„Zbliżała
się pora Paschy i Jezus przybył do Jerozolimy. W świątyni zastał siedzących za
stołami bankierów oraz tych, którzy sprzedawali woły, baranki i gołębie.
Wówczas, sporządziwszy sobie bicz ze sznurów, powypędzał wszystkich ze
świątyni, także baranki i woły, porozrzucał monety bankierów, a stoły
powywracał. Do tych zaś, którzy sprzedawali gołębie, rzekł: „Zabierzcie to stąd
i z domu mego Ojca nie róbcie targowiska!”. Uczniowie Jego przypomnieli sobie,
że napisano: „Gorliwość o dom Twój pochłonie Mnie.”. W odpowiedzi zaś na to
Żydzi rzekli do Niego: „Jakim znakiem wykażesz się wobec nas, skoro takie
rzeczy czynisz?”. Jezus dał im taką odpowiedź: „Zburzcie tę świątynię, a Ja w
trzy dni wzniosę ją na nowo.”. Powiedzieli do Niego Żydzi: „Czterdzieści sześć
lat budowano tę świątynię, a Ty ją wzniesiesz w przeciągu trzech dni?”. On zaś
mówił o świątyni swego ciała. Gdy zmartwychwstał, przypomnieli sobie uczniowie
Jego, że to powiedział, i uwierzyli Pismu i słowu, które wyrzekł Jezus.”
(J
2,13-22)
W okresie Wielkiego Postu tak bardzo
trudno mi się skupić na rozważaniach Męki Pańskiej, które zobowiązałam się
prowadzić, tak bardzo trudno mi zanurzyć się w ambitnej, bo skrupulatnie i bez
zarzutów celebrowanej modlitwie, i tak bardzo trudno nienagannie oraz
przykładnie dostosować się do podjętych wyrzeczeń czy ćwiczeń ducha w poście –
wstrzemięźliwości, jako umartwianiu niezdyscyplinowanego ciała, żądającego
wiecznie zaspokajania jego zachcianek i kaprysów, potrzeb i oczekiwań. Kiedyś
byłam wzorowa i konsekwentna w wypełnianiu podejmowanych zadań i obowiązków, w
konsekwencji czego czułam rozpierające mnie szczęście i zadowolenie z tytułu
rzetelnego podporządkowywania się chrześcijańskiemu powołaniu i zaangażowaniu w
czas, ukształtowany wymogami kościelnego kalendarza. Dziś z kolei… No, cóż… Mam
wrażenie bycia na zgliszczach owej wzorowej przykładności chrześcijańskiej
postawy oraz niemal nienagannego zaangażowania. Czuję się tak, jakbym stała w
centrum potężnej ruiny, pachnącej pyłem rozkruszonych cegieł, powalonych
pustaków, rozbitych skorup dachówek, leżących brunatnymi kawałkami pod stopami;
ruiny pachnącej wilgocią i zgnilizną konsumującą fundamenty, stanowiące
spróchniały szkielet zburzonego, zniszczonego żywiołem budynku. Wokół mnie
pustka i kurz, chaos i brud. Mam wrażenie, że stoję w centrum owego ludzkiego
cmentarzyska cywilizacji i przyglądając się panoramie przygnębiającego widoku
totalnej, apokaliptycznej wręcz klęski, przyglądam się samej sobie lustrze osobistych porażek, myśli, mowy,
uczynków, zaniedbań, poranień, uzależnień, słabości, wad i zalet – wszystkiego,
cokolwiek mnie tworzy.
Kryzys?!... czy lenistwo? A, może po
prostu kolejny etap mojego duchowego dojrzewania? A, może po prostu, zwyczajnie!,
Bóg stawia mnie nie przed kolejnym, co roku powtarzanym rozważaniem Męki
Pańskiej w kontekście wybranej przeze mnie godziny czuwania u boku Pana Jezusa,
a raczej przed zwierciadłem autopoznania i samooceny, a w rezultacie przed
koniecznością oraz obowiązkiem rzetelnego oczyszczenia własnej duszy,
podkopania bolesnych, skorupą podświadomości zabezpieczonych miejsc mego JA,
powyrywania chwastów wrastających się w serce i w umysł wężowiskiem
rozbudowanych korzeni grzechu, spulchnienia gleby mego usposobienia i
osobowości, by każde zasłyszane Słowo Pisma Świętego było ziarnem mającym
szansę zakiełkować we mnie, jako chrześcijance, i wydać obfity plon dorodnych,
dobrych owoców? A, może… się tylko usprawiedliwiam, chcąc wyprzeć poczucie winy
zaniedbania wszystkich przedpostnych postanowień i wyrzeczeń, wytycznych
odpowiedzialnych za charakter czterdziestu dni Wielkiego czasu oczekiwania na
Zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa, które będzie nam dane przeżywać w chwale
Wielkiej Nocy?
Nie wiem i ta niewiedza jest najgorsza.
Z jednej strony poznaję prawdę o sobie samej – bezwstydną i odrażającą prawdę,
czując wdzięczność za ogołocenie mnie ze złudzeń i myśli, pozwalających mi
patrzeć na siebie samą przez okulary optymizmu, ukazujące wszystkich i wszystko
w zabarwieniu przekonania, iż nie jest źle, a nawet całkiem dobrze, z drugiej
jednak strony dźwigam ogromny ciężar wyrzutów sumienia wobec zaniedbań
przedpostnych postanowień i zadań, jakich realizacji się podjęłam, planując
ambitną wspinaczkę po szczeblach kolejno osiąganych celów z listy wzorowego
pokutnika, co obnaża moją słabość, chwiejność, ludzką ułomność i bezsilność
oraz bezradność, niemoc i marność wobec, niby!, banalnych działań, a mimo
wszystko dla człowieka niemożliwych do zrealizowania w przypływie pokus i
zasadzek czyhającego na nas Bożego przeciwnika.
Każdego dnia mam nawet ogromne trudności
z modlitwą, z koncentracją i lekturą Pisma Świętego. Snuję się, jak duch
przemieszczający się korytarzami mijanych minut i godzin, nie potrafiący
znaleźć ukojenia i pokrzepienia, nie umiejący uciec przed udręczeniem i
umęczeniem w bezpieczne, spokojne miejsce. Każde wyjście na spacer potwornie
mnie zawstydza, bo kiedy słyszę rozśpiewane w jutrzni ptaki, zdające się
wznosić w niebo błagalne prośby do Stwórcy o dobry dzień przed wschodem jego
słońca, dostrzegam w sobie brak tej ptasiej wierności i oddania. Wówczas widzę,
iż człowiek – a na pewno ja – jest marnością nad marnościami zdecydowanie
najmarniejszą ze wszelkich innych dzieł Ojca Niebieskiego, bo chwiejną,
niestabilną, nierzadko zdradziecką i pogrążoną w śnie wygody, chętnie
zaspokajającą własne potrzeby i oczekiwania, a nie potrafiącą wypełnić woli
Bożej tak, by liczyła się Jego rodzicielska satysfakcja, nie zaś moja radość,
podporządkowana egoizmowi i w związku z tym krótkotrwała.
W przytoczonym wyżej fragmencie
Ewangelii według św. Jana jest zaznaczone, że Jezus „mówił o świątyni swego
ciała”, a ja ów niedzielny fragment Słowa Bożego, przedstawionego nam – wiernym
– ustami kapłana podczas Eucharystii, odczytuję, jako upomnienie. Chrystus bowiem
(w moim odczuciu) nie mówi tylko i wyłącznie o „świątyni swego ciała”, jak
zapisał to ewangelista. Jezus mówi o świątyni mojego ciała. On mówi o mnie,
zwracając się do mnie bezpośrednio i imiennie! Chrystus mówi o świątyni mojego
ciała!
W okresie Wielkiego Postu Jezus przybył
do Jerozolimy – do mojej świadomości, w której „zastał siedzących za stołami
bankierów oraz tych, którzy sprzedawali woły, baranki i gołębie”. Rozejrzał
się, a następnie „sporządziwszy sobie bicz ze sznurków” wyrzutów mojego, nagle!,
przebudzonego sumienia, zaczął wypędzać wszystkich ze świątyni – z mojej osoby
– „także baranki i woły”. Zaczął również rozrzucać monety bankierów i wywracać
stoły. A, zwracając się bezpośrednio do mojego sumienia, sprzedającego gołębie,
jako symbol niebiańskiej czystości i odrodzenia, prostoty i szczerości, ofiary,
pobożności i pokory, prawdy, mądrości i niewinności, krzyczał i krzyczy: „Z
domu mojego Ojca nie rób targowiska!”.
To nie jest bluźnierstwo.
Ciało człowieka, jako dzieło Boga Ojca
Wszechmogącego, jest nie tylko domem ludzkiej duszy, ale i świątynią Ducha
Świętego, dzięki któremu dusza żyje i funkcjonuje. Wielokrotnie Kościół zwraca
nam – chrześcijanom na to szczególną uwagę, uczulając nas na szacunek wobec
siebie samych, jako nosicieli Światła naszego Stwórcy. Ludzkie ciała nierzadko
porównywane są do tabernakulum, w którym znajduje się Jezus Chrystus. Ludzkie
ciała są niczym gliniane naczynia, napełnione Duchem Świętym, co zobowiązuje
nas – wszystkich ochrzczonych – do szczególnego traktowania siebie samych
poprzez zachowanie respektu, ale poprzez miłowanie Boga i poprzez wypełnianie
Jego woli.
Co my robimy tymczasem?
Szanujemy własne ciała z przesadną
troską i z przerysowanym pychą szacunkiem do kondycji oraz muskulatury, tali i
jędrności, sprawności i młodości, eleganckiego wyglądu i nieskazitelności,
przesadnej higieny i dbałości o długowieczność, nienaruszoną w żaden sposób
przez czas, niekorzystnie wpływający na człowieka, jako materię. Adorujemy
własne ciała. Podziwiamy je i rozpieszczamy, zaspokajając wszelkie kaprysy i
potrzeby. Podporządkowujemy się bankierom, siedzącym za stołami ludzkiej
świadomości, nakazującym jednostce wytrwale i niestrudzenie, niezłomnie i
wojowniczo pędzić za duchem współczesnego świata, żądającego od wszystkich bezwzględnego
dopasowania się do formy ogólnie przyjętego modelu istoty idealnej, będącej
wzorem nieskazitelnego kształtu i wymiarów, elastyczności skóry i rysów twarzy.
Wprowadzamy więc wszelkiego rodzaju diety, reżimy, restrykcje, wyrzeczenia.
Katujemy swoje ciała, by były nieskazitelnie idealne. Stajemy się niewolnikami
sportu i fizycznego wysiłku. Walczymy z przemijaniem i z nieuchronnie
przeobrażającym młodość w starość procesem, wpisanym w ludzką egzystencję. Nie
mamy wówczas czasu dla Boga i Jego oczekiwań. Bankierzy, siedzący za stołami
naszej świadomości, są bardzo wymagający i bezwzględni. Staramy się więc
spełnić ich oczekiwania, by odebrać nagrodę – monety społecznych przywilejów i
społecznego uznania. Harujemy nad rzeźbą i młodością ciała jak woły,
zaniedbując Boga, rezygnując ze składania Mu zasłużonej czci i chwały –
sprzedajemy baranki, żałując godziny, jaką winniśmy złożyć w ofierze
całopalenia naszej obecności w Kościele i naszego aktywnego uczestniczenia we
Mszy Świętej… Eucharystię zastępujemy sportem lub pracą – tym, co przynosi
oczekiwany zysk materialny i doczesny. Dbamy o tę naszą świątynię – o nasze
ciało siedemnaście lat, trzydzieści, sześćdziesiąt, dziewięćdziesiąt… i to, co
wznosimy, budujemy w przeciągu tych wszystkich lat naszego życia, nagle!, w
przedziale przysłowiowych pięciu minut burzy, niszczy, rozwala i gładzi śmierć…
W tym właśnie momencie Jezus próbuje nam uświadomić, iż cokolwiek byśmy nie
robili, ilekolwiek wiosen naszej egzystencji byśmy nie poświęcili na
konstrukcję ciała, na dbanie o nie poprzez gromadzenie sobie bogactw na ziemi
jako środków, wykorzystywanych do zaspokajania potrzeb rozkapryszonych,
ludzkich zmysłów, nie jesteśmy w stanie zrobić nic (!), by zachować się młodo
przy życiu, bo to tylko On ma tę moc i władzę nad naszymi świątyniami –
ciałami, by wskrzesić je na nowo w trzy dni. W tym właśnie momencie – słowami
wyżej przytoczonego fragmentu Ewangelii według św. Jana – Chrystus przybywa do
Jerozolimy – do naszej świadomości. W okresie Wielkiego Postu sporządza sobie
bicz ze sznurków naszego sumienia i wypędza bankierów, będących kusicielami
współczesnego świata – demonami, którzy za monety społecznych przywilejów i
społecznego uznania próbują zniewolić nas poprzez kult ciała, poprzez kult
tego, co przyziemne i kruche. Ceną, jaką ponosimy w owym układzie, są rosnące
odsetki, spoczywające na naszych barkach, jako zaniedbane zobowiązania
chrześcijanina wobec Boga, a w konsekwencji zagrożenie utraty przyznanego nam
mienia – Ojcowizny, czyli miejsca w Królestwie Niebieskim, i eksmisja w slumsy
wiekuistego potępienia.
Targujemy się o woła, będącego symbolem
słońca, ziemi, świata przyziemnego, deszczu, księżyca, sił opiekuńczych, ale
siły, śmierci, zboża, obfitości, bogactwa, męstwa, człowieka
trzydziestoletniego, żywego bohatera. Walczymy o to, co bliższe ciału,
zaniedbując ducha. Targujemy się o rzeczy bezwartościowe i nic nie znaczące w
obliczu Bożej woli oraz Ojcowskiego zamiaru. Odrzucamy to, co pochodzi od
Stwórcy w imię „wyższych”, bo naszych celów – w imię przyjemności i wygody.
Szastamy cierpliwością i milczeniem, czystością i pokojem, chcąc w zamian
otrzymać wszystko kojarzące się z młodością, luksusem i wiecznością. Chcemy
przekupić śmierć, by zdobyć życie i siłę, bogactwo i męstwo, by posiąść
kontrolę nas światem i naturą. Obstawiamy się amuletami i talizmanami kosztem
wierności Bogu, Eucharystii i wiary, nadziei oraz miłości.
Pan Jezus to wszystko niszczy, rozwala,
przegania w sposób bezwzględny i bezkompromisowy. Wypędza bankierów i handlarzy
wołami, symbolizującymi wszystko, co przyziemne i zgubne dla człowieka, bo
niemiłe Bogu. Nie okazuje im delikatności ani wyrozumiałości. W bezwzględny,
agresywny sposób pozbywa się ich obecności ze sprofanowanej świątyni. Miłosierdzie okazuje jedynie tym, „którzy
sprzedawali gołębice”, prosząc, by owe gołębice, jako symbol niebiańskiej
czystości i odrodzenia, natchnienia boskiego – czyli Ducha Świętego, zabrać z
miejsca zbezczeszczonego przez grzech; a więc jedynie tym, którzy jeszcze mają w sobie resztki pokory, pobożności,
ofiary, prawdy, mądrości, dumy, bycia chrześcijaninem, niewinności czy
szczerości.
Tak jest ze mną w okresie Wielkiego
Postu…
Pan Jezus w Jerozolimie – w mojej
świadomości przegania bankierów, wypędza handlarzy wołami, upomina
sprzedających gołębice, przewraca stoły, niszczy stragany, chłoszcze batem
wyrzutów sumienia moją osobowość, wygrzebuje z zakamarków brudy z przeszłości,
rozdrapuje blizny, by oczyścić rany przykrych doświadczeń, by pomóc mi uporać
się z koszmarem życia codziennego, a to wszystko czyni w oparach kurzu moich
wad, słabości, grzechów, zaniedbań…
Potwornie bolesne są owe
przedświąteczne, wielkopostne porządki świątyni mojego ciała. W obliczu owego
generalnego sprzątania widzę, jak bardzo jestem niczym, jak bardzo nie
zasługuję na Miłość i Miłosierdzie, jak nic nie potrafię dobrego bez Boga, a
tym samym odczuwam coraz większą i coraz mocniej dojrzewającą we mnie
wdzięczność za tę Miłość i Miłosierdzie, za obecność Ojca Niebieskiego w moim
doczesnym pielgrzymowaniu, za Zbawienie jakim obdarzył mnie Chrystus, oddając w
ofierze całopalnej Siebie Samego, jako Drogę, Prawdę i Życie, za Maryję, w
której Matczynych ramionach bezpiecznie kuli się nędzna dusza…
Zamiast rozważać Mękę Pańską, modlić
się,… stoję w źrenicy cyklonu, oczyszczającego świątynię mojego ciała. Widzę
każdego bankiera, handlarza wołami i każdego sprzedającego gołębice – widzę
twarze moich grzechów… Potrafię nawet określić beleczkowanie, splot naczyń
krwionośnych czy ziarnistość ziarenek barwnika ich tęczówek. Widzę swoje paskudztwo
i marność nad marnościami. Czuję swoją zgniliznę. Przepełnia mnie wstręt i
odraza, a jednocześnie zachwyt i podziw, wywoływane tym wszystkim, co piękne,
bo czysto spokrewnione z Bogiem – moje umiejętności, talenty, empatię, zdolność
odczuwania miłości i wzruszenia, wrażliwość na piękno otaczającej mnie natury,
i jednocześnie!, przeogromną wdzięczność wobec Ojca, kochającego mnie wbrew
wszystkim moim przewinieniom i przywarom.
Zasiadam do rozważań Męki Pańskiej i
modlitwy, a odpływam w głąb siebie i przyglądam się Jezusowi, który w
Jerozolimie mojego ego batem wyrzutów sumienia stara się zbezczeszczoną
świątynię mojego ciała przywrócić do stanu pierwotnego oczyszczenia, jakim był
mój chrzest święty, krzycząc: „Z domu mego Ojca nie rób targowiska!”…
Oby mnie pochłonęła, Panie mój
umiłowany, taka sama gorliwość o dom Twój, jaka pochłonęła Syna Człowieczego.
Obym potrafiła dbać o swoje ciało tak, by żaden bankier, żaden handlarz wołami,
żaden sprzedawca gołębic nie przedarł się do świątyni – tabernakulum Twego
Ducha, niszcząc mą duszę i skazując ją na wiekuiste potępienie. Obym!,
potrafiła płonąć żywym ogniem gorliwości o to szczególne miejsce Twojego Światła
Boże. Obym!...
Czego i nam wszystkim życzę z całego serca,
bo przecież (na pewno) Jezus, zwracając się do Żydów żądających od Niego znaku Prawdy,
mówi (nie tylko) o świątyni swojego ciała, ale również o świątyni naszego ciała.
Nieważne jest zatem, czy swoją świątynię budowałeś kilka lub kilkanaście lat, albo
kilkadziesiąt lat – to tylko niewiele znacząca materia, którą niszczy śmierć. Ważne
natomiast, że tylko Chrystus jest w stanie
ją odbudować na nowo w przeciągu trzech dni – i to jest nasze z martwych wstawanie
z grzechu, a więc sakrament pokuty i pojednania, a w konsekwencji nasze zbawienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz