„Uczniowie
Jezusa zapomnieli zabrać chleby i tylko jeden chleb mieli z sobą w łodzi. Wtedy
im przykazał: „Uważajcie, strzeżcie się kwasu faryzeuszów i kwasu Heroda!”. A
oni zaczęli rozprawiać między sobą o tym, że nie mają chlebów. Jezus zauważył
to i rzekł: „Czemu rozprawiacie o tym, że nie macie chlebów? Jeszcze nie
pojmujecie i nie rozumiecie, tak otępiałe są wasze umysły? Mając oczy, nie
widzicie; mając uszy, nie słyszycie? Nie pamiętacie, ile zebraliście koszów
pełnych ułomków, kiedy połamałem pięć chlebów dla pięciu tysięcy?”.
Odpowiedzieli Mu: „Dwanaście.”. „A, kiedy połamałem siedem chlebów dla czterech
tysięcy, ile zebraliście koszów pełnych ułomków?”. Odpowiedzieli: „Siedem.”. I
rzekł im: „Jeszcze nie rozumiecie?”.”
(Mk 8,14-21)
Człowiek posiada niezwykle bardzo! przewrotną naturę, skłonną do egoizmu i lekceważenia bezcennych, bo istotnych i bogatych w Prawdę wydarzeń, których cud, uświęcający ducha i wzmacniający ciało, nierzadko bywa zapominany, ignorowany, zarzucany na margines codzienności jako coś banalnego i niepotrzebnego w danym momencie, chociaż stanowiącego doskonałe narzędzie pozwalające i pomagające przetrwać wierze, nadziei oraz miłości. Często zdajemy się być niewiernymi Tomaszami. Stojąc bowiem twarzą w twarz z Bogiem każdego dnia, w każdym momencie przyziemnej wędrówki, domagamy się zmysłowych doznań, będących namacalnym i niezbitym dowodem na istnienie Boga, a tym samym żądamy, by Sam Stwórca i Ojciec wszelkiego stworzenia tłumaczył się przed ludzkim plemieniem z bycia Panem i Królem Nieba oraz Ziemi.
Jakaż butna i pełna
pychy jest natura człowieka?!...
Nie boję się starości,
samotności, cierpienia, choroby czy śmierci. Nie odczuwam lęku przed nieszczęściami,
jakie człowiek pragnie wyeliminować z codziennego życia, by nie doświadczać
przyziemnej rzeczywistości w jej odsłonie trudów oraz nieprzyjemności. Ufam
bowiem, że ciężar spoczywający na moich barkach belkami krzyża jest idealnie
dopasowany do posiadanych przeze mnie sił i do rozmiarów wrodzonej wytrwałości.
Wiem, że wszelkiego rodzaju cierpienia, upokorzenia, przykrości i ból, których
doświadczyłam ukształtowały we mnie to, co w człowieku najpiękniejsze i
najlepsze, uświadamiając mi kruchość i marność ciała, niemoc i bezradność
ludzkich możliwości oraz zdolności, ograniczoność w mądrości, bo nieodgadnioną
głębię świata i stworzenia, będących dla człowieka tajemnicą nie do poznania i
nie do odkrycia, uwrażliwiając mnie na innych, na których dziś patrzę przede
wszystkim przez pryzmat własnych przeżyć – własnej przeszłości.
Jedyne czego szczerze
się boję i czego pragnę uniknąć to:… zdrady – tego, iż w akcie paraliżującego
mnie strachu mogłabym wyrzec się Boga w imię ratowania samej siebie, w imię
oswojenia odczuwanego przerażenia; tego, że mogłabym instynktownie wcielić się
w danej chwili jakiegoś niespodziewanego kryzysu w świętego Piotra, który „trzy
razy się wyparł Jezusa tuż przed pianiem koguta” (Mt 26,31-35)…
Modlę się więc o wiarę
i wierność, o odwagę i miłość, by nie ulec pokusie i by nie zaprzeć się swego
Pana – swego Życia.
Tymczasem… dzisiejsza
Ewangelia według świętego Marka uświadomiła mi, że zupełnie nieświadomie i
wbrew własnej woli nierzadko dopuszczam się zdrady, jakbym powtarzała za świętym
Piotrem: „Nie, nie znam Go!”, czyniąc to, co w danym momencie dyktuje mi dana
chwila i podążając za myślą, mową, uczynkiem czy zaniedbaniem…
Ileż dobrego zrobił dla
człowieka Chrystus?
Nikt nie byłby w stanie
przyjąć z taką pokorą i oddaniem kielicha Męki Pańskiej w ofierze Miłości w
imię bliźniego.
Stchórzylibyśmy – każdy
z nas, bowiem owe cierpienie nie było i nie jest bólem, którego działanie
człowiek byłby w stanie wytrzymać, który byłby w stanie znieść. Kto wie, czy
nie sama wizja Męki Pańskiej w jej szczerej, bezwstydnie nagiej odsłonie
makabrycznych szczegółów ludzkiej zdolności do bestialstwa nie doprowadziłaby
naszych zmysłów do obłędu? Kto wie, czy pierwsze uderzenie bicza, nie odarłoby
naszego ciała z przytomności? Kto wie, czy ciernie korony wpychanej na głowę
nie znokautowałyby nas omdleniem? Kto wie, czy ból wbijanych w dłonie i nogi
gwoździ nie pozbawiłby nas ostatniego tchnienia życia?...
Nie jesteśmy zdolni do
takiej Miłości, do takiego poświęcenia, do takiej wytrwałości i do takiego oddania.
Otrzymaliśmy od
umęczonego, cierpieniem ukrzyżowanego Chrystusa Życie, a tymczasem sami nie
jesteśmy w stanie ofiarować Mu nawet ułamka naszej uwagi, naszego skupienia,
naszego czasu i naszej koncentracji w modlitwie, by chociaż przez mizerną
chwilę być prawdziwie z Nim i przy Nim, by Go adorować, wielbić, chwalić za
wszystko, cokolwiek pojawiło się w naszym życiu owocami różnorodnych
doświadczeń.
Tyle dobrego Bóg czyni
w naszym codziennym życiu, a mimo to nie dostrzegamy we własnych powodzeniach
czy sukcesach, doznaniach szczęścia i bezpieczeństwa Jego ingerencji, Jego
zaangażowania, Jego działania i Obecności. Wszelkiego rodzaju osiągnięcia,
radujące i zadowalające ludzkie ego, przypisujemy sobie jako formę naszej
wrodzonej wyjątkowości, zdolności, umiejętności, wszechmocy i niezależności.
Rodząca się w chwilach sukcesów satysfakcja buduje w nas poczucie wspaniałości,
a w konsekwencji stan pychy, jako gwarancji nieuniknionego potępienia, które
wybieramy poddaństwem egoizmu na własne życzenie w głupi, ślepy sposób. Tak
bardzo koncentrujmy się na przyziemności i codzienności, że nie dostrzegamy
tego, co poza granicami czasoprzestrzeni, co ponad rzeczywistością zmysłowych
doznań. Wielu rzeczy czy zjawisk nie rozumiemy, nie potrafimy w żaden sposób
wyjaśnić, a mimo to bezczelnie i bałwochwalczo odrzucamy możliwość, iż właśnie
te wszystkie tajemnicze, nieokiełznane i obce ludzkiemu rozumowi rzeczy oraz
zjawiska są cieniem Bożej Obecności. Dryfujemy łodziami egocentryzmu i egoizmu
po morzach i oceanach codziennych spraw, obowiązków, relacji i celów,
nieustannie i uparcie koncentrując się na przyziemnym uwarunkowaniu
fizjologicznej zależności człowieka od biologicznych wymagań natury. Bóg
wiernie nam we wszystkim towarzyszy. Bóg bowiem jest z nami na łodzi. Siedzi na
niej obok nas, przemierzając tym samym środkiem transportu długości i
szerokości geograficzne morskiej przestrzeni naszego codziennego życia pełnego
łagodności i spokoju lub wzburzonych fal i sztormów. Mówi do nas i przemawia,
ostrzega i naucza, próbując nawiązać z nami żywy kontakt, próbując nawiązać z
nami prawdziwą relację Ojca z dziećmi, by nas ukoić i pokrzepić, ocalić i
zbawić, by dać nam Życie, a my tymczasem ignorujemy Go jakby w ogóle nie
istniał; a my tymczasem tak bardzo wpatrujemy się we własny głód osobistych
potrzeb i tak bardzo analizujemy sposoby, którymi owe potrzeby moglibyśmy
zaspokoić, że aż nie widzimy w naszej codzienności Boga mimo zdolności naszych
oczu, że aż nie słyszymy Jego Słów mimo zdolności naszych uszu.
Ileż razy Ciebie Panie
zdradziłam?... Ileż razy wstawałam rankiem i w obawie skąpo posiadanego czasu
na wypełnienie wszystkich, zaplanowanych na dzień dzisiejszy obowiązków,
koncentrowałam się bardziej na realizacji poszczególnych zadań niż na Tobie,
mimo Twojego pragnienia bycia ze mną i współuczestniczenia we wszystkim, co
robię? Ileż razy zrezygnowałam z modlitwy czy z lektury Pisma Świętego na rzecz
przyziemnych spraw i obowiązków?...
Trzymałam wówczas
bochenek chleba w zaciśniętych zachłannie dłoniach i w strachu, że to, co
posiadam, to wciąż za mało, więc z paniką w rozkołatanym lękiem sercu
pośpiechem wykonywałam poszczególne, zaplanowane na dziś zadania, by zdążyć
przed upływającym i nieubłaganie przemijającym czasem, by wypełnić wszystko
zanim noc nastanie.
Ileż razy Ciebie Panie
zdradziłam? Ileż razy odstąpiłam od rozmowy z Tobą, by zrobić to, co wydawało
mi się słuszne i konieczne w danym momencie? Ileż razy zapominałam o Twoich
zdolnościach rozmnażania chleba?...
Powinnam się zatrzymać
na dźwięk Twojego głosu, a nie zamartwiać, że mam za mało czasu na wszystko, więc
tym bardziej na słuchanie Ciebie i rozmowę z Tobą. Przecież to tylko dzięki
Tobie mój Panie i Boże mogę mieć dwanaście koszów pełnych ułomków chleba lub
siedem koszów pełnych ułomków chleba, bo to dzięki Tobie i w Tobie mogę
wszystko, a ja tymczasem…
Zdradzam Ciebie Jezu
ułomną naturą, niewiernym sercem, odwracając się od Ciebie Chryste i angażując
w przyziemność mizerną, marną, bo kruchą, w doczesność, która nie ma żadnej
wartości, jeśli jest pozbawiona Twojej Obecności, Twoich oczu, Twoich rąk,
Twojego głosu i Twojego działania, Twojej woli. Zdradzam Ciebie Panie mój i
Boże moim zaślepieniem i głuchotą, moim zaangażowaniem w sprawy nieistotne.
Zdradzam Ciebie Chryste moim lękiem i zaniedbaniem, moją myślą, mową i
uczynkiem. Mówisz do mnie, a ja się od Ciebie Jezu odwracam, ignorując Twój głos,
jakbym powtarzała za świętym Piotrem przed pianiem koguta: „Nie znam Cię”, a kiedy
wymawiasz moje imię, mówię jak święty Piotr: „To nie ja”…
Stoję więc przed Tobą
Panie mój i Boże, prosząc: przyjmij mą
ułomną naturę i niewierne serce, i czyń ze mną, co zechcesz, bym mogła być jak
Ty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz