wtorek, 20 kwietnia 2021

TEN CHLEB

„W Kafarnaum lud powiedział do Jezusa: „Jaki więc Ty uczynisz znak, abyśmy go zobaczyli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: „Dał im do jedzenia chleb z niebo”.” Rzekł do nich Jezus: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój daje wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu.” Rzekli więc do Niego: „Panie dawaj nam zawsze ten chleb!”. Odpowiedział im Jezus: „Ja jestem chlebem życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie.”.”

(J 6,30-35)

Zawsze wychodziłam z założenia, że jeśli cokolwiek potrafię, że jeśli umiem coś zrobić lub załatwić, zrealizować i stworzyć, że jeśli otrzymałam taki dar i predyspozycje od mego Stwórcy, to powinnam, mam obowiązek, dzielić się tym z innymi bezinteresownie i z bezkompromisowym zaangażowanie, nierzadko nawet kosztem siebie samej, w imię miłości bliźniego. Zawsze więc chętnie i bez namysłu wsuwałam się pod ramiona cudzego krzyża, by, niczym Szymon z Cyreny, pomóc nieść komuś coś, z czym w danym momencie być może sobie nie radzi, jakby tego pragnął lub potrzebował. Nigdy wówczas nie zastanawiałam się nad charakterem czy intencjami osoby, w którą ochoczo i z nieokiełznanym zapałem się angażowałam. Nigdy też nie brałam pod uwagę okoliczności, wyników i efektu mojego zaangażowania czy poświęcenia. Przewodnim celem impulsu, uruchamiającego mnie do działania w sposób automatyczny i bezwarunkowy, była możliwość udzielenia komuś pomocy, zadbania o kogoś, zagwarantowania mu chociażby namiastki poczucia bezpieczeństwa i szczęścia. Wdrażałam się więc w proces realizowania wspomnianej możliwości z tak wielkim oddaniem, że wieczorem wracałam do rodziny kompletnie nieprzytomna z powodu przemęczenia, a tym samym absolutnie niezdolna do podjęcia jakichkolwiek czynności dla dobra moich bliskich.

W owym etapie mojego ofiarnego życia pojawił się śp. ks. Leszek Niewiadomski, który, jako pierwszy, upomniał mnie, ukazując charakter podejmowanych przeze mnie działań w kontekście zaniedbywanego nieświadomie i zawzięcie Przykazania Miłości poprzez samoistne okradanie się z prawa do miłości siebie samej, którą winna jestem dzielić sprawiedliwie i równo między wszystkimi bez! wykluczania w tym siebie, jako osoby zasługującej na miłość według woli Bożej. Wówczas obudziła się w mej duszy wiedza, jakiej jeszcze nie potrafiłam zastosować w codziennym życiu, w relacjach międzyludzkich. Mechanizm angażowania się we wszystkich bez wyjątku, z pominięciem osobistych potrzeb i praw, był bowiem tak mocno zakorzeniony we mnie, jako istocie, iż wbrew woli Pana Boga i mądrości ks. Leszka Niewiadomskiego oraz wbrew własnej świadomości nadal byłam jedynie narzędziem w cudzej dłoni, przyczyniając się swym poświęceniem zazwyczaj do rozwijania się – w osobie posługującej się mną – pychy, podłości, egoizmu i egocentryzmu, a rzadko kiedy do powstawania czegoś dobrego, a tym samym trwałego. W rezultacie owego ofiarnego zaangażowania byłam dla większości przedmiotem, nie zaś podmiotem, co wiązało się zazwyczaj z brakiem szacunku, z postawą roszczeniowo pretensjonalną i bardzo często coraz bardziej wymagającą, i sporadycznie zadowoloną, a jednocześnie nieustannie mnie krytykującą za nieumiejętne spełnienie stawianych przede mną oczekiwań, za niezaspokajanie potrzeb, których apetyt stawał się z dnia na dzień coraz bardziej bezczelny i coraz bardziej żarłoczny.

Nigdy nikogo nie chciałam urazić czy zranić, więc wolałam poświęcić się sama przyjmując na siebie mnóstwo przykrości oraz upokorzeń w sposób pokorny, bo cichy. Wiele widziałam i dostrzegałam. Bardzo dużo rozumiałam, ale mimo odczuwanego bólu z powodu bycia wykorzystywaną, pogardzaną, nieszanowaną i lekceważoną dawałam się wciągać w manipulacje fałszywej przyjaźni, budowanej jedynie na słownych zapewnieniach i kłamstwach o tym, jaka jestem dla kogoś ważna, a w rzeczywistości polegającej na kontaktach ze mną jedynie w momentach, w których mój „przyjaciel” pasożytujący na mojej empatii potrzebował wyręczyć się mną w określonej sytuacji, by zdobyć to, co było dla niego ważne i czym na pewno nie byłam ja sama, jako człowiek. W pewnym momencie dotarło wreszcie do mnie (nie tylko w formie wiedzy, ale i przekonania), że egoistycznie usposobiona większość karmi się mną, niczym manną z nieba, że pożerają mnie i przeżuwają w majestatycznym poczuciem wyższości oraz pychy, jakbym była dla nich niczym, kompletnie niczym. W tym właśnie momencie po raz pierwszy spojrzałam na siebie, jako na podmiot, nie zaś przedmiot. W tym też momencie zrozumiałam, że jestem takim samym, grzesznym człowiekiem, jak wszyscy mnie wokół otaczający i tym samym, poprzez słabą naturę, tak samo, jak wszyscy wokół mnie, potrzebującym chleba życia – Jezusa, więc i tak samo, jak wszyscy wokół mnie, posiadającym takie samo prawo do szacunku, miłości, do prywatności i do wyboru towarzystwa. W tym bowiem momencie przesiąkłam wiarą, wiedzą, przekonaniem i pewnością, iż obowiązek mam jedynie wypełniać wolę Boga, a nie kogoś, kto Bogiem nie jest. Nie mam też prawa wkraczać w kompetencje Stwórcy z przesadną gorliwością, gdyż nie jestem nawet Jego marnym, ledwo wyczuwalnym cieniem, więc wiele - mimo szczerych chęci - mogę uczynić niezgodnie z Jego zamiarem i intencją. Zatem!, nie muszę ulegać presjom, wymagającym ode mnie bycia kimś więcej niż człowiekiem, z czym bardzo często spotykałam się w relacjach z ludźmi szantażującymi mnie emocjonalnie moim chrześcijańskim „prykasem” służenia bliźnim, nawet kosztem siebie, w myśl przykazania: „miłuj bliźniego swego, niekoniecznie siebie samego”. Nie muszę zadręczać się wrodzoną słabością i niezaradnością bycia świętą samą w sobie, jakby świętość nie była procesem stawania się kimś wyjątkowym, a czymś danym odgórnie i z tytułu urodzenia, jakby świętość nie była wiernym wypełnianiem woli Ojca Wszechmogącego, a obowiązkiem spełniania zachcianek i kaprysów człowieka.

Dziś jestem wolna. Chociaż często spotykam się z zarzutami, że „niby jestem taka święta, taka modląca się i oddana Panu Bogu, a taka nieuległa wobec ludzkich potrzeb, taka nieczuła…”, nie dbam o to, jak postrzegają mnie ludzie, przez których przemawia egoizm, nie zaś wrażliwość i empatia. Dziś bowiem rozumiem, że nie zbawię świata, nie dokonam cudu przeistoczenia niewierzących i przesiąkniętych podłością do szpiku kości, by mogli czuć cudzy ból i myśleć o innych, a tym samym by potrafili postawić potrzeby bliźnich przed osobistymi pobudkami oraz zamierzeniami czy korzyściami, by umieli spojrzeć na kogoś przez pryzmat własnych zalet oraz wad. Nie jestem przecież Bogiem – nie jestem chlebem życia. Stanowię jedynie mizerny okruch manny lecącej z nieba za sprawą Ojca Wszechmogącego. Jestem zatem w stanie ukoić głód duszy jednego z nielicznych i na krótką chwilę. Odchodzę więc od ludzi, pragnących zaspokoić tylko i wyłącznie swój apetyt na więcej, i więcej, i jeszcze więcej, gdyż tacy, mogą mnie jedynie skonsumować, zniszczyć, a mimo to nigdy nie będą w stanie zaspokoić swej wilczej zachłanności.

Czasami trzeba po prostu odstąpić od takich ludzi, odejść w przeciwnym kierunku, by nie ulec duchowej znieczulicy, spustoszeniu, zrobaczywieniu i duchowej zgniliźnie. Każdy z nas bowiem powinien zrozumieć, że jedynym i prawdziwym chlebem życia jest Bóg, i że to tylko z Niego człowiek może czerpać wszystko to, co jest potrzebne do szczęśliwego, bo wiecznego istnienia, rozciągającego się poza granicami doczesności. Każdy, ktokolwiek wydaje się kimś więcej niż tylko człowiekiem, jest jedynie mizernym okruchem manny lecącej z nieba. Nikt nie jest lepszym od Boga. Charyzmatycy, czyniący cuda, za którymi ludzie biegają z zachłannością na szczęście, są tylko Mojżeszami, którzy bez woli Boga nie byliby nawet w stanie nakarmić ludzi na pustyni lecącą z nieba manną.

Może nastał już czas najwyższy, by całym sobą zwrócić się do Boga i by podczas Eucharystii przed tabernakulum, podczas lektury przed Pismem Świętym i podczas rozmowy z Ojcem Wszechmogącym przy modlitwie szukać siebie samego, a nie kosztem ludzi, których nierzadko traktujemy, niczym narzędzie lub środek transportu czy obiekt adoracji?... Może czas wreszcie zrozumieć, iż też jest się tylko okruchem manny lecącej z nieba, a nie chlebem, by umieć zaakceptować, że nie mam prawa wykorzystywać bliźniego do własnych, egoistycznych celów, że nie mam prawa drugiego człowieka traktować w sposób przedmiotowy, że nie jestem kimś lepszym od tego, który drogą doczesności zmierza do Królestwa Niebieskiego towarzysząc mi ramię w ramię, że i ja, choć chrześcijanin, nie jestem w stanie zaspokoić głodu spragnionych, nie kogo innego, jak - Boga?...

Ludzie są tylko manną. Ojciec karmi nimi potrzebujących w sposób doraźny. Jedynym jednak chlebem życia jest On sam – Bóg Wszechmogący. Z tego też powodu odsunęłam się w cień, zachowując miłość do bliźniego, uwzględniającą moje prawo do miłości, do bycia kochaną, a nie tylko kochającą, a konsturowaną na wzajemnym szacunku oraz uwielbieniu, ale Ojca Niebieskiego, nie zaś człowieka. Staram się więc być wartościowym okruchem manny dla potrzebujących. Kiedy jednak spotykam kogoś, kto oczekuje i żąda ode mnie bycia kimś więcej, odchodzę, zazwyczaj z obciążeniem poniżenia i krytyki, pogardy i nierzadko przekleństwa, ale odchodzę bez żalu, bo ze świadomością, iż muszę w tym momencie ustąpić miejsca Temu, który jest chlebem życia i który (w przeciwieństwie do mnie) jest w stanie uczynić wszystko, cokolwiek zechce uczynić z człowiekiem. Ja jedynie jestem tylko manną. Charyzmatycy zaś mogą być tylko, niczym Mojżesz karmiący na pustyni głodnych i potrzebujących… Wszystko jednak zależy, bo pochodzi od Boga. Zatem bez Niego każdy może się stać czymś jałowym, bezużytecznym, nieprzydatnym i kompletnie niepotrzebnym.

Czas więc najwyższy byśmy się karmili Bogiem – chlebem życia, a posiłkowali człowiekiem, jako manną lecącą z nieba, a zatem byśmy uwielbiali Ojca Niebieskiego i Jemu oddawali należną Mu cześć, a szanowali i miłowali bliźniego, jak siebie samych potrafimy i kochać, i szanować.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz