„Pan
Bóg rzekł: „Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam; uczynię mu zatem
odpowiednią dla niego pomoc.”. Ulepiwszy z gleby wszystkie zwierzęta lądowe i wszelkie
ptaki podniebne, Pan Bóg przyprowadził je do mężczyzny, aby przekonać się, jak
on je nazwie. Każde jednak zwierzę, które określił mężczyzna, otrzymało nazwę
„istota żywa”. I tak mężczyzna dał nazwę bydłu, ptakom podniebnym i wszelkiemu
zwierzęciu dzikiemu, ale nie znalazła się pomoc odpowiednia dla mężczyzny. Wtem
Pan sprawił, że mężczyzna pogrążył się w głębokim śnie, i gdy spał, wyjął jedno
z jego żeber, a miejsce to zapełnił ciałem. Po czym Pan Bóg z żebra, które
wyjął z mężczyzny, zbudował niewiastę. A gdy ją przyprowadził do mężczyzny,
mężczyzna powiedział: „Ta dopiero jest kością z moich kości i ciałem z mego
ciała! Ta będzie się zwała niewiastą, bo z mężczyzny została wzięta.”. Dlatego
to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak
ściśle, że stają się jednym ciałem.
Chociaż
mężczyzna i jego żona byli nadzy, nie odczuwali wobec siebie wstydu.”
(Rdz
2,18-25)
We współczesnej nam dobie ogrom ludzi,
kierując się egoizmem i egocentryzmem, tak chętnie i bez wahania idzie na
wygodę, nie na kompromis czy na układ!, a na wygodę. Dziś trudno znaleźć
człowieka zdolnego do poświęcenia siebie i swego czasu lub własnych pieniędzy w
drugą osobę, do zaangażowania się w potrzebującego pomocy, albo miłości, bo tak
naprawdę… w ogóle nie jesteśmy zdolni do miłości. Potrafimy kochać i zakochiwać
się. Elastycznie poddajemy się emocjom, a w życiu codziennym zazwyczaj
kierujemy się w podejmowaniu decyzji czy dokonywaniu wyborów tym, co dla nas
samych jest lub będzie dobre, bo korzystne i niezakłócające nam w żaden sposób
tzw. „świętego” spokoju oraz wygody, komfortu i luksusu, o jaki zabiegamy i
dbamy, ale!, dla ciała, nie zaś dla ducha. Z tego też powodu nierzadko spotykam
młodych ludzi, dla których związek małżeński jest „przereklamowaną instytucją”
i kłopotem. Wybierają samotność i wolny stan cywilny, ciesząc się, że w ów
niezwykle wygodny sposób zachowują pełne prawo do swojej własności, do swoich
dochodów, czasu i swobody, do wszystkiego, co w określonym momencie fizycznego
kaprysu zapragnie rozpieszczane bezgranicznie i bezmyślnie ciało. W
przytoczonej mentalności miłość jest zdegradowana tylko i wyłącznie do potrzeb
seksualnych – do popędu, który przecież też bez zobowiązań można zaspokoić
pięciominutową przyjemnością z kolegą lub koleżanką również nie oczekującymi
niczego i równocześnie nie oferującymi niczego, poza doznaniem kopulacyjnego
zbliżenia, traktowanego, jak głód lub pragnienie na zasadzie: jesteś głodny? –
zjedz bułkę; chce ci się pić? – napij się wody. W owym wykreowanym mechanizmie
kontaktów międzyludzkich, bo trudno powierzchowność określić mianem relacji,
kojarzących się raczej z bliskością nie tylko cielesną, ale i duchową, dzieci
traktowane są zazwyczaj jako skutek uboczny owej, wspomnianej wyżej
pięciominutowej przyjemności – skutek uboczny, podlegający prawu usunięcia go z
łona matki, niczym pasożyta, albo po urodzeniu podlegający możliwości
sprzedania, jako towaru – przedmiotu, dzięki którego obecności i posiadaniu po
prostu można zarobić, by kupić sobie „fajny samochód,… może ciuchy, albo jakieś
buty” (Patryk Vega reportaż pt. „Oczy diabła”). W owym mechanizmie
przerażającej, bo destrukcyjnej i pożerającej człowieczeństwo modzie dominuje
strach przed utratą finansowej niezależności, wygody, komfortu i luksusu,
strach przed zaniedbaniem potrzeb tylko i wyłącznie ciała, dlatego też pogłębia
się problem zaniedbanego ducha poprzez niebezpiecznie wzrastające poczucie
samotności, rodzącej depresje osaczające ofiarę wewnętrznego przygnębienia maniakalną
autodestrukcją i skłaniające instynktownie funkcjonującego osobnika do
samobójstwa. Ludzie zaś, którzy mimo wszystko, jakby podświadomie, pragną
bliskości drugiego człowieka, decydują się natomiast na luźne związki
partnerskie, na podpisanie tzw. PACS-u (jak np. we Francji), czyli „umowy
rejestrującej w urzędzie i legalizującej związki nieformalne między dwojgiem
osób bez względu na płeć”, co daje możliwość – w przypadku decyzji o rozstaniu
– bezproblemowego i szybkiego rozerwania „więzi” poprzez anulowanie wspomnianej
umowy na skutek złożenia podpisów pod treścią dokumentu unieważniającego
wcześniej zawiązaną transakcję; krótko pisząc, można by porównać ów metodę do
paragonu, umożliwiającego kupującemu zwrot zakupionego towaru w okresie (dajmy
na to) czternastu dni, jeśli klient sklepu rozmyślił się, nie jest zadowolony
lub jest zdecydowany wymienić wspomniany towar na inny, ładniejszy czy
wygodniejszy. Niektórzy decydują się na ślub kościelny, ale rzadko kiedy w
świadomy, przemyślany i odpowiedzialny sposób, wynikający z wiary, nadziei i
miłości, a będący raczej formą spełnienia dziecięcych marzeń o byciu
księżniczką w tym jednym wyjątkowym dniu, w którym całe szanowne grono
organizacyjne koncentruje się na przygotowaniu iście baśniowej obudowy i scenerii,
odtwarzającej magię bogatych, nieposkromionych wyobrażeń o królewnie i
królewiczu, połączonych romantycznym „happy ending’iem”, będącym zapamiętaną
sceną z bajki, do jakiej w formie lektury wychodząca za mąż dziewczynka lub
żeniący się chłopiec lubili wracać w swym szczęśliwym dzieciństwie. Owa
niedojrzałość i egoistyczno-egocentryczne zapędy niszczą sakrament małżeństwa,
przyczyniając się do rozmnażających się rozwodów, orzekanych decyzjami sądu
zazwyczaj z banalnych, błahych powodów.
Dziś bowiem nikt nie chce walczyć. Dziś
nikt nie chce się zaangażować, bo zaangażowanie kosztuje wzajemne poświęcenie
się współmałżonków i czas, bo zaangażowanie jest ryzykiem, które może się po
prostu fizycznie nie opłacić, przyczyniając się do utraty pieniędzy, kariery,
wygody, komfortu, luksusu i utraty „świętego” spokoju oraz swobodnej możliwości
robienia tego, co w danym momencie dyktuje rozkapryszone ciało, a nie małżeńska
czy rodzinna konieczność. Dziś większość decyduje się na samotność z powodu strachu
przed bycie z kimś dla kogoś. Oczywiście chętnie korzystamy z obecności
ukochanej osoby w naszym życiu, ale dla siebie – dla zaspokojenia własnych
potrzeb. Niechętnie zaś dzielimy się sobą, by uszczęśliwić kogoś, kto jest obok
nas i pragnie być z nami, ale nie tylko i wyłącznie dla nas, ale również i dla
siebie na zasadzie współistnienia.
Małżeństwo nie jest związkiem lekkim,
łatwym i przyjemnym, różową sielanką, doliną wiecznego szczęścia opływającą
miodem i mlekiem. Małżeństwo jest bowiem wyzwaniem i nieustanną walką o
rodzinną harmonię oraz zgodę, a tym samym jest nauką, pozwalającą człowiekowi
przeobrazić w sobie umiejętność kochania w zdolność miłowania, a więc
pozwalającej poczwarce stać się pięknym motylem – paziem Boga Ojca.
Muzułmanie szczycą się (w ich
przekonaniu) najpiękniejszą definicją małżeństwa, jaka w ogóle powstała i
istnieje na całym świecie. Twierdzą bowiem, że mąż i żona są dla siebie jak
ubranie dla ciała, przy czym mężczyznę porównują z ów ciałem a kobietę z
koszulą. Zapominają jednak, czego doszukałam się interpretacyjnie, biorąc pod
uwagę mojej analizy przytoczonego porównania prawo szarijatu, określającego
pozycję mężczyzny a pozycję kobiety w rodzinie i w społeczeństwie, że mąż może,
bo ma prawo, starą, podartą koszulę lub nie odpowiadającą gustom modowym
zastąpić nową, a w związku z tym takich koszul, jeśli tylko będzie go na to
stać, może mieć całą szafę, jak nie więcej. W chrześcijaństwie natomiast mąż i
żona są jednym ciałem. Zatem wszystko to, co mężczyzna czyni kobiecie, w rzeczywistości
czyni i samemu sobie. Jeśli więc mąż zdradza żonę, to zdradza siebie. Jeśli
mężczyzna pogardza kobietą, źle ją traktuje, poniża, znęca się nad nią, to w
oczach Boga i w środowisku chrześcijańskim sam wobec siebie nie ma szacunku, a
jedynie wstręt i pogardę. Traci wówczas autorytet i pozycję osoby poważanej,
darzonej respektem i podziwem. Zatem wszystkie grzechy, jakich małżonek
dopuszcza się wobec własnej żony, są czynem haniebnym, za który będzie sądzony
przez Ojca Niebieskiego w poczuciu własnej odpowiedzialności i winy, ale i!
żona, która grzeszy wobec męża, będzie winna przed Panem Wszechmogącym
odpowiedzieć za wyrządzoną małżonkowi niegodziwość z pozycji osoby oskarżonej i
osądzanej. W związku z tym odpowiedzialność za związek i rodzinę spoczywa na
barkach obojga małżonków. Żaden z nich nie jest pobłażliwiej traktowany na
Sądzie Ostatecznym przez Boga Ojca Wszechmogącego. Wina rozkłada się bowiem na
żonę i męża. Świadomość owego JEDNEGO CIAŁA, jako małżeństwa, jest powołaniem,
śmiem twierdzić, znacznie trudniejszym niż chociażby kapłaństwo, ponieważ
małżonkowie zmuszeni są do końca swojego życia na co dzień znosić swoje wady i
pracować nad pielęgnowaniem zalet, często z pójściem na niewygodny dla dumy i
pychy kompromis, by utrzymać nierozerwalność sakramentu, chociaż! z pewnością powołanie
do małżeństwa nie powołaniem aż tak obarczonym odpowiedzialnością jak powołanie
do kapłaństwa, ponieważ małżonkowie są odpowiedzialni przede wszystkim za
siebie wzajemnie i za swoje potomstwo, a ksiądz za wszystkich wiernych
należących do powierzonej mu przez Boga trzody.
Zatem!, czy w obliczu wyżej opisanej
wartości sakramentu małżeństwa, warto angażować się w związek, którego zawarcie
zwiększa naszą odpowiedzialność za będącą z nami na dobre i na złe osobę?!...
By odpowiedzieć na wyżej przytoczone
zagadnienie, pozwolę sobie podzielić się z wami historią mojego małżeństwa –
świadectwem.
Byliśmy w sobie szalenie zakochani. Nie
wyobrażaliśmy sobie życia bez siebie wzajemnie. Owa euforia szybko jednak
została wyparta problemami zwykłego, codziennego życia. Nie mieliśmy udanego
startu w rodzicielstwo. Wynajmowaliśmy wówczas mieszkanie. Straciłam pracę,
zostając bez grosza. Mąż był zatrudniony przez kolegę bez umowy, jako
„wolontariusz” pobierający niewielkie wynagrodzenie comiesięczne z tytułu
dopiero co startującego interesu wspomnianego kolegi, starającego się zaistnieć
na rynku dobrze prosperujących przedsiębiorców, a tym samym nieskorego do
zatrudniania pracowników w sposób legalny i uczciwy. W owym nędznym czasie
finansowych możliwości, rozpływających się na obowiązki uregulowania należności
za mieszkanie i opłacenia rachunków (prąd, gaz, telefon), na konieczność
kupowania jedzenia i ciuchów, na zapewnienie dziecku i sobie przyzwoitości w
godnym funkcjonowaniu nas jako rodziny, pojawiły się ciężkie choroby – u syna
stwierdzono epilepsję, a u mnie podejrzewano stwardnienie rozsiane, co wiązało
się z wizytami prywatnymi u lekarzy specjalistów, na które w formie państwowej
troski trzeba byłoby czekać w nieskończoność, i z odzierającymi nas ze
wszystkich możliwych środków finansowych częstymi odwiedzinami w aptece. Na
domiar złego mąż miał jeszcze, jako osoba nieubezpieczona, wypadek w pracy,
wymagający natychmiastowej interwencji chirurgicznej, a to również (z tytułu
braku wspomnianego już ubezpieczenia) obciążało nas kosztami, związanymi z
uiszczeniem należności za udzieloną ofierze wypadku pomoc medyczną. W
zaistniałej sytuacji rozwijający się prężnie i biznesowo kolega w żaden sposób
nie czuł się odpowiedzialny za całość sytuacji, jaka miała nieszczęśliwe
zajście w pracy. Ze względu na niepełnosprawność operowanego pracownika
postanowił nawet uszczuplić jego wynagrodzenie ze względu na niewydajność
fizycznie wykonywanych czynności.
Wspominam o tym wszystkim nie z chęcią
odwetu czy czynienia wyrzutu ludziom pozbawionym wówczas wobec nas
wyrozumiałości czy empatii, a po to, by narzekającym na swe małżeńskie życie
osobom przybliżyć tło moich małych i dużych tragedii, z tytułu których mój
związek powinien się rozpaść. Mięliśmy bowiem tylko siebie i bezbronne,
schorowane dziecko, potrzebujące ochrony i opieki rodziców, przeciwko losowi
dobrze uzbrojonemu w nieszczęścia oraz w niepowodzenia. Byliśmy zmęczeni
bombardującymi nas z wszech stron atakami żądań, wymagań, oczekiwań, pretensji
bezwzględnej codzienności. Byliśmy znokautowani. Niepowodzenia i towarzyszące
im problemy zawodowe oraz finansowe, będące możliwością zachowania minimalnego
chociażby poczucia bezpieczeństwa, okradały nas z cierpliwości i wyrozumiałości
wobec siebie wzajemnie, a karmiły strachem o dziś i jutro, przygnębieniem,
niechęcią do wszystkich i wszystkiego, rozdrażnieniem i nerwowością. Wybuchy
złości i agresja słowna stawała się odruchem obronnym. Dodatkowo mieliśmy wokół
siebie liczne grono osób (z drobnymi wyjątkami), nie wspierających nas dobrym
słowem czy gestem, a raczej zachęcających do rozstania.
Mimo to, na przekór całemu światu,
postanowiliśmy jednak walczyć razem.
Pamiętam, że nie byłam jeszcze wówczas
osobą nawróconą, a wychowaną w wierze katolickiej, a mimo to wypowiedziałam
wojnę złemu, zaciskając pięści i sycząc przez zaciśnięte wściekłością zęby:
„Nie po to przysięgałam przed ołtarzem, żeby teraz się poddać i odejść”,
dlatego dziś śmieję się na wspomnienie tego przytaczanego wydarzenia, że mój
kochany Anioł Stróż ma silne ramiona, ale i wielkie odciski na rękach i nogach,
jako efekt Jego czuwania nad kimś tak upartym i zawziętym, jak ja we własnej,
trudnej osobie.
Nie ukrywam, że nie było łatwo ze sobą
wzajemnie wytrzymać. Problemy, choroby, trudności, niesprzyjająca obecność
bezczelnego losu, który wprosił się do rodzinnego domu i wyjść nie zamierza… –
to wszystko było wrogiem mojego małżeństwa.
Po usilnych poszukiwaniach i próbach
udało się mojemu mężowi znaleźć pracę poza granicami ojczyzny. Powoli udawało nam
się wygrzebywać z koszmarów przykrych, bolesnych doświadczeń. Poprawiający się
byt finansowy był jednak kosztem rozłąki, trwającej aż dziewięć lat życia w
tzw. urlopowym doskoku męża i ojca, przyjeżdżającego do rodziny kilka razy w
roku na tydzień, a rzadko dwa tygodnie odpoczynku. Udało nam się jednak
zamieszkać razem. Dziewięcioletni czas rozłąki nie był jednak niczym dobrym.
Musieliśmy bowiem poznawać siebie na nowo i uczyć się siebie na nowo, co z moim
wojowniczym, zawziętym charakterem i uporem męża nie było niczym
nieodczuwalnym. On walczył o kawalerskie przywileje, do których zdążył się
przyzwyczaić, a ja o jego zaangażowanie się w męża, a przede wszystkim ojca.
Dochodziło między nami do ostrych starć słownych, zwłaszcza, że nigdy się nie
poddawałam.
Pamiętam znaczący moment, od którego
zaczęliśmy nasze niełatwe, bo pełne perturbacji codziennego bytu, życie, ale
szczęśliwe, bo oparte na wyciszeniu, rozmowie, szacunku, wyrozumiałości i
cierpliwości. Oczywiście nie zawsze udaje się utrzymać ten sam poziom łagodnego
lotu w relacjach i zdarzają się nierzadko wstrząsy, ale już nie w postaci
żywiołowych, niebezpiecznych burz. Pamiętam, że pokłóciliśmy się w temacie dla
każdego z nas istotnym inaczej. Mąż warknął coś do mnie i poszedł do pokoju, w
którym usiadł na wersalce, a ja z zaciśniętymi pięściami szłam za nim, myśląc
(już po moim nawróceniu): „Boże, jeśli Ty wreszcie czegoś z tym pseudo
małżeństwem nie zrobisz!, uduszę go gołymi rękami”, a wówczas zatrzymałam się w
progu, spojrzałam na swojego męża i zamarłam… Widziałam potężnego, barczystego
mężczyznę, doprowadzającego mnie do szału, oczami jego matki. Patrzyłam na
niego, jak na małego chłopca. Uświadomiłam sobie wówczas, że nie chciałabym, by
ktokolwiek w taki sposób, jak ja swojego męża czy on mnie, traktował naszego
syna. Pamiętam też zdziwienie na twarzy mojego współmałżonka, zaskoczonego
brakiem mojego kontrataku, którego się spodziewał – doskonale przecież znał mój
charakter i temperament. Odwrócił się do mnie twarzą wykrzywioną niebanalnym
zdumieniem, a kiedy zapytał, co się dzieje, odpowiedziałam mu spokojnym,
opanowanym tonem głosu, że nic i że po prostu go kocham, co wprowadziło go w
jeszcze większy stan całkowitego ogłupienia. Od tej pory odnosimy się do siebie
całkowicie inaczej. Od tej pory też zawsze patrzę na mojego męża oczami jego
matki, ale nie w kontekście traktowania go, jako małego chłopczyka, za którego
wykonuje się wiele czynności i którego w wielu dziedzinach się wyręcza, ale
jako człowieka zasługującego na szacunek, miłość, cierpliwość, wyrozumiałość,
bo tak, jak ja i jak nasz syn oraz jak każdy z nas, potrzebującego niedużego,
ciepłego kąta w czyimś sercu, by poczuć się wartościowym, kochanym, potrzebnym,
a przez to szczęśliwym.
Patrzcie na siebie oczami własnych
matek. To ułatwia szarpnięcie za wodze rozpędzonych, dzikich, niepotrzebnych,
bo niszczycielskich emocji, a tym samym ułatwia zatrzymanie się w cierpliwości
i wyrozumiałości, dzięki którym odnajdujemy w sercu szacunek dla osoby, jaką
przecież obiecaliśmy „nie opuszczać aż do śmierci”.
Naturalnie mój mąż ma wady, jak każdy
mężczyzna – tu zwracam się to pań, które częściej narzekają na swoich mężów,
niż panowie na swoje żony. Zostawia po sobie skarpety, bałagan w kuchni, a
jeśli sprząta, to i tak niedokładnie, zawsze pyta o miejsce, w którym trzymamy
od wielu lat ręczniki i w którym nigdy ich nie znajduje. Nierzadko nie potrafi
odczytać intencji i potrzeb naszego syna czy moich. Nierzadko więc zmuszona
jestem bezpośrednio sygnalizować owe intencje i potrzeby. Często muszę
powtarzać jedno i to samo (mam wrażenie) w nieskończoność. Niekiedy bywa
zmęczony i w ogóle nieromantyczny, ale!… w tym wszystkim, co denerwujące i
nieciekawe, wiedzę, jego dumę z naszego syna, jego zaangażowanie w zapewnienie
mu wszystkiego, co najlepsze, widzę jego spryt w urzędowych, skarbowych
zmaganiach, w ekonomicznych zagadkach i labiryntach, widzę jego pracowitość i
zaradność, dostrzegam w nim niebanalne wsparcie i poczucie humoru, którym
potrafi mnie rozbawić i zarazić, i jestem mu wdzięczna, że każdego dnia, o
każdej porze, mimo uchodzącego ze mnie wieku, wciąż widzi we mnie piękną, wartościową
kobietę, nieustannie mnie przytulając i mówiąc, jak bardzo jest przy mnie i
dzięki mnie szczęśliwy.
Warto się zakochać, przyjąć sakrament
małżeństwa, założyć rodzinę, wziąć na siebie brzemię odpowiedzialności
podwójnej lub potrójnej czy wieloosobowej – zależnie od ilości potomstwa, warto
też walczyć o wspólne bycie razem nawet metodą wściekłego lwa, bo po lawinie
wszystkich doświadczeń, zebranych wspomnień, nagle uświadamiasz sobie, że to,
co czuło się na początku związku w ogóle nie było miłością, której rozkoszny,
uszczęśliwiający człowieka smak poznaje się w późniejszym czasie związku
małżeńskiego. Nie wolno skupiać się tylko i wyłącznie na wadach czy
zaniedbaniach współmałżonka. Zawsze należy przyglądać się jego zaletom i
umiejętnościom, temu, co nam zapewnia i z czego nas wyręcza, co potrafi w
przeciwieństwie do nas i dzięki temu uzupełnia nas, tworząc w połączeniu z nami
JEDNO CIAŁO. Trzeba umieć również patrzeć na siebie nie!, jak na ideał, a jak
na równie przeciętnego człowieka, posiadającego wady i zalety, pasje i
nieumiejętności, potrafiącego zrobić wiele, ale i potrzebującego pomocy w
dziedzinach dla siebie całkowicie obcych. Mąż bowiem umie to, czego nie jest w
stanie zrobić żona. Żona zaś potrafi rzeczy, które nie były dane w pakiecie zdolności
mężowi. Owe braki i talenty są po to, by nasze dusze zazębiły się trybikami
uzupełnień, łącząc się w JEDNO CIAŁO – mechanizm sprawnie działający na chwałę
Boga Ojca. Nie zapominajmy również o rozmowie, o szczerym, bezwstydnym
nazywaniu naszych stanów i emocji, o sygnalizowaniu naszych potrzeb czy
oczekiwań, planów, które powinny być wspólne. Nie ulegajmy dumie i tym samym
nie obrażajmy się na siebie, uciekając w tzw. ciche dni, gdyż tego rodzaju
metoda samozachowawcza niszczy związek. Bądźmy wobec siebie bezczelnie, ale i
uprzejmie szczerzy oraz prawdziwi. W końcu!, ze względu na JEDNO CIAŁO nie
powinniśmy się wstydzić swojej nagości wobec siebie wzajemnie, a więc tego,
jacy jesteśmy jako osoby w pełnym tego słowa znaczeniu – z naszym dorobkiem
rodzinnym, życiowym, charakterem, talentami i brakami, wadami i zaletami.
Wspólna, ciężka z pewnością, praca – niekiedy będąca harówą – ma szansę
zaowocować prawdziwą MIŁOŚCIĄ, ale tylko i wyłącznie wtedy, kiedy nasze
małżeństwo będzie sakramentem dojrzewającym w Bogu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz