Wiele się wydarzyło w okresie
kwarantanny, obostrzeń, pandemii, z którą świat jeszcze na dobre się nie
uporał. Wielu ludzi okazało się osobami, z którymi nie chciałabym podążać ramię
w ramię tą samą ścieżką codziennej pielgrzymki w kierunku Rodzinnego Domu, więc
mnóstwo czasu poświęciłam na refleksje, analizę pogłębiającej się samotności,
jaką mimo wszystko bardzo sobie cenię, uważając jej obecność, wzbogaconą
towarzystwem ciszy, za zbawienną, bo umożliwiającą mi bycie bliżej Pana Boga;
więc szukałam przyczyny nieukładających się i niezadowalających relacji,
obumierających powolną śmiercią zobojętnienia – szukałam owej przyczyny, bardziej
wpatrując się w siebie niż w kogoś innego i siebie usilnie próbując obarczyć
winą za wszem ogarniające mnie odosobnienie…
Podczas porannego spaceru z psem, w
trakcie wspomnianych przemyśleń i w akcie szczerego rachunku sumienia pojawił
się we mnie, niczym kadr czarno-białego zdjęcia, fragment Ewangelii według świętego
Łukasza, który powtarzał się w mej pamięci wyraźnym, donośnym głosem
wielokrotnie odtwarzanego cytatu:
„Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie ma
w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie
samego, nie może być moim uczniem.” (Łk 14,26)...
Uświadomiłam sobie, że przez kawał swojego
czterdziestoczteroletniego życia angażowałam się bardziej w kogoś niż w siebie
samą, że nagminnie i nierzadko potwornie zaniedbywałam siebie, poświęcając całą
swoją osobę różnorodnym, czasochłonnym działaniom w imię szczęścia i korzyści
kogoś, kto właśnie w danym momencie potrzebował (?!) pomocy lub jakiegokolwiek
wsparcia, aż! kiedyś z WIELKIM zaskoczeniem zderzyłam się z zarzutem, jaki
podczas szczerej rozmowy przedstawił mi o. Leszek Niewiadomski, wskazując w
moim oddaniu się drugiemu człowiekowi grzech zaniedbania, związany z
niewypełnianiem Przykazania MIŁOŚCI. Wyszczególniony zarzut okazał się dla mnie
niebanalnym doświadczeniem prawdy. W owym momencie szczerej rozmowy z o.
Leszkiem Niewiadomskim ujrzałam bowiem głębię sensu, wartości oraz znaczenia wymienionego
przykazania. Okazało się bowiem, że byłam oddana miłości do bliźniego, ale
niezdolna do miłości siebie samej, do kochania i szanowania siebie samej, co wywoływało
we mnie niepohamowaną, heroiczną wręcz zdolność do składania własnej osoby –
przysługującego mi prawa do wolności i szczęścia w ofierze całopalenia, z
którego korzystali wszyscy inni wokół mnie, ale nie ja osobiście. W akcie owej
wspomnianej rozmowy z wyżej wymienionym duchownym wystarczyło jedno,
(wydawałoby się) banalnie proste pytanie: „A, gdzie w tym wszystkim jest miłość
do ciebie samej?...”, bym nagle!, niczym niewidomy uzdrowiony przez Jezusa
dotknięciem chorych powiek dłonią namaszczoną Duchem Świętym, szeroko otworzyła
oczy spragnione prawdy i zachłanne na prawdę, i bym nagle! przejrzyście oraz
wyraźnie zaczęła dostrzegać granice, których nie mam prawa przekroczyć w
kwestii mojego obowiązku miłowania bliźniego, ale i których miłowany przeze
mnie bliźni winien przestrzegać w celu przysługującego mi prawa do szacunku.
Od opisanego wydarzenia, jakim było
spotkanie z o. Leszkiem Niewiadomskim staram się być wierna Panu w wypełnianiu
Jego woli, przedstawionej w przekazanym nam – dzieciom Ojca Niebieskiego
przykazaniu. Miłuję Pana Boga mego całym sercem swoim, całą swoją duszą, całym
swoim umysłem i całą swoją mocą, i miłuję swego bliźniego, ale dziś! już jak
siebie samą, a nie! bardziej lub mniej (Mk 12,3031). Od wszystkich zaś, których
nie stać na bycie wobec mnie szczerymi, na bycie równie zaangażowanymi w nasze
relacje, w jakie ja potrafię być zaangażowana, na bycie zdolnymi do poświęceń
własnego czasu lub zainteresowania moją osobą z powodu troski, a nie wścibstwa - do poświęceń, od jakich to ja sama nie stronię, na bycie uczciwymi wobec mnie i
ze mną, po prostu odchodzę, błogosławiąc im i modląc się za nich, a
jednocześnie nie odczuwając żalu czy gniewu, że nie udało nam się nawiązać
głębszego kontaktu.
Zrezygnowałam ze wspólnej wędrówki u
boku księdza, który nieustannie pouczał mnie o chrześcijańskich obowiązkach
wobec bliźniego i wymagał ode mnie służby w celu uszczęśliwiania bliźnich,
który nieustannie zwracał mi uwagę na Przykazanie Miłości, jakie winno być
wypełnieniem treści oraz wartości mego codziennego życia jako dziecka Bożego, a
który w ogóle nie dbał o moje samopoczucie duchowe, który ignorował moje prawo
do miłości i szacunku, zapewnione mi przez Ojca Niebieskiego w zapisie owego
przytaczanego natrętnie przykazania, który nie podjął służby jako kapłan wobec
mnie, gdy moja dusza rozpaczliwie potrzebowała wsparcia i pomocy, będąc
udręczoną głodem Chrystusa, tęsknotą za Panem i Stwórcą. Mogę zrozumieć zakaz
dotyczący zgromadzeń w miejscu odprawianej Eucharystii czy dotyczący w ogóle
możliwości odprawienia Mszy Świętej – zakaz wprowadzony przez rząd państwowy,
ale respektowany przez urząd chrześcijański, nawet przez samą Stolicę
Apostolską. Nie mogę jednak trwać przy księdzu, który wyprzedza swym
posłuszeństwem wobec instytucji nie tylko katolickiej, ale i (a może przede
wszystkim) świeckiej treść obowiązujących obostrzeń, zwłaszcza!, że wspomniany
zakaz nie zabraniał duszpasterskiej posługi, świadczonej przez pasterza w
sposób indywidualny, a więc skupiający się na spotkaniu z jedną, konkretną owieczką,
a (raz jeszcze podkreślę) dotyczył i niestety nadal dotyczy nabożeństw odprawianych
w Kościele. Nie mogę ufnie i naiwnie iść za kimś, kto – w przeciwieństwie do
swoich współbraci kapłanów – zaniedbuje swoje chrześcijańskie obowiązki, będąc
wymagającym bardziej wobec powierzonych mu przez Boga wiernych niż wobec samego
siebie jako przewodnika stada. Nie mogę. Nie potrafię i nie chcę.
Odsuwam się od ludzi, którzy o mnie
zapomnieli, których nie stać było nawet na pięć minut rozmowy telefonicznej,
którzy dla „świętego” spokoju w okresie dwumiesięcznej kwarantanny wysilili się
jedynie na mizerny, jeden sms o banalnej treści, którym nie przeszkadzała moja nieobecność w ich życiu i w których nie pojawiła się troska o mój stan ciała
oraz ducha, a którzy w chwili osobistej potrzeby, w jakiej zaspokojenie
próbowali mnie zaangażować, nagle sobie o moim istnieniu przypomnieli. Odsuwam
się od ludzi, stawiających przede mną jedynie oczekiwania i żądania, a nie
dających w zamian ani szacunku, ani poważnego traktowania mnie jako bliźniego
zasługującego na szczerość i poważanie. Odsuwam się od ludzi, widzących we mnie
jedynie idealny przedmiot (bo nawet nie podmiot) żartów, szyderstw, plotek,
krytyki i złośliwych, zawiścią podszytych komentarzy. Odsuwam się od tych
wszystkich, którzy ściągają mnie w dół, ograniczając mnie duchowo w dojrzewaniu
i owocowaniu wiarą, nadzieją oraz miłością, którzy okradają mnie z poczucia
własnej wartości i z prawa do wolności, szczęścia i szacunku, którzy widzą we
mnie jedynie narzędzie, ale użyteczne tylko i wyłącznie w ich własnej dłoni…
I nie żałuję.
Czy słusznie?...
Zadawałam sobie to szczególnie ważne
pytanie wielokrotnie, zastanawiając się nad Bożą wolą w momencie tego, co tu i
teraz się ze mną dzieje oraz wokół mnie urzeczywistnia, a co w ostatnim czasie okazało
się bezwstydnie nagie w wielu dziedzinach mojej codzienności. Wielokrotnie też
analizowałam siebie jako istotę nie tylko w kontekście wiary i moich osobistych
relacji z Bogiem, ale również w kontekście po prostu człowieczeństwa: w
kontekście bycia żoną, matką, córką, siostrą, przyjaciółką, koleżanką,
sąsiadką, pracownicą…
Czy to, co się dzieje z moją wzrastającą
samotnością, będącą efektem rzeczywistych relacji, ale i moich decyzji, jest
słuszne?...
Myślę, że TAK.
W owym przekonaniu utwierdził mnie
różaniec prowadzony przez ks. Teodora Sawielewicza, podczas którego kapłan
zachęcał do rozważań w formie „szczerej i agresywnej rozmowy”, jaką każdy
modlący się miał przeprowadzić sam ze sobą – z własnym sumieniem, odpowiadając sobie
na pytanie banalnie proste, ale niezwykle głębokie, bo nakłaniające każdą osobę
do wejścia we własną świadomość przeżywania każdego, poszczególnego dnia:
„Jaki jest cel mojego życia i co jest
moją motywacją do działania?”…
Na dźwięk przytoczonego pytania zrodziło
się we mnie wówczas błyskawiczne i naprawdę szczere, pełne szczęścia
przekonanie, że pragnę BOGA i Królestwa Niebieskiego, świętości, do jakiej
przecież każdy z nas został powołany. To jest cel mojego życia - niezałgany i
prawdziwy w ognistym głodzie Chrystusa, który nieustannie i w niezaspokojony
sposób czuje moje serce. Celem zaś każdego poszczególnego dnia, traktowanego
przeze mnie jako szczeble drabiny, prowadzącej właśnie do Nieba, jest pasja i
nieokiełznana, dzika radość czerpana z twórczej aktywności. Kocham pisać,
wypalać w drewnie to, co rodzi się w mojej zaskakującej mnie nieustannie
wyobraźnią głowie. Kocham wtapiać się w naturę, czerpiąc mnóstwo inspiracji do
tworzenia, które wydaje się nie mieć końca. Chciałabym żyć intensywnie i płodnie
w owym twórczym procesie mojej aktywności – mojego istnienia. Pragnę również
być dobrą żoną i matką, dobrą córką i siostrą, dobrą przyjaciółką. Pragnę w
owych wyszczególnionych, najważniejszych dla mnie dziedzinach zwykłej
codzienności rozkładać szeroko ramiona, by rozwinąć ogromne skrzydła, na
których mogłabym się wzbić ponad przeciętność, by być gorącą, a nie zimną, albo
(nie daj Boże) letnią, a do tego wszystkiego… Pragnę otaczać się szczerymi
ludźmi o duchu będącym w prawdzie. Chcę i marzę iść przez życie szlakiem owych
codziennych pasji i w kierunku Królestwa Niebieskiego w towarzystwie, dzięki
któremu będę wzrastać, i za pasterzem, który ze szczerym zaangażowaniem będzie
czuwał, bym mogła każdy dzień przeżyć w jedności z Chrystusem, więc...
Uwalniam się od tych wszystkich,
roszczących do mnie nieustannie pretensje, żądających i wymagających,
oczekujących i w zamian nie dających mi nawet poczucia bycia szanowaną,
potrzebną, a nie! wykorzystywaną.
Czy żałuję?
Nie. Czuję się wolna, jakby sieć splątanych
na mym ciele i duszy sznurów oraz lin spadła ze mnie bezwładnie pod nogi, leżąc
bezużytecznie na bruku. Robię więc krok, przechodząc przez tę rozluźnioną pętlę
zniewolenia i idę dalej, przed siebie, w kierunku mojego! celu życia. W końcu
„muszę i chcę mieć w nienawiści” własnych rodziców, rodzeństwo, męża i syna,
przyjaciół i wszystkich innych wokół, a nawet samą siebie, by móc zostać
uczniem Jezusa i w pełni dzieckiem Boga. I!, tu nie chodzi wcale o nienawiść
rozumianą oraz odczuwaną w czysto ludzki sposób. Uważam, że wypowiadając owe
słowa Chrystus zaznacza, iż każdy z nas musi być wolny od uzależnień od
drugiego człowieka, od relacji międzyludzkich, od osobistych planów i marzeń,
zamierzeń czy samorealizacji, bo tylko dzięki wspomnianej wolności możemy być
otwarci na Boga, bo tylko dzięki zerwaniu owych więzów będziemy potrafili
patrzeć wreszcie w górę – w Niebo, a nie pod nogi, mierzyć dalej i wyżej niż
tylko do progu następnego dnia. Jezus w Swej wypowiedzi upomina nas, że w życiu
każdego z nas musi być Ojciec i Stwórca, a nie istota ludzka.
Myślę, że mój Pan mnie właśnie od wyszczególnionych
zależności oswobadza. Myślę (i tak to traktuję, bo tak czuję), że Bóg mnie uwalnia
od toksyczności przyziemnego świata.
Wyrażam owe osobiste stwierdzenia i wnioski
z przekonaniem, w którym utwierdziły mnie słowa wspomnianego wyżej ks. Teodora,
wypowiedziane podczas modlitwy różańcowej w dniu 14 maja 2020, uzupełniające indywidualne
przemyślenia każdego z uczestników spotkania z wymienionym kapłanem, biorących aktywny
udział w tejże modlitwie. Ks. Teodor zaznaczył bowiem, iż celem każdego z nas jest
również ogołocenie, ponieważ (jak wyjaśnia)
tylko „puste naczynie może być napełnione w stu procentach Duchem Świętym”, więc
„musimy być ogołoceni ze wszystkiego (i dodałabym wszystkich), co Bogiem nie jest”,
by móc być w JEDNOŚCI z Ojcem Niebieskim, z Chrystusem. Zatem…
Chwała Panu!, za ogołocenie, którego właśnie
doświadczam i doznaję. Chwała Panu!