sobota, 16 maja 2020

CEL


Wiele się wydarzyło w okresie kwarantanny, obostrzeń, pandemii, z którą świat jeszcze na dobre się nie uporał. Wielu ludzi okazało się osobami, z którymi nie chciałabym podążać ramię w ramię tą samą ścieżką codziennej pielgrzymki w kierunku Rodzinnego Domu, więc mnóstwo czasu poświęciłam na refleksje, analizę pogłębiającej się samotności, jaką mimo wszystko bardzo sobie cenię, uważając jej obecność, wzbogaconą towarzystwem ciszy, za zbawienną, bo umożliwiającą mi bycie bliżej Pana Boga; więc szukałam przyczyny nieukładających się i niezadowalających relacji, obumierających powolną śmiercią zobojętnienia – szukałam owej przyczyny, bardziej wpatrując się w siebie niż w kogoś innego i siebie usilnie próbując obarczyć winą za wszem ogarniające mnie odosobnienie…
Podczas porannego spaceru z psem, w trakcie wspomnianych przemyśleń i w akcie szczerego rachunku sumienia pojawił się we mnie, niczym kadr czarno-białego zdjęcia, fragment Ewangelii według świętego Łukasza, który powtarzał się w mej pamięci wyraźnym, donośnym głosem wielokrotnie odtwarzanego cytatu:
„Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem.” (Łk 14,26)...
Uświadomiłam sobie, że przez kawał swojego czterdziestoczteroletniego życia angażowałam się bardziej w kogoś niż w siebie samą, że nagminnie i nierzadko potwornie zaniedbywałam siebie, poświęcając całą swoją osobę różnorodnym, czasochłonnym działaniom w imię szczęścia i korzyści kogoś, kto właśnie w danym momencie potrzebował (?!) pomocy lub jakiegokolwiek wsparcia, aż! kiedyś z WIELKIM zaskoczeniem zderzyłam się z zarzutem, jaki podczas szczerej rozmowy przedstawił mi o. Leszek Niewiadomski, wskazując w moim oddaniu się drugiemu człowiekowi grzech zaniedbania, związany z niewypełnianiem Przykazania MIŁOŚCI. Wyszczególniony zarzut okazał się dla mnie niebanalnym doświadczeniem prawdy. W owym momencie szczerej rozmowy z o. Leszkiem Niewiadomskim ujrzałam bowiem głębię sensu, wartości oraz znaczenia wymienionego przykazania. Okazało się bowiem, że byłam oddana miłości do bliźniego, ale niezdolna do miłości siebie samej, do kochania i szanowania siebie samej, co wywoływało we mnie niepohamowaną, heroiczną wręcz zdolność do składania własnej osoby – przysługującego mi prawa do wolności i szczęścia w ofierze całopalenia, z którego korzystali wszyscy inni wokół mnie, ale nie ja osobiście. W akcie owej wspomnianej rozmowy z wyżej wymienionym duchownym wystarczyło jedno, (wydawałoby się) banalnie proste pytanie: „A, gdzie w tym wszystkim jest miłość do ciebie samej?...”, bym nagle!, niczym niewidomy uzdrowiony przez Jezusa dotknięciem chorych powiek dłonią namaszczoną Duchem Świętym, szeroko otworzyła oczy spragnione prawdy i zachłanne na prawdę, i bym nagle! przejrzyście oraz wyraźnie zaczęła dostrzegać granice, których nie mam prawa przekroczyć w kwestii mojego obowiązku miłowania bliźniego, ale i których miłowany przeze mnie bliźni winien przestrzegać w celu przysługującego mi prawa do szacunku.
Od opisanego wydarzenia, jakim było spotkanie z o. Leszkiem Niewiadomskim staram się być wierna Panu w wypełnianiu Jego woli, przedstawionej w przekazanym nam – dzieciom Ojca Niebieskiego przykazaniu. Miłuję Pana Boga mego całym sercem swoim, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą, i miłuję swego bliźniego, ale dziś! już jak siebie samą, a nie! bardziej lub mniej (Mk 12,3031). Od wszystkich zaś, których nie stać na bycie wobec mnie szczerymi, na bycie równie zaangażowanymi w nasze relacje, w jakie ja potrafię być zaangażowana, na bycie zdolnymi do poświęceń własnego czasu lub zainteresowania moją osobą z powodu troski, a nie wścibstwa - do poświęceń, od jakich to ja sama nie stronię, na bycie uczciwymi wobec mnie i ze mną, po prostu odchodzę, błogosławiąc im i modląc się za nich, a jednocześnie nie odczuwając żalu czy gniewu, że nie udało nam się nawiązać głębszego kontaktu.
Zrezygnowałam ze wspólnej wędrówki u boku księdza, który nieustannie pouczał mnie o chrześcijańskich obowiązkach wobec bliźniego i wymagał ode mnie służby w celu uszczęśliwiania bliźnich, który nieustannie zwracał mi uwagę na Przykazanie Miłości, jakie winno być wypełnieniem treści oraz wartości mego codziennego życia jako dziecka Bożego, a który w ogóle nie dbał o moje samopoczucie duchowe, który ignorował moje prawo do miłości i szacunku, zapewnione mi przez Ojca Niebieskiego w zapisie owego przytaczanego natrętnie przykazania, który nie podjął służby jako kapłan wobec mnie, gdy moja dusza rozpaczliwie potrzebowała wsparcia i pomocy, będąc udręczoną głodem Chrystusa, tęsknotą za Panem i Stwórcą. Mogę zrozumieć zakaz dotyczący zgromadzeń w miejscu odprawianej Eucharystii czy dotyczący w ogóle możliwości odprawienia Mszy Świętej – zakaz wprowadzony przez rząd państwowy, ale respektowany przez urząd chrześcijański, nawet przez samą Stolicę Apostolską. Nie mogę jednak trwać przy księdzu, który wyprzedza swym posłuszeństwem wobec instytucji nie tylko katolickiej, ale i (a może przede wszystkim) świeckiej treść obowiązujących obostrzeń, zwłaszcza!, że wspomniany zakaz nie zabraniał duszpasterskiej posługi, świadczonej przez pasterza w sposób indywidualny, a więc skupiający się na spotkaniu z jedną, konkretną owieczką, a (raz jeszcze podkreślę) dotyczył i niestety nadal dotyczy nabożeństw odprawianych w Kościele. Nie mogę ufnie i naiwnie iść za kimś, kto – w przeciwieństwie do swoich współbraci kapłanów – zaniedbuje swoje chrześcijańskie obowiązki, będąc wymagającym bardziej wobec powierzonych mu przez Boga wiernych niż wobec samego siebie jako przewodnika stada. Nie mogę. Nie potrafię i nie chcę.
Odsuwam się od ludzi, którzy o mnie zapomnieli, których nie stać było nawet na pięć minut rozmowy telefonicznej, którzy dla „świętego” spokoju w okresie dwumiesięcznej kwarantanny wysilili się jedynie na mizerny, jeden sms o banalnej treści, którym nie przeszkadzała moja nieobecność w ich życiu i w których nie pojawiła się troska o mój stan ciała oraz ducha, a którzy w chwili osobistej potrzeby, w jakiej zaspokojenie próbowali mnie zaangażować, nagle sobie o moim istnieniu przypomnieli. Odsuwam się od ludzi, stawiających przede mną jedynie oczekiwania i żądania, a nie dających w zamian ani szacunku, ani poważnego traktowania mnie jako bliźniego zasługującego na szczerość i poważanie. Odsuwam się od ludzi, widzących we mnie jedynie idealny przedmiot (bo nawet nie podmiot) żartów, szyderstw, plotek, krytyki i złośliwych, zawiścią podszytych komentarzy. Odsuwam się od tych wszystkich, którzy ściągają mnie w dół, ograniczając mnie duchowo w dojrzewaniu i owocowaniu wiarą, nadzieją oraz miłością, którzy okradają mnie z poczucia własnej wartości i z prawa do wolności, szczęścia i szacunku, którzy widzą we mnie jedynie narzędzie, ale użyteczne tylko i wyłącznie w ich własnej dłoni…
I nie żałuję.
Czy słusznie?...
Zadawałam sobie to szczególnie ważne pytanie wielokrotnie, zastanawiając się nad Bożą wolą w momencie tego, co tu i teraz się ze mną dzieje oraz wokół mnie urzeczywistnia, a co w ostatnim czasie okazało się bezwstydnie nagie w wielu dziedzinach mojej codzienności. Wielokrotnie też analizowałam siebie jako istotę nie tylko w kontekście wiary i moich osobistych relacji z Bogiem, ale również w kontekście po prostu człowieczeństwa: w kontekście bycia żoną, matką, córką, siostrą, przyjaciółką, koleżanką, sąsiadką, pracownicą…
Czy to, co się dzieje z moją wzrastającą samotnością, będącą efektem rzeczywistych relacji, ale i moich decyzji, jest słuszne?...
Myślę, że TAK.
W owym przekonaniu utwierdził mnie różaniec prowadzony przez ks. Teodora Sawielewicza, podczas którego kapłan zachęcał do rozważań w formie „szczerej i agresywnej rozmowy”, jaką każdy modlący się miał przeprowadzić sam ze sobą – z własnym sumieniem, odpowiadając sobie na pytanie banalnie proste, ale niezwykle głębokie, bo nakłaniające każdą osobę do wejścia we własną świadomość przeżywania każdego, poszczególnego dnia:
„Jaki jest cel mojego życia i co jest moją motywacją do działania?”…
Na dźwięk przytoczonego pytania zrodziło się we mnie wówczas błyskawiczne i naprawdę szczere, pełne szczęścia przekonanie, że pragnę BOGA i Królestwa Niebieskiego, świętości, do jakiej przecież każdy z nas został powołany. To jest cel mojego życia - niezałgany i prawdziwy w ognistym głodzie Chrystusa, który nieustannie i w niezaspokojony sposób czuje moje serce. Celem zaś każdego poszczególnego dnia, traktowanego przeze mnie jako szczeble drabiny, prowadzącej właśnie do Nieba, jest pasja i nieokiełznana, dzika radość czerpana z twórczej aktywności. Kocham pisać, wypalać w drewnie to, co rodzi się w mojej zaskakującej mnie nieustannie wyobraźnią głowie. Kocham wtapiać się w naturę, czerpiąc mnóstwo inspiracji do tworzenia, które wydaje się nie mieć końca. Chciałabym żyć intensywnie i płodnie w owym twórczym procesie mojej aktywności – mojego istnienia. Pragnę również być dobrą żoną i matką, dobrą córką i siostrą, dobrą przyjaciółką. Pragnę w owych wyszczególnionych, najważniejszych dla mnie dziedzinach zwykłej codzienności rozkładać szeroko ramiona, by rozwinąć ogromne skrzydła, na których mogłabym się wzbić ponad przeciętność, by być gorącą, a nie zimną, albo (nie daj Boże) letnią, a do tego wszystkiego… Pragnę otaczać się szczerymi ludźmi o duchu będącym w prawdzie. Chcę i marzę iść przez życie szlakiem owych codziennych pasji i w kierunku Królestwa Niebieskiego w towarzystwie, dzięki któremu będę wzrastać, i za pasterzem, który ze szczerym zaangażowaniem będzie czuwał, bym mogła każdy dzień przeżyć w jedności z Chrystusem, więc...
Uwalniam się od tych wszystkich, roszczących do mnie nieustannie pretensje, żądających i wymagających, oczekujących i w zamian nie dających mi nawet poczucia bycia szanowaną, potrzebną, a nie! wykorzystywaną.
Czy żałuję?
Nie. Czuję się wolna, jakby sieć splątanych na mym ciele i duszy sznurów oraz lin spadła ze mnie bezwładnie pod nogi, leżąc bezużytecznie na bruku. Robię więc krok, przechodząc przez tę rozluźnioną pętlę zniewolenia i idę dalej, przed siebie, w kierunku mojego! celu życia. W końcu „muszę i chcę mieć w nienawiści” własnych rodziców, rodzeństwo, męża i syna, przyjaciół i wszystkich innych wokół, a nawet samą siebie, by móc zostać uczniem Jezusa i w pełni dzieckiem Boga. I!, tu nie chodzi wcale o nienawiść rozumianą oraz odczuwaną w czysto ludzki sposób. Uważam, że wypowiadając owe słowa Chrystus zaznacza, iż każdy z nas musi być wolny od uzależnień od drugiego człowieka, od relacji międzyludzkich, od osobistych planów i marzeń, zamierzeń czy samorealizacji, bo tylko dzięki wspomnianej wolności możemy być otwarci na Boga, bo tylko dzięki zerwaniu owych więzów będziemy potrafili patrzeć wreszcie w górę – w Niebo, a nie pod nogi, mierzyć dalej i wyżej niż tylko do progu następnego dnia. Jezus w Swej wypowiedzi upomina nas, że w życiu każdego z nas musi być Ojciec i Stwórca, a nie istota ludzka.
Myślę, że mój Pan mnie właśnie od wyszczególnionych zależności oswobadza. Myślę (i tak to traktuję, bo tak czuję), że Bóg mnie uwalnia od toksyczności przyziemnego świata.
Wyrażam owe osobiste stwierdzenia i wnioski z przekonaniem, w którym utwierdziły mnie słowa wspomnianego wyżej ks. Teodora, wypowiedziane podczas modlitwy różańcowej w dniu 14 maja 2020, uzupełniające indywidualne przemyślenia każdego z uczestników spotkania z wymienionym kapłanem, biorących aktywny udział w tejże modlitwie. Ks. Teodor zaznaczył bowiem, iż celem każdego z nas jest również ogołocenie, ponieważ (jak wyjaśnia) tylko „puste naczynie może być napełnione w stu procentach Duchem Świętym”, więc „musimy być ogołoceni ze wszystkiego (i dodałabym wszystkich), co Bogiem nie jest”, by móc być w JEDNOŚCI z Ojcem Niebieskim, z Chrystusem. Zatem…
Chwała Panu!, za ogołocenie, którego właśnie doświadczam i doznaję. Chwała Panu!





2 komentarze:

  1. Uważam tekst za idealnie pokazujący obraz dzisiejszego człowieka.Bog zatrzymał świat,aby ten czas ciszy,pustyni pokazał dla kogo jesteśmy ważni i komu tak naprawdę zależy na znajomości z nami.Dlatego to idealny czas abyśmy podcinali suche toksyczne gałązki, które odbierały tylko życiodajne soki z naszej pięknej rośliny która jest nasza dusza.
    Niestety ten fragment który obrazuje kapłana który wymaga od nas służenia drugiemu wbrew często możliwości podjęcia decyzji czy my w danym momencie wogole mamy na to ochotę.
    Poprostu chyba ten kapłan zna przykazanie miłości tylko w połowie,Kochaj bliźniego jak siebie samego.
    Ten mamy szanować się,i nie za wszelką cenę być ciągle dla drugiego, który potrzebuje nas tylko do zaspokojenia swoich potrzeb a potem zapomina że wogole istniejemy.Mamy być dla drugiego zawsze lecz szanując siebie,swój czas.
    Cieszę się bardzo talentem jakim Bóg Cię obdarzył jeśli chodzi o pisanie czy chociażby też o wypalanie pięknych dzieł.
    I jeśli właśnie jesteśmy ludźmi wiary, którzy naprawdę odnaleźli Boga to będziemy umieć docenić talent drugiego człowieka.
    Cieszyć się i dziękować Bogu za dar jakim obdarzył mojego bliźniego.
    Niestety tak często zazdrośc drugiego człowieka jest tak wielka że jest on zdolny nawet do upokorzenia drugiego aby tylko swój własny brud duszy przykryć.Bardzo to przykre że szczególnie Polacy mieszkający na obczyźnie są tak często wobec siebie straszni.
    Izus Twoje słowa , które piszesz są prowadzeniem Ducha Świętego to pokarm dla duszy.
    Niech Twój talent nigdy nie wygaśnie,niech on trwa wiecznie.
    I pamiętaj choćby wszyscy ludzie Cię opuścili to ten który ukochał Cię odwieczną miłością zawsze będzie u Twego boku.
    Ja zawsze byłam,jestem i będę z Tobą.

    OdpowiedzUsuń
  2. SERDECZNE BÓG ZAPŁAĆ za te głębokie słowa.

    OdpowiedzUsuń