie do rodzeństwa czy rówieśników. Czuję się
wtedy gorszy, a tak bardzo potrzebuję Twojej akceptacji.
6.
Przytul mnie kiedy jest mi smutno. Pozwól mi płakać. Nie mów mi,
że chłopcy nie płaczą, że jestem beksą i że powinienem być w
dobrym nastroju. Moje uczucia są prawdziwe. Tak samo jak Twoje.
7.
Naucz mnie dbania o swoje potrzeby. Wyśpij się, odpocznij, realizuj
swoje zainteresowania, spotykaj się z przyjaciółmi. Pokaż mi, że
bycie rodzicem i spędzanie czasu z dzieckiem może być źródłem
radości. Naprawdę nie chcę widzieć jak cierpisz i poświęcasz
się dla mnie, a później jesteś zdenerwowany i sfrustrowany.
Martwię się wtedy, że to przeze mnie.
8.
Bądź przy mnie kiedy się boję. Nie wyśmiewaj się z moich
dziecięcych lęków. Powiedz mi, że też kiedyś bałeś się
ciemności i pozwól mi trzymać latarkę przy poduszce.
9.
Kochaj mnie dlatego, że jestem. Nie dlatego, że szybko biegam,
recytuję wiersze i jestem „grzeczny”. Kochaj mnie także wtedy
kiedy popełniam błędy i potrzebuję Twojego wsparcia. Potrzebuję
być pewny, że kochasz mnie także wtedy kiedy coś mi nie wyjdzie.
10.
Okazuj miłość swojemu partnerowi/ partnerce. To od Was uczę się
rozwiązywania konfliktów, radzenia sobie z trudnymi sytuacjami oraz
zrozumienia czym jest prawdziwa miłość.
11.
Pamiętaj, że najprawdopodobniej przejmę Twoje przekonania o mnie
samym, o innych ludziach, o życiu. Znajdź czas, aby zastanowić
się, czy Twoje przekonania są prawdziwe i czy będą mi służyć.
Jeżeli myślisz, że ludzie są źli i wykorzystują innych, w życiu
będzie mi trudniej i będę nieufny.
12.
Wiem, że kochasz mnie i starasz się dla mnie ze wszystkich sił.
Pokaż mi, że gorsze dni i drobne potknięcia są częścią życia.
Wyciągnij wnioski, zadbaj o swoje samopoczucie i wybacz sobie.
Dzięki temu nauczę się reagować podobnie.
13.
Uśmiechaj
się do mnie. Twój szczery uśmiech działa na mnie kojąco. Czuję
się wtedy bezpieczny i kochany.”
W
wyliczonych wyżej propozycjach nie ma niczego złego, a nawet trzeba
przyznać, że są to zadania, których realizacja rzeczywiście
pozwala nawiązać z dzieckiem wspaniałe relacje i umożliwia
ukształtowanie
w nim godnego poczucia własnej wartości oraz prawidłowej
samooceny. Szkoda tylko, iż owe relacje niszczone są nierzadko
przez systemy:
edukacyjny i prawny,
nakazujące rodzicom całkowite podporządkowanie się pociechom
jakby to one były decyzyjne oraz odpowiedzialne za swych opiekunów,
a małoletnich uświadamiające w ich (niemal) bezkarności, co w
konsekwencji obfituje w oziębły indywidualizm przeobrażający się
w egoizm, pychę, egocentryzm i narcyzm. Wszędzie matka i ojciec są
zaszczuwani pouczeniami o obowiązku zachowania uległości wobec
swych pociech, którym
nie wolno nakazywać i zabraniać, od których nie można niczego
oczekiwać i żądać, których nie można angażować do pracy
polegającej
chociażby na wykonywaniu najprostszych domowych czynności,
bo to nic innego jak wyzysk i niewolnictwo, którym nie wolno
wyznaczać granic czy obowiązków, do
których nie wolno zwracać się podniesionym tonem sygnalizującym
zdenerwowanie czy zmęczenie.
Wielka szkoda, że owych wyżej wyliczonych zasad nie wpaja się
dzieciom w momencie ich świadomości, ukazującej im ich miejsce w
rodzinie czy w społeczeństwie. Ogromna szkoda, iż
wyszczególnionych obowiązków nie przekazuje się dziecku w
odwróconej formie, kiedy jest ono już gotowe odwzajemnić się
rodzicom własnymi emocjami oraz postępowaniem w
sposób dojrzały, bo świadomy,
a wkracza się wówczas z deformacją moralną podatnej na wpływy
psychiki młodego człowieka. Relacje są bowiem formą dialogu, więc
by miały one prawidłowy charakter i dobrą kondycję wyliczone
wyżej punkty winny obowiązywać obie strony: zarówno matkę i ojca
jak też ich potomstwo. Zatem rodzic wobec
dziecka powinien mieć jednakie prawo oczekiwania
od swej pociechy, by ta:
1.
Nie krzyczała
na niego,
kiedy próbuje
z nią
porozmawiać.
2.
Słuchała
go,
kiedy pragnie
i próbuje
podzielić się z nią
swoim doświadczeniem.
3.
Zaakceptowała
fakt, iż rodzic jest tylko człowiekiem posiadającym zalety, ale i
wady, mającym prawo do niewiedzy, bezradności, słabości,
zmęczenia czy zdenerwowania oraz mogącym z tytułu swej
niedoskonałości być niezdolnym do zapewnienia jej wszystkiego,
czego żąda i wymaga.
4.
Kochała go
za to, że jest po prostu rodzicem, a nie cudotwórcą, ponieważ
żadna istota ludzka nie jest obdarzona wszechmocą i w związku z
tym nie jest kompetentna czynić wszystkiego według dziecięcych
kaprysów.
5.
Zrozumiała,
że rodzic
uwielbia spędzać z nią
czas.
5.
Nie porównywała
go
do rodziców
swoich
koleżanek lub
kolegów, pozwalających
jej rówieśnikom na całkowitą
swobodę i nieograniczoną wolność.
6.
Okazywała
mu
szacunek i miłość, gdy
ten kocha ją i szanuje.
7.
Zaufała mu, że ten z tytułu rodzicielskiej miłości pragnie jej
szczęścia i bezpieczeństwa – wszystkiego, co w życiu najlepsze.
8.
Zrozumiała, iż wszelkie podejmowane decyzje i działania wynikają
z troski, a nie z chęci podporządkowania jej sobie jako niewolnika.
9.
Pojęła, że złe traktowanie matki i ojca (okazywana im agresja,
pogarda, ignorancja i obojętność) przyczynia się do ranienia ich
uczuć, a w konsekwencji do zniszczenia łączących ich więzi oraz
relacji.
10.
Zaakceptowania tego, że rodzic się o nią boi i martwi.
11.
Przyjmowała z pokorą porady i wskazówki, doceniając rodzicielskie
zaangażowanie w jej codzienne życie.
12.
Chciała dostrzec w rodzicu przyjaciela, nie zaś przeciwnika i
wroga.
13.
Pamiętała, że karmiąc mamę i (lub) tatę nienawiścią oraz
pogardą, poniżając rodzica i wstydząc się go, uwłaczając mu i
okradając z poczucia własnej wartości, przyczynia się do zabicia
w nim zdolności obiektywnej samooceny.
-
tego wszystkiego jednak nie wpaja się przedszkolakom czy uczniom. W
wykładach na temat relacji rodzinnych nieustannie mówi się o ich
przywileju do brania, czerpania i korzystania, ale nie wspomina się
o obowiązku odwzajemniania uczuć, słów i gestów. Wpaja się im
przekonanie, że rodzic musi zrobić dla nich wszystko, cokolwiek
zapragną i cokolwiek zażądają, a już nie uczy się ich szacunku
do matki i ojca, respektowania wprowadzonych w życie przez autorytet
rodzicielski zasad moralnych. Zwalnia się pociechy z obowiązków
wobec rodziców i tym samym wobec rodzeństwa, a także z
odpowiedzialności. Z
tego też powodu nierzadko dziecko żyje na krawędzi bolesnej
sprzeczności: w domu obcuje z rodziną hołdującą wartościom
moralnym, będącym esencją Dziesięciu Przykazań, a poza domem ze
środowiskiem liberałów, ateistów, dewiantów i wszystkich innych
depczących kamienne tablice Dekalogu oraz stawianych za wzór godny
naśladowania przez współczesną edukację w imię tolerancji,
wolności i (pozornej tylko) swobody. W
związku z powyższym pociecha zmuszana jest do dokonania niełatwego
i raniącego ją wyboru pomiędzy tym, co tradycyjne, a tym, co
nowoczesne, moderne i
niestety nijakie. Emocjonalna niedojrzałość i poczucie zagubienia
wzbudzane ową koniecznością dokonania wyboru nierzadko wywołuje u
dziecka agresję, nerwowość, nienawiść, wulgarność i gniew. Z
jednej bowiem strony pociecha pragnie i potrzebuje miłości
rodziców, których współczesny model świata odrzuca i których
ośmiesza. Z drugiej zaś strony chce być częścią grupy
rówieśniczej. Jeśli więc dziecko, zabiegają o akceptację
kolegów i koleżanek, trafi na środowisko niemające nic wspólnego
z Bożym modelem rodziny i odrzucające wartości Dziesięciu
Przykazań, stanie się wrogiem i utrapieniem matki oraz ojca a
jednocześnie niewolnikiem rówieśników, gdyż to ich będzie
pragnęło do siebie przekonać kosztem ośmieszonych oraz
skrytykowanych i odrzuconych przez system edukacyjny, i prawny
rodziców.
To
nie są puste słowa, kiełkujące z teorii przyswojonego Dekalogu
czy poznawanego Słowa i woli Ojca Wszechmogącego lekturą Pisma
Świętego. Osobiście bowiem zderzyłam się z ową dominującą
oraz deformującą świat sprzecznością – demoralizacją.
Kiedy
mój syn uczęszczał do gimnazjum, wracał ze szkoły do domu z
uwagami, w których nauczyciele nieustannie skarżyli się na jego
gadulstwo podczas prowadzonych zajęć lekcyjnych. Próbowałam wielu
sposobów, zaczynając od rozmowy i tłumaczenia zaistniałego
problemu, by zdyscyplinować swoje dziecko do
przestrzegania obowiązujących zasad. W trakcie spotkania z
wychowawcą, poprosiłam, by mój syn otrzymywał więcej zadań
szkolnych, by bardziej od niego wymagano niż od innych uczniów,
ponieważ zauważyłam, że wspomniane gadulstwo było metodą na
nudę, gdyż pojawiało się na lekcjach z przedmiotów, w których
moja pociecha była zdolna i naprawdę niezwykle dobra. W odpowiedzi
usłyszałam, iż przedstawiona przeze mnie propozycja jest
niemożliwa do zrealizowania, bo niezgodna z obowiązującym prawem
dbania o komfortowe
samopoczucie jednostki.
Wychowawca poinformował mnie, że to, czego bym oczekiwała od
szkoły, jest dyskryminacją – odmiennym traktowaniem gimnazjalisty
w grupie członków całej klasy, co niezmiernie mnie zaskoczyło
jako nie tylko rodzica, ale przede
wszystkim
pedagoga z wykształcenia oraz zawodu. W kolejnym etapie rozmowy
zaznaczyłam, iż nie mam już pomysłu na zdyscyplinowanie mojej
gadatliwej pociechy. Wyliczyłam kilka zastosowanych, a
nieskutecznych w rezultacie metod polegających na zabronieniu synowi
(np.) korzystania z telefonu przez określony czas, grania na
PlayStation, wychodzenia do kina z kolegami itp., i w odpowiedzi
usłyszałam, że wychowawca będzie musiał zgłosić tę sytuację
do odpowiednich władz ze względu na moje złe, wręcz karygodne
traktowanie dziecka – ze
względu na moje zaburzone z nim relacje.
Uświadomił mi bowiem, iż haniebnie postępuję z własnym synem,
iż nie mogę
zabraniać mu czegokolwiek, bo moja pociecha ma prawo samodzielnego
podejmowania decyzji, iż jakimikolwiek zakazami ograniczam jej
wolność,
co jest niedopuszczalne i bezprawne a
nawet podlegające karze.
Oniemiałam!,
ale po kilku sekundach milczenia, zaznaczyłam wychowawcy, że nie
życzę sobie otrzymywania jakichkolwiek uwag dotyczących zachowania
mojego syna podczas lekcji szkolnych. Wyjaśniłam
nauczycielowi, iż wprowadzanymi podczas zajęć zakazami grono
pedagogiczne ogranicza wolność mojego syna, który ma przecież
święte! prawo do samodzielnego podejmowania decyzji i działań
według własnych, indywidualnych potrzeb, więc jeśli chce
rozmawiać podczas zajęć i dobrze się bawić, niech gada i
korzysta z przysługujących mu przywilejów. Zaznaczyłam
kategorycznie, że wpisywaniem uwag wychowawca ogranicza wolność
mojej pociechy, co jest niedopuszczalne i bezprawne, i co kwalifikuje
się do czynu godnego zgłoszenia jako przestępstwa odpowiednim
władzom stojącym na straży nietykalności dziecka. Stanowczo
poprosiłam, by nauczyciel nie zabraniał mojemu synowi robienia
na lekcjach tego,
co wynika spontanicznie z jego potrzeb oraz praw do bycia
niezależnym, a także bezwarunkowo zwolnionym z obowiązków
przestrzegania wprowadzanych niesłusznie zakazów. Zakończyłam
swój wywód, wykorzystując argumenty wychowawcy, słowami: „Niech
pan nie ogranicza wolności mojego dziecka! Nie ma prawa mu pan
zakazywać swobody działania. Jeśli mój syn chce rozmawiać na
lekcjach, niech gada. To jest pana problem.”.
Nie
muszę wspominać, że kontratak z użyciem broni wymierzonej w
rodzica przez system edukacyjny i prawno-polityczny okazał się moim
zwycięstwem oraz całkowitym nokautem nauczyciela, bezmyślnie
powtarzającego jak mantrę bezduszne zapiski przywilejów prawnych
„chroniących” dziecko przed jego matką i ojcem.
Tak
to dziś właśnie działa…
Rodzic
nie ma prawa podejmowania decyzji i żądania respektowania przez
dziecko obowiązujących w rodzinie oraz w domu zasad, zwłaszcza
wtedy, kiedy jest chrześcijaninem – katolikiem, bo (zauważyłam)
wobec (np.) muzułmanów stosuje się znacznie bardziej wyrozumiałe
i łagodniejsze metody współpracy
podporządkowywanej wymogom religijnym islamu, gdyż
w
tym konkretnym przypadku wyznawcy
Allaha nie są skłonni zaakceptować pomysłów, zakłócających
porządek ustalony przez Koran, dlatego też stroną
decyzyjną jest przede wszystkim rodzic, a nie szkoła.
Pociecha z kolei (zwłaszcza
pochodząca z chrześcijańskiego – katolickiego domu) nie
obciążana jest jakimikolwiek obowiązkami wobec matki czy ojca, a
nawet rozpieszczana i rozwydrzana jest ogromem przywilejów szeroko
pojętej wolności jednostki – świętości
systemu politycznego i edukacyjnego. Problemy rodzinne związane z
nawiązaniem porozumienia i obopólnego szacunku w relacjach rodziców
z pociechą nie są zjawiskiem istotnym dopóki dziecko jest
posłuszne państwowym instytucjom. System wychowawczy bowiem zmierza
w konsekwencji do niewolniczego i tym samym usłużnego
podporządkowania się jednostki władzom, a
nie!
rodzicom. Dopóki więc dziecko jest tworem sztucznej inteligencji
działającej zgodnie z mechanizmem społecznej struktury, dopóty
instytucje państwowe są ślepe i głuche wobec demoralizacji
młodego człowieka poddawanego obróbce technicznej –
mechatronice. Kiedy jednak pociecha wymyka się spod kontroli władz,
odpowiedzialność za haniebny
czyn
ponoszą rodzice, których obwinia się za wszelkie zło, a którzy
do niespodziewanego momentu braku
uległości jednostki – „swego” podopiecznego wobec władz
nie mieli prawa do
podejmowania
decyzji
czy działań
w celu wychowania
własnej pociechy na DOBREGO człowieka – wychowania polegającego
na przestrzeganiu wyżej wymienionych trzynastu punktów
psychologicznych kształtujących rodzinne relacje, a winnych
obowiązywać zarówno matkę i ojca, jak i dziecko. Krótko pisząc,
trzeba z bólem serca przyznać, że w dzisiejszym modelu polityczno
– edukacyjnym współczesnego świata rodzic jest materiałem
genetycznym dziecka, będącego od dnia swoich narodzin własnością
państwa.
W
obliczu owych uwarunkowań smutnego życia, w którym rodzina jako
Boża wartość jest zdeptana i zniszczona – odrzucona,
rzeczywiście przyszło matkom płakać nas sobą i swoimi
pociechami. Idą one drogą krzyżową, bezradnie uczestnicząc w
męce - demoralizacji własnych dzieci. Różnica między nimi a
Maryją jest niezwykle bolesna, bo Matka Boża była świadkiem
śmierci Ciała swego Syna – Jezusa Chrystusa, a współczesne
matki są świadkami śmierci dusz własnych pociech…