środa, 10 marca 2021

ŚWIĄTYNIA

„Zbliżała się pora Paschy i Jezus przybył do Jerozolimy. W świątyni zastał siedzących za stołami bankierów oraz tych, którzy sprzedawali woły, baranki i gołębie. Wówczas, sporządziwszy sobie bicz ze sznurów, powypędzał wszystkich ze świątyni, także baranki i woły, porozrzucał monety bankierów, a stoły powywracał. Do tych zaś, którzy sprzedawali gołębie, rzekł: „Zabierzcie to stąd i z domu mego Ojca nie róbcie targowiska!”. Uczniowie Jego przypomnieli sobie, że napisano: „Gorliwość o dom Twój pochłonie Mnie.”. W odpowiedzi zaś na to Żydzi rzekli do Niego: „Jakim znakiem wykażesz się wobec nas, skoro takie rzeczy czynisz?”. Jezus dał im taką odpowiedź: „Zburzcie tę świątynię, a Ja w trzy dni wzniosę ją na nowo.”. Powiedzieli do Niego Żydzi: „Czterdzieści sześć lat budowano tę świątynię, a Ty ją wzniesiesz w przeciągu trzech dni?”. On zaś mówił o świątyni swego ciała. Gdy zmartwychwstał, przypomnieli sobie uczniowie Jego, że to powiedział, i uwierzyli Pismu i słowu, które wyrzekł Jezus.”

(J 2,13-22)

W okresie Wielkiego Postu tak bardzo trudno mi się skupić na rozważaniach Męki Pańskiej, które zobowiązałam się prowadzić, tak bardzo trudno mi zanurzyć się w ambitnej, bo skrupulatnie i bez zarzutów celebrowanej modlitwie, i tak bardzo trudno nienagannie oraz przykładnie dostosować się do podjętych wyrzeczeń czy ćwiczeń ducha w poście – wstrzemięźliwości, jako umartwianiu niezdyscyplinowanego ciała, żądającego wiecznie zaspokajania jego zachcianek i kaprysów, potrzeb i oczekiwań. Kiedyś byłam wzorowa i konsekwentna w wypełnianiu podejmowanych zadań i obowiązków, w konsekwencji czego czułam rozpierające mnie szczęście i zadowolenie z tytułu rzetelnego podporządkowywania się chrześcijańskiemu powołaniu i zaangażowaniu w czas, ukształtowany wymogami kościelnego kalendarza. Dziś z kolei… No, cóż… Mam wrażenie bycia na zgliszczach owej wzorowej przykładności chrześcijańskiej postawy oraz niemal nienagannego zaangażowania. Czuję się tak, jakbym stała w centrum potężnej ruiny, pachnącej pyłem rozkruszonych cegieł, powalonych pustaków, rozbitych skorup dachówek, leżących brunatnymi kawałkami pod stopami; ruiny pachnącej wilgocią i zgnilizną konsumującą fundamenty, stanowiące spróchniały szkielet zburzonego, zniszczonego żywiołem budynku. Wokół mnie pustka i kurz, chaos i brud. Mam wrażenie, że stoję w centrum owego ludzkiego cmentarzyska cywilizacji i przyglądając się panoramie przygnębiającego widoku totalnej, apokaliptycznej wręcz klęski, przyglądam się samej sobie  lustrze osobistych porażek, myśli, mowy, uczynków, zaniedbań, poranień, uzależnień, słabości, wad i zalet – wszystkiego, cokolwiek mnie tworzy.

Kryzys?!... czy lenistwo? A, może po prostu kolejny etap mojego duchowego dojrzewania? A, może po prostu, zwyczajnie!, Bóg stawia mnie nie przed kolejnym, co roku powtarzanym rozważaniem Męki Pańskiej w kontekście wybranej przeze mnie godziny czuwania u boku Pana Jezusa, a raczej przed zwierciadłem autopoznania i samooceny, a w rezultacie przed koniecznością oraz obowiązkiem rzetelnego oczyszczenia własnej duszy, podkopania bolesnych, skorupą podświadomości zabezpieczonych miejsc mego JA, powyrywania chwastów wrastających się w serce i w umysł wężowiskiem rozbudowanych korzeni grzechu, spulchnienia gleby mego usposobienia i osobowości, by każde zasłyszane Słowo Pisma Świętego było ziarnem mającym szansę zakiełkować we mnie, jako chrześcijance, i wydać obfity plon dorodnych, dobrych owoców? A, może… się tylko usprawiedliwiam, chcąc wyprzeć poczucie winy zaniedbania wszystkich przedpostnych postanowień i wyrzeczeń, wytycznych odpowiedzialnych za charakter czterdziestu dni Wielkiego czasu oczekiwania na Zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa, które będzie nam dane przeżywać w chwale Wielkiej Nocy?

Nie wiem i ta niewiedza jest najgorsza. Z jednej strony poznaję prawdę o sobie samej – bezwstydną i odrażającą prawdę, czując wdzięczność za ogołocenie mnie ze złudzeń i myśli, pozwalających mi patrzeć na siebie samą przez okulary optymizmu, ukazujące wszystkich i wszystko w zabarwieniu przekonania, iż nie jest źle, a nawet całkiem dobrze, z drugiej jednak strony dźwigam ogromny ciężar wyrzutów sumienia wobec zaniedbań przedpostnych postanowień i zadań, jakich realizacji się podjęłam, planując ambitną wspinaczkę po szczeblach kolejno osiąganych celów z listy wzorowego pokutnika, co obnaża moją słabość, chwiejność, ludzką ułomność i bezsilność oraz bezradność, niemoc i marność wobec, niby!, banalnych działań, a mimo wszystko dla człowieka niemożliwych do zrealizowania w przypływie pokus i zasadzek czyhającego na nas Bożego przeciwnika.

Każdego dnia mam nawet ogromne trudności z modlitwą, z koncentracją i lekturą Pisma Świętego. Snuję się, jak duch przemieszczający się korytarzami mijanych minut i godzin, nie potrafiący znaleźć ukojenia i pokrzepienia, nie umiejący uciec przed udręczeniem i umęczeniem w bezpieczne, spokojne miejsce. Każde wyjście na spacer potwornie mnie zawstydza, bo kiedy słyszę rozśpiewane w jutrzni ptaki, zdające się wznosić w niebo błagalne prośby do Stwórcy o dobry dzień przed wschodem jego słońca, dostrzegam w sobie brak tej ptasiej wierności i oddania. Wówczas widzę, iż człowiek – a na pewno ja – jest marnością nad marnościami zdecydowanie najmarniejszą ze wszelkich innych dzieł Ojca Niebieskiego, bo chwiejną, niestabilną, nierzadko zdradziecką i pogrążoną w śnie wygody, chętnie zaspokajającą własne potrzeby i oczekiwania, a nie potrafiącą wypełnić woli Bożej tak, by liczyła się Jego rodzicielska satysfakcja, nie zaś moja radość, podporządkowana egoizmowi i w związku z tym krótkotrwała.

W przytoczonym wyżej fragmencie Ewangelii według św. Jana jest zaznaczone, że Jezus „mówił o świątyni swego ciała”, a ja ów niedzielny fragment Słowa Bożego, przedstawionego nam – wiernym – ustami kapłana podczas Eucharystii, odczytuję, jako upomnienie. Chrystus bowiem (w moim odczuciu) nie mówi tylko i wyłącznie o „świątyni swego ciała”, jak zapisał to ewangelista. Jezus mówi o świątyni mojego ciała. On mówi o mnie, zwracając się do mnie bezpośrednio i imiennie! Chrystus mówi o świątyni mojego ciała!

W okresie Wielkiego Postu Jezus przybył do Jerozolimy – do mojej świadomości, w której „zastał siedzących za stołami bankierów oraz tych, którzy sprzedawali woły, baranki i gołębie”. Rozejrzał się, a następnie „sporządziwszy sobie bicz ze sznurków” wyrzutów mojego, nagle!, przebudzonego sumienia, zaczął wypędzać wszystkich ze świątyni – z mojej osoby – „także baranki i woły”. Zaczął również rozrzucać monety bankierów i wywracać stoły. A, zwracając się bezpośrednio do mojego sumienia, sprzedającego gołębie, jako symbol niebiańskiej czystości i odrodzenia, prostoty i szczerości, ofiary, pobożności i pokory, prawdy, mądrości i niewinności, krzyczał i krzyczy: „Z domu mojego Ojca nie rób targowiska!”.

To nie jest bluźnierstwo.

Ciało człowieka, jako dzieło Boga Ojca Wszechmogącego, jest nie tylko domem ludzkiej duszy, ale i świątynią Ducha Świętego, dzięki któremu dusza żyje i funkcjonuje. Wielokrotnie Kościół zwraca nam – chrześcijanom na to szczególną uwagę, uczulając nas na szacunek wobec siebie samych, jako nosicieli Światła naszego Stwórcy. Ludzkie ciała nierzadko porównywane są do tabernakulum, w którym znajduje się Jezus Chrystus. Ludzkie ciała są niczym gliniane naczynia, napełnione Duchem Świętym, co zobowiązuje nas – wszystkich ochrzczonych – do szczególnego traktowania siebie samych poprzez zachowanie respektu, ale poprzez miłowanie Boga i poprzez wypełnianie Jego woli.

Co my robimy tymczasem?

Szanujemy własne ciała z przesadną troską i z przerysowanym pychą szacunkiem do kondycji oraz muskulatury, tali i jędrności, sprawności i młodości, eleganckiego wyglądu i nieskazitelności, przesadnej higieny i dbałości o długowieczność, nienaruszoną w żaden sposób przez czas, niekorzystnie wpływający na człowieka, jako materię. Adorujemy własne ciała. Podziwiamy je i rozpieszczamy, zaspokajając wszelkie kaprysy i potrzeby. Podporządkowujemy się bankierom, siedzącym za stołami ludzkiej świadomości, nakazującym jednostce wytrwale i niestrudzenie, niezłomnie i wojowniczo pędzić za duchem współczesnego świata, żądającego od wszystkich bezwzględnego dopasowania się do formy ogólnie przyjętego modelu istoty idealnej, będącej wzorem nieskazitelnego kształtu i wymiarów, elastyczności skóry i rysów twarzy. Wprowadzamy więc wszelkiego rodzaju diety, reżimy, restrykcje, wyrzeczenia. Katujemy swoje ciała, by były nieskazitelnie idealne. Stajemy się niewolnikami sportu i fizycznego wysiłku. Walczymy z przemijaniem i z nieuchronnie przeobrażającym młodość w starość procesem, wpisanym w ludzką egzystencję. Nie mamy wówczas czasu dla Boga i Jego oczekiwań. Bankierzy, siedzący za stołami naszej świadomości, są bardzo wymagający i bezwzględni. Staramy się więc spełnić ich oczekiwania, by odebrać nagrodę – monety społecznych przywilejów i społecznego uznania. Harujemy nad rzeźbą i młodością ciała jak woły, zaniedbując Boga, rezygnując ze składania Mu zasłużonej czci i chwały – sprzedajemy baranki, żałując godziny, jaką winniśmy złożyć w ofierze całopalenia naszej obecności w Kościele i naszego aktywnego uczestniczenia we Mszy Świętej… Eucharystię zastępujemy sportem lub pracą – tym, co przynosi oczekiwany zysk materialny i doczesny. Dbamy o tę naszą świątynię – o nasze ciało siedemnaście lat, trzydzieści, sześćdziesiąt, dziewięćdziesiąt… i to, co wznosimy, budujemy w przeciągu tych wszystkich lat naszego życia, nagle!, w przedziale przysłowiowych pięciu minut burzy, niszczy, rozwala i gładzi śmierć… W tym właśnie momencie Jezus próbuje nam uświadomić, iż cokolwiek byśmy nie robili, ilekolwiek wiosen naszej egzystencji byśmy nie poświęcili na konstrukcję ciała, na dbanie o nie poprzez gromadzenie sobie bogactw na ziemi jako środków, wykorzystywanych do zaspokajania potrzeb rozkapryszonych, ludzkich zmysłów, nie jesteśmy w stanie zrobić nic (!), by zachować się młodo przy życiu, bo to tylko On ma tę moc i władzę nad naszymi świątyniami – ciałami, by wskrzesić je na nowo w trzy dni. W tym właśnie momencie – słowami wyżej przytoczonego fragmentu Ewangelii według św. Jana – Chrystus przybywa do Jerozolimy – do naszej świadomości. W okresie Wielkiego Postu sporządza sobie bicz ze sznurków naszego sumienia i wypędza bankierów, będących kusicielami współczesnego świata – demonami, którzy za monety społecznych przywilejów i społecznego uznania próbują zniewolić nas poprzez kult ciała, poprzez kult tego, co przyziemne i kruche. Ceną, jaką ponosimy w owym układzie, są rosnące odsetki, spoczywające na naszych barkach, jako zaniedbane zobowiązania chrześcijanina wobec Boga, a w konsekwencji zagrożenie utraty przyznanego nam mienia – Ojcowizny, czyli miejsca w Królestwie Niebieskim, i eksmisja w slumsy wiekuistego potępienia.

Targujemy się o woła, będącego symbolem słońca, ziemi, świata przyziemnego, deszczu, księżyca, sił opiekuńczych, ale siły, śmierci, zboża, obfitości, bogactwa, męstwa, człowieka trzydziestoletniego, żywego bohatera. Walczymy o to, co bliższe ciału, zaniedbując ducha. Targujemy się o rzeczy bezwartościowe i nic nie znaczące w obliczu Bożej woli oraz Ojcowskiego zamiaru. Odrzucamy to, co pochodzi od Stwórcy w imię „wyższych”, bo naszych celów – w imię przyjemności i wygody. Szastamy cierpliwością i milczeniem, czystością i pokojem, chcąc w zamian otrzymać wszystko kojarzące się z młodością, luksusem i wiecznością. Chcemy przekupić śmierć, by zdobyć życie i siłę, bogactwo i męstwo, by posiąść kontrolę nas światem i naturą. Obstawiamy się amuletami i talizmanami kosztem wierności Bogu, Eucharystii i wiary, nadziei oraz miłości.

Pan Jezus to wszystko niszczy, rozwala, przegania w sposób bezwzględny i bezkompromisowy. Wypędza bankierów i handlarzy wołami, symbolizującymi wszystko, co przyziemne i zgubne dla człowieka, bo niemiłe Bogu. Nie okazuje im delikatności ani wyrozumiałości. W bezwzględny, agresywny sposób pozbywa się ich obecności ze sprofanowanej świątyni. Miłosierdzie okazuje jedynie tym, „którzy sprzedawali gołębice”, prosząc, by owe gołębice, jako symbol niebiańskiej czystości i odrodzenia, natchnienia boskiego – czyli Ducha Świętego, zabrać z miejsca zbezczeszczonego przez grzech; a więc jedynie tym, którzy jeszcze mają w sobie resztki pokory, pobożności, ofiary, prawdy, mądrości, dumy, bycia chrześcijaninem, niewinności czy szczerości.

Tak jest ze mną w okresie Wielkiego Postu…

Pan Jezus w Jerozolimie – w mojej świadomości przegania bankierów, wypędza handlarzy wołami, upomina sprzedających gołębice, przewraca stoły, niszczy stragany, chłoszcze batem wyrzutów sumienia moją osobowość, wygrzebuje z zakamarków brudy z przeszłości, rozdrapuje blizny, by oczyścić rany przykrych doświadczeń, by pomóc mi uporać się z koszmarem życia codziennego, a to wszystko czyni w oparach kurzu moich wad, słabości, grzechów, zaniedbań…

Potwornie bolesne są owe przedświąteczne, wielkopostne porządki świątyni mojego ciała. W obliczu owego generalnego sprzątania widzę, jak bardzo jestem niczym, jak bardzo nie zasługuję na Miłość i Miłosierdzie, jak nic nie potrafię dobrego bez Boga, a tym samym odczuwam coraz większą i coraz mocniej dojrzewającą we mnie wdzięczność za tę Miłość i Miłosierdzie, za obecność Ojca Niebieskiego w moim doczesnym pielgrzymowaniu, za Zbawienie jakim obdarzył mnie Chrystus, oddając w ofierze całopalnej Siebie Samego, jako Drogę, Prawdę i Życie, za Maryję, w której Matczynych ramionach bezpiecznie kuli się nędzna dusza…

Zamiast rozważać Mękę Pańską, modlić się,… stoję w źrenicy cyklonu, oczyszczającego świątynię mojego ciała. Widzę każdego bankiera, handlarza wołami i każdego sprzedającego gołębice – widzę twarze moich grzechów… Potrafię nawet określić beleczkowanie, splot naczyń krwionośnych czy ziarnistość ziarenek barwnika ich tęczówek. Widzę swoje paskudztwo i marność nad marnościami. Czuję swoją zgniliznę. Przepełnia mnie wstręt i odraza, a jednocześnie zachwyt i podziw, wywoływane tym wszystkim, co piękne, bo czysto spokrewnione z Bogiem – moje umiejętności, talenty, empatię, zdolność odczuwania miłości i wzruszenia, wrażliwość na piękno otaczającej mnie natury, i jednocześnie!, przeogromną wdzięczność wobec Ojca, kochającego mnie wbrew wszystkim moim przewinieniom i przywarom.

Zasiadam do rozważań Męki Pańskiej i modlitwy, a odpływam w głąb siebie i przyglądam się Jezusowi, który w Jerozolimie mojego ego batem wyrzutów sumienia stara się zbezczeszczoną świątynię mojego ciała przywrócić do stanu pierwotnego oczyszczenia, jakim był mój chrzest święty, krzycząc: „Z domu mego Ojca nie rób targowiska!”…

Oby mnie pochłonęła, Panie mój umiłowany, taka sama gorliwość o dom Twój, jaka pochłonęła Syna Człowieczego. Obym potrafiła dbać o swoje ciało tak, by żaden bankier, żaden handlarz wołami, żaden sprzedawca gołębic nie przedarł się do świątyni – tabernakulum Twego Ducha, niszcząc mą duszę i skazując ją na wiekuiste potępienie. Obym!, potrafiła płonąć żywym ogniem gorliwości o to szczególne miejsce Twojego Światła Boże. Obym!...

Czego i nam wszystkim życzę z całego serca, bo przecież (na pewno) Jezus, zwracając się do Żydów żądających od Niego znaku Prawdy, mówi (nie tylko) o świątyni swojego ciała, ale również o świątyni naszego ciała. Nieważne jest zatem, czy swoją świątynię budowałeś kilka lub kilkanaście lat, albo kilkadziesiąt lat – to tylko niewiele znacząca materia, którą niszczy śmierć. Ważne natomiast, że tylko Chrystus jest w stanie ją odbudować na nowo w przeciągu trzech dni – i to jest nasze z martwych wstawanie z grzechu, a więc sakrament pokuty i pojednania, a w konsekwencji nasze zbawienie.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz