piątek, 12 lutego 2021

SUKCES I PRESTIŻ

„Za biedę, w jakiej żyli mama i tatuś, za to, że się nam nic nie udawało, za upadek młyna, za to, że musiałam pilnować dzieci, stróżować przy owcach, za ciągłe zmęczenie… dziękuję Ci. Jezu.”

Bernadett Soubirous „Testament”

Bardzo często, jako rodzice, tak bardzo mocno pragniemy szczęścia naszych dzieci, że mimowolnie i nieświadomie koncentrujemy się na tym, co tu i teraz, budując wszelkimi sposobami i z całych sił idyllę – namiastkę raju w dobie doczesności a jednocześnie zaniedbując to, co w życiu człowieka przecież najważniejsze i najistotniejsze, a mianowicie życie wieczne w Królestwie Niebieskim. Bardzo często walczymy o to, by nasze pociechy uczyły się w jak najlepszej szkole, skończyły liceum z wyróżnieniem, zdobyły tytuły naukowe na prestiżowych uczelniach, zdobywając prawo do wykonywania zawodów wywołujących w społeczeństwie podziw i szacunek, by nasze pociechy wybudowały piękny, przestrzenny dom, jeździły dobrym samochodem, chodziły czyste i eleganckie, by były osobami, budzącymi respekt i zajmującymi pozycję autorytetu, adorowanego przez środowisko oraz podawanego za przykład godny naśladowania. W owym szaleństwie, realizowania rodzicielskich ambicji, niestety równie często zapominamy o kluczu do Królestwa Niebieskiego, jakim jest trzymane w szufladzie Pismo Święte, a także wypływająca z lektury Słowa Bożego wiara, nadzieja i miłość naszych dzieci. Pod presją społeczeństwa i rodzicielskiego strachu przed wytknięciem naszych pociech palcem drwiny, szyderstwa, poniżenia i upodlenia, zabiegamy o to, co najmniej istotne. Zaszczuci wspomnianym strachem nierzadko ignorujemy talenty, umiejętności, predyspozycje, zamiłowania własnych dzieci. W związku z tym za nie dokonujemy wyborów, urabiając ich psychikę argumentami, będącymi odzwierciedleniem naszych, osobistych planów i oczekiwań, a jednocześnie zagłuszamy wolę Boga, który w dniu poczęcia naszej pociechy już z pewnością powołał ją do konkretnych zadań i celów. Później, gdy udaje nam się dopiąć swego, bo przecież najważniejsze, by odnieść sukces w ludzkim słowa tego rozumieniu, chwalimy się sukcesami naszych dzieci, ich osiągnięciami, luksusami, ale… nawet nie zauważamy, iż często siedzimy w kościelnej ławce podczas Eucharystii zupełnie sami lub sporadycznie, od tzw. święta, u boku syna lub córki. Nierzadko też, jako przykładni rodzice pielęgnujący w sercach pociech wiarę, nadzieję i miłość, by zahartować w duchu naszego potomstwa wierność Bogu, jesteśmy zdani na porażkę, bo w starciu ze szkolną modą i edukacją, nakazującą uczniom żyć według wszystkiego, co ludzkie i nie będące obce, a nie według woli Ojca Wszechmogącego, przedstawianego w postaci syndromu społecznych nieudaczników i obłąkańców, jesteśmy osamotnieni i pozbawieni wsparcia czy to ze strony księdza, stróżującego nad powierzoną mu trzodą wiernych, czy to ze strony członków wspólnoty parafialnej. Owe odrzucenie i odizolowanie staje się wówczas zaczynem porażki, gdyż usilne próby zachowania w sercach dzieci wierności Bogu podejmowane w pojedynkę, bez realnego zaangażowania i troski duszpasterza czy współbraci w Chrystusie jeszcze bardziej ukazuje nas w oczach naszych synów czy córek, jako dziwaków niegodnych uwagi oraz posłuchu. Kościół wówczas – o charakterze wzajemnej obojętności kształtującej relacje międzyludzkie w parafii – staje się sprzymierzeńcem nie Ojca Wszechmogącego, a szkoły i politycznej jałowości, w konsekwencji swego toksycznego wpływu skazującej wychowanków propagowanej edukacji na duchową rzeź i potępienie. Z powodu owych licznych zależności niezwykle ważna jest nie tylko rodzina, ale cała wspólnota chrześcijańska świadoma swojej odpowiedzialności za siebie, jak również za współbraci. Łatwiej jest bowiem odnieść sukces rodzicielski wychowując i edukując dziecko w środowisku szczerze oraz realnie oddanym Bogu, niż w środowisku będącym obok Boga w formie tylko frekwencji i recytowanej gorliwymi ustami modlitwy, w żaden (niestety!) sposób nieprzekładającej się na czyny, co mogę udowodnić na osobistym przykładzie, dając świadectwo wspomnianej różnicy, której zarys mam nadzieję wzbudzi w naszych sercach empatię i odpowiedzialność nie tylko za siebie i własną rodzinę, ale również za wszystkich, będących częścią naszej parafii.

Miałam zaszczyt być członkiem wspólnoty, w której Ojciec Wszechmogący był dla wszystkich najwyższym i najważniejszym Autorytetem, znajdującym się na pierwszym miejscu w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Parafianie czuli się prawdziwie odpowiedzialni za Kościół, a przez to i za każdego człowieka, będącego Jego częścią. Ową odpowiedzialność czuło się na każdym kroku. Oczywiście, jako ludzie, popełnialiśmy błędy i zdarzały się potknięcia, ale pod skrzydłami księdza, czującego się powołanym do roli naszego ojca, wszelkie niedoskonałości czy niegodziwości udawało się zmieniać na dobro, owocujące chwałą Boga. Rodzice działali zawsze razem w zgranej grupie, co przenosiło się owocnie na relacje między dziećmi. Każdy zwracał uwagę na brata i siostrę w Chrystusie, jako na wyjątkowego i potrzebnego w parafii człowieka, co wszystkim – od najmłodszego po najstarszego – dawało poczucie wartości i godności. Nikt nigdy nie badał przydatności jednostki pod kątem szkoły, wykształcenia czy zawodu lub posiadanych dóbr materialnych. Każdy bowiem był skarbem sam w sobie, obdarzonym przez Ojca Niebieskiego konkretnymi umiejętnościami i powołanym do wypełniania wynikających z owych umiejętności konkretnych zadań. Interesowaliśmy się sobą wzajemnie, ale z troską i z miłością, nie zaś ze złośliwą ciekawością, uszczypliwością, zawiścią czy zazdrością, albo z intencją porównania siebie samy z kimś, kto (w nadziei egoizmu i egocentryzmu) mógłby się okazać gorszym od nas, a równocześnie podnoszącym naszą społeczną wartość (?!). Z tytułu wzajemnego, wspomnianego szacunku i odwzajemnianej miłości bliźniego do bliźniego Kościół zawsze był pełen ludzi a ołtarz pełen ministrantów, służących do Mszy Świętej z radością serca, pełen młodzieży i kompletnych rodzin, pełen śpiewu osób dorosłych i pociech udzielających się z fascynacją oraz zaangażowaniem w prowadzony przez muzycznie uzdolnionych rodziców chór, a każde święto czy szczególny dla chrześcijan czas był uwypuklany pracą małych, drobnych rączek, robiących dekoracje czy uczestniczących w różnorodnych konkursach religijnych, organizowanych przez kapłanów, a pogłębiających wiedzę młodego pokolenia na temat Boga w Trójcy Świętej Jedynego i tym samym rozkochujących dorastające, dojrzewające serca w Ojcu Niebieskim. W owej parafii wzajemnie sobie pomagaliśmy, by wszystkie dzieci utrzymać przy naszym Panu. Dbaliśmy wzajemnie o własne pociechy, jak również i pociechy naszych współbraci w Chrystusie. Wówczas też nie miałam żadnych problemów z moim synem, który nie tylko lgnął do Kościoła, z zapałem pędził na Eucharystię, ale i z ogromnym zaangażowaniem potrafił usługiwać do każdej, niedzielnej Mszy, przytrzymując mnie w głównej nawie na czas całego przedpołudnia owego świętego dnia. Wówczas mój syn z niepohamowaną przyjemnością czytał Pismo Święte, rozmawiał o swoich spostrzeżeniach i przemyśleniach, i nierzadko zaskakiwał mnie swoją duchową dojrzałością tlącą się płomykiem nadziei w dziecięcym ciele, ucząc mnie i czyniąc lepszą. To wszystko jednak – wszystkie Boże sukcesy – wynikały nie tylko z mojego matczynego zaangażowania w pracę nad jego duszą, ale przede wszystkim z posiadania ludzi mnie w tym pięknym dziele chrześcijańskim wspierających, dzięki którym moja pociecha czuła się częścią wspólnoty, dającej poczucie kochanym, potrzebnym, wartościowym i wyjątkowym.

Wiele się zmieniło na gorsze po zmianie miejsca zamieszkania i zmianie parafii. Pamiętam pierwsze spotkanie ze wspólnotą i księdzem – chłodne i urzędowe. Wszyscy się spotykali w życzliwości i wzajemnym szacunku, ale bez jakiegokolwiek zaangażowania w osobę, a tym samym bez szczerej chęci poznania nowych członków rodziny w Chrystusie Panu. Wielu bardziej interesowało się moim wykształceniem, zawodem, jaki mogłabym wykonywać, moimi aspiracjami i ambicjami, odsłaniającymi ewentualną przyszłość dziecka, które powinno przecież skończyć dobrą uczelnie i to najlepiej z wyróżnieniem, niż sposobem, w jakim radzimy sobie mentalnie z aklimatyzacją, z nowym miejscem, z nowym środowiskiem itp. Wspomniany chłód i obojętność dominujące w parafii potęgowały w sercu mojego dziecka jedynie tęsknotę za Kościołem, jaki z tytułu przymusu musieliśmy opuścić. Mój syn czuł się bowiem niepotrzebny i wyobcowany. Ów stan został pogłębiony przez agresję, której był ofiarą w szkole i z którą walczyliśmy kilka miesięcy w całkowitym odosobnieniu, ale również przez krytykę, wyłapującą niestosowne zachowanie poniżanego, zastraszanego, nękanego dziecka, zatracającego w wyniku przemocy szkolnej zaufanie do ludzi, a odczuwającego podejrzliwość i przyjmującego mechanicznie postawę obronną. Nikt nigdy, nawet kapłan, nie zapytał nas o to, jak sobie mój syn radzi z przeprowadzką, ze środowiskiem, jak odnajduje się w szkole. Nikt nigdy, nawet ksiądz, nie podeszli do nas – rodziców, by porozmawiać na temat takich czy innych zachowań naszej pociechy, by poznać przyczynę pewnych, niestosownych być może, ale wynikających z zastraszenia, odruchów. Zdecydowana większość za to, łącznie z duszpasterzem, chętnie wygłaszali swoje opinie, krytykę, oburzenie, nie szczędząc ofierze przemocy szkolnej przykrości, które jeszcze bardziej zamykały jej serce na ludzi w ogóle. W efekcie owych wydarzeń, ale i pewnie naszej, rodzicielskiej nieudolności w skutecznym i zwycięskim odpieraniu ataków oraz w bronieniu naszego dziecka, i w samodzielnym radzeniu sobie z trudami związanymi z przeprowadzką w nowe miejsce, mój syn przestał czuć się potrzebny w parafii, bo nie czuł się ani szanowany, ani bezpieczny. Niechętnie chodził na lekcje religii i równie niechętnie na Msze Święte. Dodatkowo w wyniku szkolnej edukacji, promującej neohumanizm a odrzucającej Boga i Jego wartości, zaczął mieć wątpliwości wobec wiary, nadziei i przede wszystkim miłości, przez co chrześcijaństwo staje się formą obyczaju i tradycji, nie zaś prawdą faktu.

Wszystko to, co opisałam, dzieląc się osobistymi doświadczeniami, nie ma być wyrzutem sumienia ludzi, w gronie których nie było dane mojej rodzinie się zaaklimatyzować, a próbą uświadomienia nam, że odejście młodych pokoleń od Kościoła jest wynikiem nie tylko błędów matki i ojca, przesadnie dbających o sukces potomstwa w życiu doczesnym poprzez zaniedbanie ducha swych pociech, ale jest to również robaczywy owoc braku zbiorowej odpowiedzialności za życie wieczne przyszłych pokoleń, jak i robaczywy owoc społecznej presji pielęgnującej to, co cielesne, a nie to, co Boże. Kościół bowiem to my wszyscy – parafianie i kapłan, który winien być duszpasterzem, a nie tylko fizycznym wykonawcą obrzędów liturgicznych. W parafii jesteśmy zatem odpowiedzialni za siebie i własne rodziny, ale również za innych, a zwłaszcza za młode pokolenia, będące przecież „solą ziemi” (Mt 5,13). Brak owej świadomej odpowiedzialności zbiorowej, jako rodziny w Chrystusie Panu naszym, przyczynia się do pustki i samotności kościelnych ław, poustawianych w nawach świątyni i zajmowanych przez przerzedzoną starością grupkę wiernych. Nie jest istotne to, do jakiej szkoły uczęszcza dziecko, jakie zdobywa wykształcenie, co posiadają jego rodzice i jakie rokuje nadzieje na przyszłość sukcesu oraz zawodowej kariery. Nie jest też ważne to, czy pochodzi z rodziny bogatej i ubogiej. Sukces i prestiż społeczny bardzo często bowiem fermentują pychą, wywyższając ciało, będące przecież i tak marnością nad marnościami, a depczą i niszczą duszę. Nierzadko zaś brak powodzenia, pieniędzy, wykształcenia, znaczącego miejsca w grupie jest zaczynem tego, co piękne, bo pochodzące od Boga. Z tego też powodu wyżej przytoczone słowa św. Bernadetty Soubirous powinny być plastrem miodu na serca, podszczypywane i ranione egoistycznymi oraz egocentrycznymi zapędami w sukces i prestiż, którym kusi człowieka pozbawione Bożych wartości społeczeństwo. Powinny one również gasić w nas, jako parafianach, skłonność do oceniania kogoś w sposób powierzchowny i nieznaczący w wymiarze Królestwa Niebieskiego, a równocześnie powinny rozpalać w nas odpowiedzialność za „sól ziemi” Kościoła bez względu na stopień naszego pokrewieństwa z dziećmi parafii, do jakiej należymy. Nieważne kim jesteś, ale istotne i bezcenne jakim jesteś człowiekiem, ponieważ jakość naszego ducha przekłada się na relacje międzyludzkie w Kościele, a tym samym na jakość dusz przyszłych pokoleń. Często niepowodzenia i upadki, porażki i rozczarowania, bieda i nędza, a tym samym niezaspokojony głód ciała niszczą w nas pychę. Przyczyniają się natomiast do wzrastania i świętości duszy, do której wszyscy przecież jesteśmy powołani, dlatego raz jeszcze pozwolę sobie powtórzyć: Nieważne kim jesteś, ale istotne i bezcenne jakim jesteś człowiekiem, ponieważ jakość naszego ducha przekłada się na relacje międzyludzkie w Kościele, a tym samym na jakość dusz przyszłych pokoleń.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz