środa, 7 lipca 2021

CZAS ABRAHAMÓW

„A po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: „Abrahamie!”. A gdy ten odpowiedział: „Oto jestem” – powiedział: „Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jakie ci wskażę.”. Nazajutrz rano Abraham osiodłał swego osła, zabrał z sobą dwóch swych ludzi i syna Izaaka, narąbał drzewa do spalenia ofiary i ruszył w drogę do miejscowości, o której mu Bóg powiedział. Na trzeci dzień Abraham, spojrzawszy, dostrzegł z daleka ową miejscowość i wtedy rzekł do swych sług: „Zostańcie tu z osłem, ja zaś i chłopiec pójdziemy tam, aby oddać pokłon Bogu, a potem wrócimy do was.”. Abraham, zabrawszy drwa do spalenia ofiary, włożył je na syna swego Izaaka, wziął do ręki ogień i nóż, po czym obaj się oddalili. (…) A gdy przyszli na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka, położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna. Ale wtedy Anioł Pański zawołał na niego z nieba i rzekł: „Abrahamie, Abrahamie!”. A on rzekł: „Oto jestem.”. [Anioł] powiedział mu: „Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego! Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna.”. Abraham obejrzawszy się za siebie, spostrzegł barana uwikłanego rogami w zaroślach. Poszedł więc, wziął barana i złożył w ofierze całopalnej zamiast swego syna. I dał Abraham miejscu temu nazwę „Pan widzi”.”

(Rdz 22,1-14)

Któż z nas postąpiłby podobnie?! Kto miałby czelność lub odwagę, wynikającą z posłuszeństwa Bogu, targnąć się na życie własnego dziecka, by wypełnić owym aktem zbrodni wolę Pana?!

Czyż decyzja Abrahama nie jest, w czysto ludzkim rozumieniu, czynem karygodnym, zasługującym na potępienie? Czy Sam Bóg w obliczu przedstawionych roszczeń nie okazuje się egoistą i despotą? Czy przytoczony fragment nie budzi w rodzicielskim sercu buntu, gniewnego sprzeciwu, gotowości do walki ze Stwórcą o potomstwo, któremu każdy ojciec i każda matka pragną uchylić nieba?

Kiedyś w postawie Boga i Abrahama widziałam tylko tragedię ludzkiej bezradności i niemocy wobec despotycznego Pana, żądającego od człowieka rzeczy niemożliwych oraz zdradzających egoistyczną, bezwzględnie brutalną naturę Ojca, a dziś, jako matka doświadczająca zepsucia współczesnego, doczesnego świata, postrzegam w owej biblijnej scenie jedyny, realny ratunek dla dzieci, z jakiego mogą i powinni skorzystać opiekunowie, szczerze kochający swe pociechy. Robactwo cywilizacyjnej rzeczywistości szczelinami różnorodnych, zdradliwych sytuacji wdziera się bowiem w dusze młodych ludzi, zakażając ich serca oraz umysły, niszcząc w nich piękno, a budząc demony depresji, uzależnień, samotności, izolacji i nierzadko samobójstwa, czego bardzo często nie zauważają rodzice, skoncentrowani na zapewnianiu potomstwu tego, co (w ich odczuciu) najlepsze, na planowaniu przyszłości swych dzieci, na organizowaniu aktywności rozwijających w pociechach zainteresowań, a (nierzadko) zaspokajających ambicje przede wszystkim opiekunów, a nie ich podopiecznych. W owej niezdrowej relacji budowanej systematycznie przede wszystkim na stawianiu wymagań i realizowaniu osobistych oczekiwań matki czy ojca lub budowanej na całkowitej, egoistycznej obojętności wobec młodego pokolenia, w owym zawziętym i upartym dążeniu do obranego celu odrzucana i bagatelizowana jest wola Boga, Jego rola w życiu każdego stworzenia, w życiu jednostki – człowieka rodzącego się przecież z już! przypisanym mu powołaniem do pełnienia pewnej określonej przez (właśnie wolę!) Ojca roli społecznej, od której oderwanie staje się przyczyną nieszczęść, przytłaczających syna albo córkę lawiną przygnębienia, utraty sensu w cokolwiek i zaufania do kogokolwiek, rozgoryczenia i wszystkiego, co destrukcyjne i niszczące.

Przyglądam się światu zepsutemu. Widzę rodziców, albo przesadnie i toksycznie ambitnych, albo zapracowanych i zmęczonych, albo skoncentrowanych egoistycznie na osobistym dążeniu do bycia szczęśliwymi poprzez tzw. samorealizację, a tym samym zwolnionymi z odpowiedzialności za własne dzieci, od których nierzadko żąda się i wymaga dojrzałości charakterystycznej dla osób dorosłych. Często również spotykam matki i ojców, układających sobie codzienne życie według własnych potrzeb, zaniedbujących obowiązki rodzicielskie wobec pociech, rekompensujących brak własnego zaangażowania w sprawy dorastających dzieci inwestycją w materialną obudowę świata, wznoszącego się wokół młodocianego człowieka murem drogich gadżetów, nie potrafiących w żaden sposób zastąpić miłości, a jedynie kamuflujących brak zaangażowania rodzicielskiego w potomstwo, przerzucane z gniazda do gniazda patchworkowych rodzin niczym kukułka, skazana na brak stabilnego miejsca i jakby doklejona oraz nie do końca pasująca do przypisanego jej przez los środowiska. Bardzo często zderzam się z bagatelizowaniem zasygnalizowanych i wyliczonych wyżej problemów, interpretowanych przez dorosłych w kontekście zjawiska naturalnego i niczego złego nie wnoszącego w życie młodych ludzi, a nawet ubogacającego ich duchowo (?!), natomiast przez dzieci odbieranego zupełnie inaczej, bo niby… jak ma się czuć na przykład chłopiec, którego matka, szukająca szczęścia w miłości, niemal w każdym dniu tygodnia ma nowego mężczyznę – kochanka lub którego ojciec odmawia mu szansy na wspólne spędzenie czasu, tłumacząc słuszność podjętej decyzji narodzinami córki, będącej potomstwem jego nowego związku i tym, że w zaistniałej sytuacji starszy syn z pierwszego małżeństwa będzie swą obecnością zawadzał w sytuacji wymagającej spokoju?!... Czy ktoś bierze pod uwagę fakt, że dla dorosłego owe matczyne prawo do ułożenia sobie życia jest dla dziecka formą psychicznego gwałtu, a postawa zatroskanego o nowonarodzoną pociechę taty formą bolesnego odrzucenia? Czy ktokolwiek pochyli się w tej chociażby sytuacji nad doznaniami i przeżyciami syna, który mimowolnie i bezradnie przygląda się oraz biernie współuczestniczy w rozwiązłości kobiety, będącej dla każdego syna kimś wyjątkowym, idealnym, świętym, a jednocześnie nie ma prawa być częścią codzienności ojca, nie nadającego mu tożsamości i odbierającego mu swą arogancką postawą rodzicielską poczucie własnej wartości?

Ze względu na ogrom poruszonego przeze mnie tematu, pozwolę sobie na przytoczenie kilku konkretnych przykładów w celu zobrazowania zepsucia i zrobaczywienia współczesnego świata, w obliczu którego zamierzam odwołać się do roli matki i ojca w kontekście postawy Abrahama i jego relacji z Bogiem.

Otóż…

Osobiście znam właśnie chłopca, którego matka zmieniała partnerów, rozpaczliwie szukając tego „jedynego” (?!). Dziecko biernie współuczestniczyło w jej rozwiązłości. Chłopiec nie potrafił zaakceptować życia swej rodzicielki, którą sam zaczął porównywać do prostytutki i do której odnosił się z coraz większą pogardą oraz agresją, a także narastającą w nim nienawiścią, zwłaszcza, że owe egoistyczne poszukiwanie szczęścia w miłości przez kobietę, obfitowało w obojętność rodzicielską wobec problemów i duchowych doświadczeń syna, pozostawionego samemu sobie również przez biologicznego ojca, posiadającego już nową rodzinę. Znam również chłopca wychowywanego przez lesbijki – chłopca nie potrafiącego pogodzić się z narzuconym mu modelem komórki społecznej i rozpaczliwie wręcz tęskniącego za możliwością posiadania taty jako mężczyzny, i zazdroszczącego kolegom czy koleżankom tego, że mają przywilej wychowywania się w tradycyjnej rodzinie. Znam także mnóstwo dzieci wychowywanych przez dziadków, bo porzuconych przez rodziców, a przez to szukających pocieszenia w szemranym towarzystwie, pod skrzydłami którego szuka się aprobaty i akceptacji, szukających ratunku w używkach uzależniających i powolnym wyniszczeniem organizmu zabijających młodych ludzi, gniewnie wyznających wstręt wobec siebie samych i wobec własnego życia. Znam i młodocianych kształtowanych współcześnie aplikowanym wychowaniem seksualnym, „ubogaconym” ideologią LGBT – młodych zagubionych i w natłoku przekazywanych, tolerancyjnych treści promujących prawo do uprawiania miłości bez ograniczeń i zahamowań, próbujących określić własną orientację seksualną poprzez zdobywanie doznań fizycznych z osobnikami tej samej płci i płci przeciwnej, co w konsekwencji wprowadza wspomnianych młodocianych w stan wewnętrznego poczucia brudu i przedmiotowości, jaki nastolatkowie starają się zagłuszyć alkoholem, lekami, narkotykami, nierzadko samookaleczeniami. Znam i młodzież prostytuującą się, bo starającą się materialnie dopasować do wymogów współczesnego świata lub starającą się o zdobycie środków na zakup substancji psychoaktywnych, jakimi starają się zagłuszać wyrzuty sumienia oraz ból świadomego współuczestniczenia w społecznej machinie egzystencjonalnego funkcjonowania, wegetowania, zepsucia i obowiązku bycia twardym, zaradnym, ale nie – nie daj Boże! – wrażliwym, słabym, chcącym się wypłakać, bo bezradnym i spragnionym miłości, lecz tej szczerej, bezwarunkowej, duchowej, troskliwej i szanującej człowieczeństwo oraz dbającej o człowieczeństwo. Znam bardzo dużo młodych, niepełnoletnich jeszcze ludzi mających za sobą kilka, nieudanych prób samobójczych. Znam również takich, którzy znajdują się pod stałą opieką psychologów lub stałym nadzorem psychiatrów, jak też i takich, którzy nieustannie myślą o śmierci i pragną śmierci jako jedynej możliwej ucieczki od znienawidzonego życia. Kiedy z ust (zwłaszcza!) niepełnoletniego człowieka słyszę: „Nie powinienem się urodzić” lub „Nienawidzę swojego życia”,… serce pęka mi z bólu.

Niewielu z nas – dorosłych (?!) – widzi smutek w oczach naszych pociech. Karmimy się uśmiechem ust naszych dzieci i to nam wystarcza. Nie dostrzegamy jednak, że pod maską owego przyklejonego, mistrzowsko wyreżyserowanego uśmiechu, w źrenicach, będących zwierciadłem duszy, ukrywa się cierpienie.

Może nie chcemy widzieć przygnębienia naszych pociech? Może wypieramy taką ewentualność?

Na pewno chcemy, by nasze dzieci były szczęśliwe tu i teraz, w tym! doczesnym świecie, dlatego z naiwnym zaufaniem poddajemy je politycznej obróbce edukacyjno – wychowawczej, dlatego (w zastraszonym pędzie za tolerancją) pozwalamy, by ktoś reprezentujący środowiska LGBT wtajemniczał nasze potomstwo w zagadnienia, które my – odpowiedzialna matka i ojciec – winniśmy odsłaniać lub (ewentualnie) osoba z przygotowaniem merytorycznym, ale i pedagogicznym, dlatego wierzymy w propagowane przez media metody i sposoby na życie wcielane w codzienność naiwnie oraz bezmyślnie, a później… bardzo często boleśnie zderzamy się z brutalną rzeczywistością i opłakujemy moralną porażkę córki albo syna, a nierzadko i samobójczą śmierć pociechy.

Trudno walczyć z wiatrakami niczym Don Kichot. Trudno walczyć o prawdziwe szczęście pociech z systemem polityczny, edukacyjnym, społecznym, z rówieśnikami, z mediami promującymi to, co zazwyczaj destrukcyjne i śmiertelne, niemoralne i zgubne dla człowieka, dlatego też z powodu naszej rodzicielskiej niemocy i bezsilności wobec zrobaczywiałego, osaczającego nas świata Bóg wzywa nas jako Abrahama, woła nas po imieniu i namawia: „weź twego jedynego syna (jedyną córkę), którego miłujesz (którą miłujesz) i idź do kraju Moria (czyli zawrzyj ze mną przymierze, zaufaj Mi) i tam złóż go (ją) w ofierze na jednym pagórku, jaki ci wskażę”, zatem oddaj mi twoje dziecko pod opiekę, bo „Pan widzi” wszystko i Pan jest w stanie, jako JEDYNY, ocalić dziecko przed zgubą poprzez wskazywanie nam naszych rodzicielskich błędów czy lęków oraz potrzeb naszego potomstwa czy zagrożenia czyhającego na bezradne pociechy w otaczającym je środowisku. Tylko Ojciec Niebieski może wybawić człowieka, bo jest wszechmogący. Tylko Bóg jest w stanie uratować od śmierci nasze umiłowane dziecko, jak ocalił Izaaka słowami: „nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego”, ponieważ On widzi wszystko.

Nie jest nam łatwo zejść z piedestału autorytetu, ustępując owe miejsce Panu Bogu, którego wezwanie: „weź twojego syna (córkę) i złóż go (ją) w ofierze” odczytujemy, kierując się krótkowzrocznością i strachem, w kontekście żądania bezwzględnego, zmuszającego nas – rodziców do zabicia naszego umiłowanego dziecka poprzez odebranie mu przywilejów płynących z codzienności osadzonej w doczesnym życiu – życiu, które dla Stwórcy jest wiecznością w Królestwie Niebieskim, a nie tylko epizodem zamkniętym w kadrze początku i końca czasu przemijającego nieuchronnie na ziemi. Owe wezwanie jest obowiązkiem, jakiemu podporządkowała się Maryja – jest Pańskim prawem nakazującym, aby każdego narodzonego chłopca (każde narodzone dziecko) poświęcić Ojcu Niebieskiemu i oddać w duchowej ofierze (Łk 2,21).

Nie jest to proste, zwłaszcza, kiedy bezradni i w niemocy przyglądamy się porażkom oraz upadkom naszych pociech, kiedy towarzyszymy naszemu potomstwu w chorobie, kiedy musimy pogodzić się ze śmiercią owocu naszego łona, kiedy jesteśmy świadkami cierpienia i bólu naszej kruszyny… Nie jest to proste, ale jeśli nasza bezsilność jest niczym drwa do spalenia ofiary i ogień oraz nóż w dłoni Abrahama,… czy nie warto jednak zawierzyć Panu, wsłuchać się w głos Boga, by postąpić słusznie.

W obliczu moich obserwacji i doświadczeń, mojej „dojrzałości” duchowej dziś postrzegam kraj Moria jako miejsce, w którym każde dziecko będzie ocalone przez Boga, jeśli tylko rodzic, ufający, że „Pan widzi”, zawierzy swą pociechę Stwórcy. To zapowiedź Pańskiego prawa, które wypełniła Maryja (Łk 2,22-40), przynosząc Jezusa do Jerozolimy i przedstawiając Syna Człowieczego Ojcu Niebieskiemu. I nie chodzi tu tylko o chrzest czy inne sakrament, ale przede wszystkim o nasze rodzicielskie zaufanie okazywane Bogu na co dzień w każdej sytuacji, o wypowiedziany przez nas z wiarą, nadzieją i miłością: „FIAT, niech nam się stanie według słowa Twego”.

W dzisiejszej dobie współczesnego świata rodzice są Abrahamami. Muszą bowiem podjąć decyzję, będącą owocem dojrzałości i odpowiedzialności matki oraz ojca. W osaczeniu zepsucia i demoralizacji, destrukcji i zrobaczywienia poprzez powołanie do bycia rodzicem zostajemy osadzeni w roli Abrahama, do którego syn (córka) zwraca się z lękiem w głosie: „Oto ogień i drwa, a gdzież jest jagnię na całopalenie?” (Rdz 22,1-14). Od nas bowiem zależy szczęście naszego potomstwa. Jeśli więc wypełnimy prawo Pańskie i poddamy się woli Ojca Niebieskiego, a tym samym zawierzymy (ofiarujemy) Mu swą pociechę, uratujemy ją od śmierci i zapewnimy jej życie wieczne, gdyż Pan wynagradza pokorę i posłuszeństwo, obiecując Abrahamowi: „Przysięgam na siebie, wyrocznie Pana, że ponieważ uczyniłeś to (…), będę ci błogosławił” (Rdz 22,15).

Kim zatem będziesz? Czy potrafisz stać się Abrahamem dla swojego Izaaka – syna, córki?

 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz