„A
po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego:
„Abrahamie!”. A gdy ten odpowiedział: „Oto jestem” – powiedział: „Weź twego
syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w
ofierze na jednym z pagórków, jakie ci wskażę.”. Nazajutrz rano Abraham osiodłał
swego osła, zabrał z sobą dwóch swych ludzi i syna Izaaka, narąbał drzewa do
spalenia ofiary i ruszył w drogę do miejscowości, o której mu Bóg powiedział.
Na trzeci dzień Abraham, spojrzawszy, dostrzegł z daleka ową miejscowość i
wtedy rzekł do swych sług: „Zostańcie tu z osłem, ja zaś i chłopiec pójdziemy
tam, aby oddać pokłon Bogu, a potem wrócimy do was.”. Abraham, zabrawszy drwa
do spalenia ofiary, włożył je na syna swego Izaaka, wziął do ręki ogień i nóż,
po czym obaj się oddalili. (…) A gdy przyszli na to miejsce, które Bóg wskazał,
Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka,
położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby
zabić swego syna. Ale wtedy Anioł Pański zawołał na niego z nieba i rzekł:
„Abrahamie, Abrahamie!”. A on rzekł: „Oto jestem.”. [Anioł] powiedział mu: „Nie
podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego! Teraz poznałem, że boisz się
Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna.”. Abraham obejrzawszy się
za siebie, spostrzegł barana uwikłanego rogami w zaroślach. Poszedł więc, wziął
barana i złożył w ofierze całopalnej zamiast swego syna. I dał Abraham miejscu
temu nazwę „Pan widzi”.”
(Rdz
22,1-14)
Któż z nas postąpiłby podobnie?! Kto
miałby czelność lub odwagę, wynikającą z posłuszeństwa Bogu, targnąć się na
życie własnego dziecka, by wypełnić owym aktem zbrodni wolę Pana?!
Czyż decyzja Abrahama nie jest, w czysto
ludzkim rozumieniu, czynem karygodnym, zasługującym na potępienie? Czy Sam Bóg
w obliczu przedstawionych roszczeń nie okazuje się egoistą i despotą? Czy
przytoczony fragment nie budzi w rodzicielskim sercu buntu, gniewnego
sprzeciwu, gotowości do walki ze Stwórcą o potomstwo, któremu każdy ojciec i
każda matka pragną uchylić nieba?
Kiedyś w postawie Boga i Abrahama
widziałam tylko tragedię ludzkiej bezradności i niemocy wobec despotycznego
Pana, żądającego od człowieka rzeczy niemożliwych oraz zdradzających
egoistyczną, bezwzględnie brutalną naturę Ojca, a dziś, jako matka
doświadczająca zepsucia współczesnego, doczesnego świata, postrzegam w owej
biblijnej scenie jedyny, realny ratunek dla dzieci, z jakiego mogą i powinni
skorzystać opiekunowie, szczerze kochający swe pociechy. Robactwo
cywilizacyjnej rzeczywistości szczelinami różnorodnych, zdradliwych sytuacji
wdziera się bowiem w dusze młodych ludzi, zakażając ich serca oraz umysły,
niszcząc w nich piękno, a budząc demony depresji, uzależnień, samotności,
izolacji i nierzadko samobójstwa, czego bardzo często nie zauważają rodzice,
skoncentrowani na zapewnianiu potomstwu tego, co (w ich odczuciu) najlepsze, na
planowaniu przyszłości swych dzieci, na organizowaniu aktywności rozwijających
w pociechach zainteresowań, a (nierzadko) zaspokajających ambicje przede
wszystkim opiekunów, a nie ich podopiecznych. W owej niezdrowej relacji
budowanej systematycznie przede wszystkim na stawianiu wymagań i realizowaniu
osobistych oczekiwań matki czy ojca lub budowanej na całkowitej, egoistycznej
obojętności wobec młodego pokolenia, w owym zawziętym i upartym dążeniu do obranego
celu odrzucana i bagatelizowana jest wola Boga, Jego rola w życiu każdego
stworzenia, w życiu jednostki – człowieka rodzącego się przecież z już!
przypisanym mu powołaniem do pełnienia pewnej określonej przez (właśnie wolę!)
Ojca roli społecznej, od której oderwanie staje się przyczyną nieszczęść,
przytłaczających syna albo córkę lawiną przygnębienia, utraty sensu w cokolwiek
i zaufania do kogokolwiek, rozgoryczenia i wszystkiego, co destrukcyjne i
niszczące.
Przyglądam się światu zepsutemu. Widzę
rodziców, albo przesadnie i toksycznie ambitnych, albo zapracowanych i
zmęczonych, albo skoncentrowanych egoistycznie na osobistym dążeniu do bycia
szczęśliwymi poprzez tzw. samorealizację, a tym samym zwolnionymi z
odpowiedzialności za własne dzieci, od których nierzadko żąda się i wymaga
dojrzałości charakterystycznej dla osób dorosłych. Często również spotykam
matki i ojców, układających sobie codzienne życie według własnych potrzeb,
zaniedbujących obowiązki rodzicielskie wobec pociech, rekompensujących brak
własnego zaangażowania w sprawy dorastających dzieci inwestycją w materialną
obudowę świata, wznoszącego się wokół młodocianego człowieka murem drogich
gadżetów, nie potrafiących w żaden sposób zastąpić miłości, a jedynie
kamuflujących brak zaangażowania rodzicielskiego w potomstwo, przerzucane z
gniazda do gniazda patchworkowych rodzin niczym kukułka, skazana na brak
stabilnego miejsca i jakby doklejona oraz nie do końca pasująca do przypisanego
jej przez los środowiska. Bardzo często zderzam się z bagatelizowaniem
zasygnalizowanych i wyliczonych wyżej problemów, interpretowanych przez
dorosłych w kontekście zjawiska naturalnego i niczego złego nie wnoszącego w
życie młodych ludzi, a nawet ubogacającego ich duchowo (?!), natomiast przez
dzieci odbieranego zupełnie inaczej, bo niby… jak ma się czuć na przykład
chłopiec, którego matka, szukająca szczęścia w miłości, niemal w każdym dniu
tygodnia ma nowego mężczyznę – kochanka lub którego ojciec odmawia mu szansy na
wspólne spędzenie czasu, tłumacząc słuszność podjętej decyzji narodzinami
córki, będącej potomstwem jego nowego związku i tym, że w zaistniałej sytuacji
starszy syn z pierwszego małżeństwa będzie swą obecnością zawadzał w sytuacji
wymagającej spokoju?!... Czy ktoś bierze pod uwagę fakt, że dla dorosłego owe
matczyne prawo do ułożenia sobie życia jest dla dziecka formą psychicznego
gwałtu, a postawa zatroskanego o nowonarodzoną pociechę taty formą bolesnego
odrzucenia? Czy ktokolwiek pochyli się w tej chociażby sytuacji nad doznaniami
i przeżyciami syna, który mimowolnie i bezradnie przygląda się oraz biernie
współuczestniczy w rozwiązłości kobiety, będącej dla każdego syna kimś
wyjątkowym, idealnym, świętym, a jednocześnie nie ma prawa być częścią codzienności
ojca, nie nadającego mu tożsamości i odbierającego mu swą arogancką postawą
rodzicielską poczucie własnej wartości?
Ze względu na ogrom poruszonego przeze
mnie tematu, pozwolę sobie na przytoczenie kilku konkretnych przykładów w celu
zobrazowania zepsucia i zrobaczywienia współczesnego świata, w obliczu którego
zamierzam odwołać się do roli matki i ojca w kontekście postawy Abrahama i jego
relacji z Bogiem.
Otóż…
Osobiście znam właśnie chłopca, którego
matka zmieniała partnerów, rozpaczliwie szukając tego „jedynego” (?!). Dziecko
biernie współuczestniczyło w jej rozwiązłości. Chłopiec nie potrafił
zaakceptować życia swej rodzicielki, którą sam zaczął porównywać do prostytutki
i do której odnosił się z coraz większą pogardą oraz agresją, a także
narastającą w nim nienawiścią, zwłaszcza, że owe egoistyczne poszukiwanie
szczęścia w miłości przez kobietę, obfitowało w obojętność rodzicielską wobec
problemów i duchowych doświadczeń syna, pozostawionego samemu sobie również
przez biologicznego ojca, posiadającego już nową rodzinę. Znam również chłopca
wychowywanego przez lesbijki – chłopca nie potrafiącego pogodzić się z
narzuconym mu modelem komórki społecznej i rozpaczliwie wręcz tęskniącego za
możliwością posiadania taty jako mężczyzny, i zazdroszczącego kolegom czy
koleżankom tego, że mają przywilej wychowywania się w tradycyjnej rodzinie.
Znam także mnóstwo dzieci wychowywanych przez dziadków, bo porzuconych przez
rodziców, a przez to szukających pocieszenia w szemranym towarzystwie, pod
skrzydłami którego szuka się aprobaty i akceptacji, szukających ratunku w
używkach uzależniających i powolnym wyniszczeniem organizmu zabijających
młodych ludzi, gniewnie wyznających wstręt wobec siebie samych i wobec własnego
życia. Znam i młodocianych kształtowanych współcześnie aplikowanym wychowaniem
seksualnym, „ubogaconym” ideologią LGBT – młodych zagubionych i w natłoku
przekazywanych, tolerancyjnych treści promujących prawo do uprawiania miłości
bez ograniczeń i zahamowań, próbujących określić własną orientację seksualną
poprzez zdobywanie doznań fizycznych z osobnikami tej samej płci i płci
przeciwnej, co w konsekwencji wprowadza wspomnianych młodocianych w stan
wewnętrznego poczucia brudu i przedmiotowości, jaki nastolatkowie starają się
zagłuszyć alkoholem, lekami, narkotykami, nierzadko samookaleczeniami. Znam i
młodzież prostytuującą się, bo starającą się materialnie dopasować do wymogów
współczesnego świata lub starającą się o zdobycie środków na zakup substancji
psychoaktywnych, jakimi starają się zagłuszać wyrzuty sumienia oraz ból
świadomego współuczestniczenia w społecznej machinie egzystencjonalnego
funkcjonowania, wegetowania, zepsucia i obowiązku bycia twardym, zaradnym, ale
nie – nie daj Boże! – wrażliwym, słabym, chcącym się wypłakać, bo bezradnym i
spragnionym miłości, lecz tej szczerej, bezwarunkowej, duchowej, troskliwej i
szanującej człowieczeństwo oraz dbającej o człowieczeństwo. Znam bardzo dużo
młodych, niepełnoletnich jeszcze ludzi mających za sobą kilka, nieudanych prób
samobójczych. Znam również takich, którzy znajdują się pod stałą opieką psychologów
lub stałym nadzorem psychiatrów, jak też i takich, którzy nieustannie myślą o
śmierci i pragną śmierci jako jedynej możliwej ucieczki od znienawidzonego
życia. Kiedy z ust (zwłaszcza!) niepełnoletniego człowieka słyszę: „Nie
powinienem się urodzić” lub „Nienawidzę swojego życia”,… serce pęka mi z bólu.
Niewielu z nas – dorosłych (?!) – widzi
smutek w oczach naszych pociech. Karmimy się uśmiechem ust naszych dzieci i to
nam wystarcza. Nie dostrzegamy jednak, że pod maską owego przyklejonego, mistrzowsko
wyreżyserowanego uśmiechu, w źrenicach, będących zwierciadłem duszy, ukrywa się
cierpienie.
Może nie chcemy widzieć przygnębienia
naszych pociech? Może wypieramy taką ewentualność?
Na pewno chcemy, by nasze dzieci były
szczęśliwe tu i teraz, w tym! doczesnym świecie, dlatego z naiwnym zaufaniem
poddajemy je politycznej obróbce edukacyjno – wychowawczej, dlatego (w
zastraszonym pędzie za tolerancją) pozwalamy, by ktoś reprezentujący środowiska
LGBT wtajemniczał nasze potomstwo w zagadnienia, które my – odpowiedzialna
matka i ojciec – winniśmy odsłaniać lub (ewentualnie) osoba z przygotowaniem
merytorycznym, ale i pedagogicznym, dlatego wierzymy w propagowane przez media
metody i sposoby na życie wcielane w codzienność naiwnie oraz bezmyślnie, a
później… bardzo często boleśnie zderzamy się z brutalną rzeczywistością i
opłakujemy moralną porażkę córki albo syna, a nierzadko i samobójczą śmierć
pociechy.
Trudno walczyć z wiatrakami niczym Don
Kichot. Trudno walczyć o prawdziwe szczęście pociech z systemem polityczny,
edukacyjnym, społecznym, z rówieśnikami, z mediami promującymi to, co zazwyczaj
destrukcyjne i śmiertelne, niemoralne i zgubne dla człowieka, dlatego też z
powodu naszej rodzicielskiej niemocy i bezsilności wobec zrobaczywiałego,
osaczającego nas świata Bóg wzywa nas jako Abrahama, woła nas po imieniu i
namawia: „weź twego jedynego syna (jedyną córkę), którego miłujesz (którą
miłujesz) i idź do kraju Moria (czyli zawrzyj ze mną przymierze, zaufaj Mi) i
tam złóż go (ją) w ofierze na jednym pagórku, jaki ci wskażę”, zatem oddaj mi
twoje dziecko pod opiekę, bo „Pan widzi” wszystko i Pan jest w stanie, jako
JEDYNY, ocalić dziecko przed zgubą poprzez wskazywanie nam naszych rodzicielskich
błędów czy lęków oraz potrzeb naszego potomstwa czy zagrożenia czyhającego na
bezradne pociechy w otaczającym je środowisku. Tylko Ojciec Niebieski może
wybawić człowieka, bo jest wszechmogący. Tylko Bóg jest w stanie uratować od
śmierci nasze umiłowane dziecko, jak ocalił Izaaka słowami: „nie podnoś ręki na
chłopca i nie czyń mu nic złego”, ponieważ On widzi wszystko.
Nie jest nam łatwo zejść z piedestału
autorytetu, ustępując owe miejsce Panu Bogu, którego wezwanie: „weź twojego
syna (córkę) i złóż go (ją) w ofierze” odczytujemy, kierując się
krótkowzrocznością i strachem, w kontekście żądania bezwzględnego, zmuszającego
nas – rodziców do zabicia naszego umiłowanego dziecka poprzez odebranie mu
przywilejów płynących z codzienności osadzonej w doczesnym życiu – życiu, które
dla Stwórcy jest wiecznością w Królestwie Niebieskim, a nie tylko epizodem
zamkniętym w kadrze początku i końca czasu przemijającego nieuchronnie na ziemi.
Owe wezwanie jest obowiązkiem, jakiemu podporządkowała się Maryja – jest
Pańskim prawem nakazującym, aby każdego narodzonego chłopca (każde narodzone
dziecko) poświęcić Ojcu Niebieskiemu i oddać w duchowej ofierze (Łk 2,21).
Nie jest to proste, zwłaszcza, kiedy
bezradni i w niemocy przyglądamy się porażkom oraz upadkom naszych pociech,
kiedy towarzyszymy naszemu potomstwu w chorobie, kiedy musimy pogodzić się ze
śmiercią owocu naszego łona, kiedy jesteśmy świadkami cierpienia i bólu naszej
kruszyny… Nie jest to proste, ale jeśli nasza bezsilność jest niczym drwa do
spalenia ofiary i ogień oraz nóż w dłoni Abrahama,… czy nie warto jednak
zawierzyć Panu, wsłuchać się w głos Boga, by postąpić słusznie.
W obliczu moich obserwacji i
doświadczeń, mojej „dojrzałości” duchowej dziś postrzegam kraj Moria jako
miejsce, w którym każde dziecko będzie ocalone przez Boga, jeśli tylko rodzic,
ufający, że „Pan widzi”, zawierzy swą pociechę Stwórcy. To zapowiedź Pańskiego
prawa, które wypełniła Maryja (Łk 2,22-40), przynosząc Jezusa do Jerozolimy i
przedstawiając Syna Człowieczego Ojcu Niebieskiemu. I nie chodzi tu tylko o
chrzest czy inne sakrament, ale przede wszystkim o nasze rodzicielskie zaufanie
okazywane Bogu na co dzień w każdej sytuacji, o wypowiedziany przez nas z
wiarą, nadzieją i miłością: „FIAT, niech nam się stanie według słowa Twego”.
W dzisiejszej dobie współczesnego świata
rodzice są Abrahamami. Muszą bowiem podjąć decyzję, będącą owocem dojrzałości i
odpowiedzialności matki oraz ojca. W osaczeniu zepsucia i demoralizacji,
destrukcji i zrobaczywienia poprzez powołanie do bycia rodzicem zostajemy
osadzeni w roli Abrahama, do którego syn (córka) zwraca się z lękiem w głosie:
„Oto ogień i drwa, a gdzież jest jagnię na całopalenie?” (Rdz 22,1-14). Od nas
bowiem zależy szczęście naszego potomstwa. Jeśli więc wypełnimy prawo Pańskie i
poddamy się woli Ojca Niebieskiego, a tym samym zawierzymy (ofiarujemy) Mu swą
pociechę, uratujemy ją od śmierci i zapewnimy jej życie wieczne, gdyż Pan
wynagradza pokorę i posłuszeństwo, obiecując Abrahamowi: „Przysięgam na siebie,
wyrocznie Pana, że ponieważ uczyniłeś to (…), będę ci błogosławił” (Rdz 22,15).
Kim zatem będziesz? Czy potrafisz stać się
Abrahamem dla swojego Izaaka – syna, córki?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz