wtorek, 25 lutego 2020

WEZWANIE DO POKORY


„Jezus i Jego uczniowie przemierzali Galileę, On jednak nie chciał, żeby ktoś o tym wiedział. Pouczał bowiem swoich uczniów i mówił im: „Syn Człowieczy będzie wydany w ręce ludzi. Ci Go zabiją, lecz zabity, po trzech dniach zmartwychwstanie.”. Oni jednak nie rozumieli tych słów, a bali się Go pytać. Tak przyszli do Kafarnaum. Gdy byli już w domu, zapytał ich: „O czy to rozprawialiście w drodze?”. Lecz oni milczeli, w drodze bowiem posprzeczali się między sobą o to, kto z nich jest największy. On usiadł, przywołał Dwunastu i rzekł do nich: „Jeśli ktoś chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich.”. Potem wziął dziecko, postawił je przed nimi i objąwszy je ramionami, rzekł do nich: „Kto jedno z tych dzieci przyjmie w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz Tego, który Mnie posłał.”.”
(Mk 9,30-37)

Jakże idealne odzwierciedlenie ludzkiej natury można odczytać w przytoczonym fragmencie Ewangelii według świętego Marka!
Czyż plemię człowiecze nie jest właśnie grupą Dwunastu?!
Ludzie nieustannie sprzeczają się ze sobą w drodze – w życiu codziennym – o to, kto z nich jest największym. Wiarą kroczą obok Największego – obok Jezusa, obok Boga, a mimo to, jakby zaślepieni i głusi na Jego obecność w każdej sekundzie istnienia, niestrudzenie ścierają się ze sobą o autorytet i laur, wieńczący wyjątkowość jednostki, nieświadomie próbującej wcielić się w rolę Przewodnika wszystkich, którym jest i może być tylko i wyłącznie Chrystus. Ludzkie żądze i niepohamowane w apetycie ambicje czynią z człowieka dzikie stworzenie, sprzeniewierzające się swemu Stwórcy pragnieniem samouwielbienia, bycia niepodważalnym autorytetem, zasługującym na adorację i podziw. Codzienne życie w świetle owych żądz i ambicji staje się pasmem bezwzględnych rywalizacji o zajęcie zaszczytnego miejsca, przysługującego jedynie największemu ze wszystkich. Każdy chce być wyjątkowy. Każdy pragnie być największy. Każdy chce być podziwianym i adorowanym, stawianym za wzór, wywyższanym i naśladowanym. Każdy pragnie, by inni zazdrościli mu owej wyjątkowości, godnej społecznego bożka. Z tego też powodu ludzie nieustannie ze sobą rywalizują, walczą o przywileje, o zaszczyty, o sukcesy, o sławę, o pieniądze, o statut, a nie potrafią ze sobą współpracować i żyć w harmonijnej symbiozie braterskich więzi, wynikających z pokrewieństwa jakie uwarunkowane jest rodzicielstwem Boga Ojca – Opiekuna i Stwórcy człowieczego rodu. Doczesna konkurencja upośledza w nas zdolność postrzegania, dostrzegania, analizowania i wyciągania wniosków, których treść winna doprowadzić nas do Królestwa Niebieskiego, a więc celu naszej egzystencji rozpościerającej się na płaszczyźnie szerokości i długości geograficznych, określających rozmiar otaczającej nas czasoprzestrzeni, dlatego! słyszymy, ale nie słuchamy Słów Jezusa, który mówiąc o tym, że „będzie zabity, a zabity po trzech dniach zmartwychwstanie”, uczy nas i nawołuje do pokory wynikającej ze świadomości przemijania i kruchości tego wszystkiego, co wokół nas, ze świadomości marności nad marnościami obumierającego życia doczesnego , będącego jedynie przedsmakiem życia wiecznego; dlatego! nie dbamy o duszę, a przesadnie i grzesznie troszczymy się o ciało. W zgubny sposób zapominamy o tym, że i my, podobnie jak Syn Człowieczy, zostaniemy przez śmierć zabici, ale mamy szansę zmartwychwstać, podobnie jak On, jeśli tylko będziemy Bogu wiernie oddani niczym dzieci, co potrafią być posłuszne i wierne rodzicowi z tytułu miłości oraz zaufania, prostoty i spontaniczności, szczerości i otwartości. Zapominamy również o prawdziwym przeznaczeniu przyziemnej egzystencji. Zapominamy o tym, że życie doczesne to kara za grzech pierworodny – za grzech nieposłuszeństwa wobec Boga pierwotnych rodziców plemienia człowieczego. Ojciec Wszechmogący wypędził z Raju Adama i Ewę do czasoprzestrzeni doczesnej codzienności nie w nagrodę! przecież , a za karę. W myśl intencji Boga ludzkie istnienie w czasoprzestrzennym przedziale przyziemnego przemijania ma stanowić formę pokuty. Życie doczesne zatem to nie przywilej, to nie ostateczność, to nie miejsce naszego rzeczywistego przeznaczenia! To etap przejściowy, forma egzaminu, od którego wyniku zależeć będzie nasze prawdziwe szczęście, którego tak bardzo pragniemy, do którego tak usilnie dążymy i za którym tak ogromnie tęsknimy. Niech więc nas nie dziwi cierpienie wpisane w ludzką codzienność, trudy, z jakimi trzeba się zmierzyć, problemy czy niepowodzenia, gorzkie chwile o smaku wywołującym wstręt i zniechęcenie.
Musimy zrozumieć, że to, co tu i teraz, to czas, który się kończy, to pokuta za grzechy, to okres przejściowy, to śmierć realizująca się i dojrzewająca w kokonie naszych ciał, to nic. Musimy nieustannie wpatrywać się w Boga, by nie zapomnieć o naszym rzeczywistym powołaniu do świętości – o naszej współczesnej podróży do Królestwa Niebieskiego, by nie zapomnieć, że – podobnie jak Jezus – zostaniemy zabici, by zabitymi móc zmartwychwstać po trzech dniach, by od dzieci, stawianych nam przez Chrystusa za wzór godny naśladowania, nauczyć się miłości, zaufania, oddania, prostoty i pokory, posłuszeństwa, szczerości w byciu sobą, a tym samym nie udawania kogoś, kim nie jesteśmy, a kim chcielibyśmy być w oczach społeczeństwa, spontaniczności w okazywaniu Ojcu Wszechmogącemu – naszemu Stwórcy uczuć, których każdy rodzić pragnie: szacunku, adoracji, podziwu, uwielbienia i chwały. Musimy starać się naśladować Syna Człowieczego, by nie stracić w sobie wartości bezcennej – człowieczeństwa, świadczącego o naszym podobieństwie do Boga i pokrewieństwie z Chrystusem. Musimy wyrzec się zachłannej na zaszczyty, pysznej natury w imię Jezusa, by stać się wobec Ojca Niebieskiego prostymi i pokornymi, bo rozkochanymi w Nim dziećmi.
My tymczasem wpatrujemy się w oczy bliźniego jak w źrenice konkurenta, zagrażającego nam przeciwnika, a nie! sprzymierzeńca. My tymczasem zakleszczamy się w sidłach krwiożerczej rywalizacji, starając się usilnie i bezwzględnie zdobyć miano bycia największym w społeczeństwie. Obserwując wszystkich dookoła, porównujemy każdego z osobna ze sobą, uwypuklając w sobie to, że piękniej się modlimy, bo gorliwiej, że lepiej gotujemy czy pieczemy, że posiadamy zdecydowanie więcej talentów – charyzmatów, że budujemy sukcesy i wspaniałe imperia w postaci zaprojektowanego marzeniami domu w przeciwieństwie do nieudaczników społecznych, którzy nie są w stanie odłożyć nawet mizernego grosza na przysłowiową „czarną godzinę”, że jesteśmy ładniejsi i elegantsi, że… itd., itd., itd., że…
Z owego toksycznego, skażonego pychą źródła wypływają: liderzy grup modlitewnych, żądających od wszystkich im współtowarzyszących w spotkaniu całkowitego podporządkowania i posłuszeństwa, zapominający o tym, iż zebrani we wspólnocie zgromadzili się w danym dniu o konkretnej godzinie, aby oddać hołd, cześć i uwielbienie Bogu, a nie im samym; charyzmatycy, szczycący się ilością i wyjątkowością cudotwórczą posiadanych talentów oraz nie ukrywających zachłanność wobec zdobycia jeszcze większych umiejętności, równych tylko Istocie Boga!, a nierzadko i mających za nic Słowa swego Pana, przywołujące ich do pokory i uniżeni się; karierowicze dostrzegający sens swego życia jedynie w sukcesach i w zasobach gromadzonych majątków; egoiści i egocentrycy ceniący sobie nade wszystko wygodę codzienności i pogardzający zaangażowaniem się w dobro kosztem wspomnianej wygody na rzecz poświęcenia; ludzie egzystujący w cieniu nieustannego niezadowolenia i niewdzięczności; osoby lamentujące i nie potrafiące pogodzić się z cierpieniem lub z porażką…
Jezus stawia przed nami dzieci za wzór godny naśladowania, by uświadomić nam Swoje oczekiwania wobec nas jako wobec Dwunastu. Przyjrzyjmy się więc małym pociechom w przedszkolu, szkole, na placu zabaw, w parku, na ulicy czy w domu, a nawet w szpitalu.
Czy dziecko zadręcza się troską o jutro?... Nie! Ufa bowiem swoim rodzicom i bezwarunkowo się im oddaje - poddaje.
Czy dziecko narzeka na brak sukcesu?... Nie! Miłość rodziców jest bowiem dla niego sukcesem i szczęściem.
Czy dziecko pragnie więcej niż posiada w danym momencie?... Nie! W troskliwych ramionach swoich rodziców potrafi bowiem czerpać radość życia w zabawie, zaspokajając potrzeby ciała szybkim, prostym środkiem, jakim może być chociażby kromka chleba, pokryta śmietaną i posypana cukrem.
Czy dziecko przesadnie dba o swój wygląd?... Nie! Dzieci pochłonięte zabawą i nauką koncentrują się na aktywności w kontekście jej treści, zaspokajają ciekawość, apetyt na przyjemność i wiedzę, nie przejmując się dziurą w spodniach czy plamą na bluzie, zadrapaniami na rękach czy siniakach na nogach, bowiem dla nich liczy się tylko to, co tu i teraz, a nie to, co było lub to co będzie.
Czy dziecko krzywdzone przez drugiego człowieka czuje w sercu gniew i nienawiść?... Nie… W obliczu przemocy czy agresji odruchowo bowiem przygląda się samemu sobie, w sobie szuka przyczyny owej przemocy lub agresji, w sobie dopatruje się winy, sobie robi rachunek sumienia i siebie próbuje zmienić na lepsze, by tym lepszym móc ulepszać świat i wszystkich innych wokół.
Czy dziecko chorujące i cierpiące narzeka, pretensjonalnie traktuje swój los, żądając natychmiastowej poprawy sytuacji czy ubolewając nas sobą, jako nad najbardziej, bo niesprawiedliwie potraktowanym i skrzywdzonym?... Nie! Cierpiące z powodu choroby dziecko zmaga się bowiem z trudnościami zniewolonego bólem ciała w pokorze, traktując swój stan jako coś zupełnie normalnego, jako coś, co jest częścią siebie samego, nierzadko zaskakując dorosłych swoją dojrzałością i wytrwałością, swoją zgodą na wszystko, co się z nim dzieje, i umiejętnością życia w radości pomimo tego, czego doświadcza w niedogodności.
Czy dziecko udaje kogoś, kim nie jest?... Nie! Dziecko jest bowiem całkowicie szczere wobec siebie i innych, ponieważ nie potrafi wymyślać i kreatywnie wcielać się w stany emocjonalne, nie odwzorowujące prawdziwych uczuć, które właśnie w danym momencie są w nim żywym doświadczeniem, dlatego dziecko – w przeciwieństwie do dorosłego – umie  spontanicznie okazać miłość, sympatię, współczucie, złość, niechęć, smutek czy radość.
Ileż jeszcze musimy się nauczyć, by się Panu Bogu podobać?...
Skupmy się właśnie na szlifowaniu w sobie dziecięcej natury. Przestańmy rywalizować, konkurować, narzekać. Życie doczesne jest karą, a nie nagrodą, dlatego to wszystko, czego doświadczamy, czego pragnęlibyśmy uniknąć i czego nie potrafimy przyjąć, to forma pokuty za nasze grzechy, do wyrabianie i umacnianie w nas pokory, dzięki której zabici, będziemy mogli po trzech dniach zmartwychwstać jak Jezus.
Zatem…
Kto jest z nas największy?... – ten który jest dzieckiem w swojej naturze i sercu, w swoim codziennym życiu.



czwartek, 20 lutego 2020

MYŚLENIE


„Jezus udał się ze swoimi uczniami do wiosek pod Cezareą Filipową. W drodze pytał uczniów: „Za kogo uważają mnie ludzie?”. Oni Mu odpowiadali: „Za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za jednego z proroków.”. On ich zapytał: „A wy za kogo Mnie uważacie?”. Odpowiedział Mu Piotr: „Ty jesteś Mesjasz.”. Wtedy surowo im przykazał, żeby nikomu o Nim nie mówili. I zaczął ich pouczać, że Syn Człowieczy wiele musi wycierpieć, że będzie odrzucony przez starszych, arcykapłanów i uczonych w Piśmie, że zostanie zabity, ale po trzech dniach zmartwychwstanie. A mówił zupełnie otwarcie te słowa. Wtedy Piotr wziął Go na bok i zaczął Go upominać. Lecz On obrócił się i patrząc na swych uczniów, zgromił Piotra słowami: „Zejdź Mi z oczu, szatanie, bo nie myślisz po Bożemu, lecz po ludzku.”.”
(Mk 8,27-33)

Ach, to nasze myślenie,… ta nasza „niezawodna” i pełna zaangażowania zdolność do analizowania faktów, do wyciągania wniosków, do planowania strategii w celu uniknięcia nieszczęścia w momencie przyziemnej wędrówki szlakami codzienności, ta nasza nieomylność (?!) i mądrość (?!), ta nasza pewność siebie, która niejednokrotnie potrafi skrzywdzić posiadane oczekiwania…
Jesteśmy niebezpiecznie mocno zakorzenieni we współczesnym świecie i równie niebezpiecznie uzależnieni od otaczającej nas rzeczywistości, dlatego koncentrujemy się za bardzo na tym, co tu i teraz, dlatego wszelkimi możliwymi sposobami staramy się zapewnić sobie i bliskim bezpieczeństwo oraz wygodę w miejscu narażonym na zniszczenie, dlatego wszelkimi metodami próbujemy oszukać czas, by wyeliminować przemijanie, pozbyć się starości a zatrzymać młodość, dlatego (nierzadko!) bezwzględnie walczymy o to, co nam się bezsprzecznie i bezdyskusyjnie należy (?!), dlatego dajemy się bez reszty pochłonąć samorealizacji, jakbyśmy posiadali cechy wszechmocy niczym Bóg, dlatego niestrudzenie i uparcie modlimy się (jeśli już) przede wszystkim we własnych intencjach, prosząc i niemal żebrząc Ojca Niebieskiego o dar spełnienia naszych marzeń, pragnień, celów i zamiarów, a tym samym i nade wszystko o zaspokojenie naszej woli. Słowem: zachowujemy się tak, jakby kompletnie i absolutnie NIC!, poza namacalną i okalającą nas realnością, nie istniało. Z tego też powodu zachłannie, łapczywie, egoistycznie i egocentrycznie pochłaniamy wszystkich oraz wszystko, ktokolwiek i cokolwiek wykorzystując na chwałę osobistego autorytetu i przyziemnego luksusu, doczesnej wygody i szczęścia, bogactwa i majętności. W amoku owego zaślepienia nie jesteśmy nawet w stanie realnie i obiektywnie spojrzeć w przyszłość, w której może zdarzyć się zaskakujący zwrot akcji, a mianowicie: samotność, choroba, starość, niepełnosprawność fizyczna czy umysłowa, a tym samym niezdolność do czerpania przyjemności i radości z dorobku całego naszego życia, które tak naprawdę zmarnowaliśmy na budowanie twierdzy, będącej jedynie z przepychem wzniesionym więzieniem naszego wrażliwego i przygnębionego usposobienia.
Myślimy jak święty Piotr – Co zrobić, aby uniknąć ludzi, sytuacji, okoliczności, zdarzeń i stanów niepożądanych, bo wiążących się z cierpieniem i w konsekwencji z nieszczęściem?, dlatego w celu ominięcia wszelkich niemiłych człowiekowi zjawisk kierujemy się tęsknotą za życiem w RAJU, zapominając o tym, że nasze doczesne bytowanie tu i teraz w przyziemnej sieci czasoprzestrzennych uwarunkowań, rzadko kiedy sprzyjających naszym oczekiwaniom, jest jedynie drogą do owego upragnionego miejsca. Ze względu bowiem na fakt, iż pochodzimy od Boga, iż jesteśmy Jego dziećmi – Jego częścią, mamy w sobie niemal genetycznie uwarunkowane, wrodzone i wynikające z natury właśnie naszego pochodzenia nieodparte, silniejsze od świadomości i woli pragnienie powrotu do Królestwa Niebieskiego, w którym nasze drzewo genealogiczne ma zapuszczone korzenie. Z tytułu owego pragnienia powrotu do rodzinnego Domu próbujemy wszelkimi siłami, staraniami, sposobami i metodami oraz poświęceniem stworzyć sobie właśnie tu i teraz, na ziemi, Eden. Wspomniane pragnienie życia w Raju jest tak potężne, że aż zaślepiające i okaleczające nasze zdolności oceny realnej sytuacji, a mianowicie tego, iż we współczesnych warunkach doczesnego świata nigdy i przenigdy nie będziemy w stanie osiągnąć instynktownie wyczuwanego celu, iż w uwarunkowaniach przemijającej codzienności możemy jedynie konstruować i nieustannie odbudowywać w każdej minucie, w każdej godzinie przemijającej marności nad marnościami mizerną imitację tego, za czym tak bardzo tęsknimy. W amoku owego pragnienia bycia z Bogiem i w Bogu w scenerii Królestwa Niebieskiego dajemy się zaślepić błyskotkom doczesności. Zatracamy się w egocentryzmie i egoizmie, w pysze i w poświęceniu siebie jako całopalenia składanego w ofierze na chwałę sukcesu, w którym usilnie upatrujemy się sensu naszego życia na ziemi, odliczanego i skrupulatnie skracanego ostrymi nożycami wskazówek zegara, nie okazującego nam absolutnie żadnego współczucia i litości – i to jest nasz błąd! Powinniśmy się bowiem zatrzymać,… chociażby na chwilę… i zastanowić nad tym, czym naprawdę jest nasze bycie tu i teraz?!, a wówczas!, odwołując się do wspomnienia początków ludzkiej egzystencji, zrozumiemy, że życie we współczesnym świecie jest karą Bożą za grzech, jakiego dopuścili się nasi pierworodni rodzice: Adam i Ewa, że nasze istnienie w przyziemnych zakamarkach labiryntu codziennych spraw i obowiązków czy relacji jest po prostu nie czym innym, jak formą pokuty, jak etapem, który musimy przejść, by móc zostać uwolnionym od siły grawitacji i by móc zostać przeniesionym do Raju, jak egzaminem duchowej dojrzałości, bez zdania którego nie będzie nam wolno pójść dalej. Sensem naszego bytowania tu i teraz nie jest owo bytowanie samo w sobie, więc nie musimy o nie dbać w przesadnie histeryczny sposób, pochłaniający nasze dusze i ciała, serca oraz umysły płomieniami współczesnych uwarunkowań i żądań, roszczeń i wymogów. Sensem ludzkiej egzystencji w dobie codzienności jest ŻYCIE WIECZNE!, dla którego zostaliśmy stworzeni i do którego powołuje nas Bóg.
Gdybyśmy byli świadomi owej PRAWDY, pozbylibyśmy się ułomności charakteryzującej naszą zdolność myślenia. Gdybyśmy zachowali w sobie tę bezcenną, szczerą, bo niczym niezakłamaną i nieprzebarwioną wiedzę o sensie bycia tu i teraz, nie przywiązywalibyśmy się niewolniczo do dbałości o to wszystko, co nas otacza i co przemija razem z nami. Gdybyśmy wpatrywali się w ŻYCIE WIECZNE jako cel naszej przyziemnej wędrówki marnego nad marnościami istnienia, bardziej dbalibyśmy o to, co nas czeka, niż o to, co nam obecnie towarzyszy…
Wówczas posiadalibyśmy zdolność myślenia po Bożemu, a nie po ludzku. Wówczas zrozumielibyśmy, że to, co dziś wydaje nam się okropne, potworne, niesprawiedliwe i bolesne, może okazać się dla nas konieczne i potrzebne do zbawienia.
Jesteśmy przecież w drodze do Królestwa Niebieskiego. Doczesne życie jest czasoprzestrzenią, której szlaki trzeba przejść, by dotrzeć wreszcie do celu. Idziemy przed siebie, kierując się busolą wrodzonego pragnienia powrotu do Domu. Niekiedy trafiamy w miejsca jeszcze nieodkryte przez ludzkie oko i jeszcze nieprzetarte ludzką stopą, więc musimy się przedrzeć przez zwoje konarów, sploty gałęzi, zakleszczenia cierni, by móc kontynuować naszą podróż do Raju. Niekiedy też trafiamy na bagno, przez które trzeba się przeprawić, by móc powrócić do Domu. Niekiedy będziemy przyjemnie dryfować po spokojem wypolerowanej tafli morza, ale i nierzadko będziemy zmuszeni zmierzyć się z niebezpiecznym żywiołem wzbudzonych sztormem fal spragnionych naszej krwi…
To wszystko, wbrew pozorom, czyni nas lepszymi, silniejszymi, piękniejszymi, bo odporniejszymi na nieszczęścia oraz niepowodzenia i wrażliwszymi na człowieka, na świat i na siebie samych, bo wolnymi od przyziemnych macek pragnień nie do zaspokojenia, gdyż pobudzanych nieposkromionym i dzikim apetytem na więcej i więcej, bo niezależnymi od czasu i nieuzależnionymi od ludzi.
Świadomość prawdziwego sensu naszego bycia tui teraz, którym jest życie wieczne, pomoże nam zrozumieć, iż to, co wydaje nam się obecnie tragedią i nieszczęściem, w wymiarze rzeczywistości owego sensu jest jedynie drogowskazem, umożliwiającym nam pozostanie na prawidłowej drodze naszej codziennej wędrówki, kończącej się w progu naszego celu – w progu Królestwa Niebieskiego. Zachowanie w sobie owej świadomości i celebrowanie jej w każdej sekundzie doczesnej egzystencji, obudzi w nas stan wolności i radości, zdolności cieszenia się wszystkim, czegokolwiek doświadczamy i doświadczymy, czegokolwiek doznajemy i doznamy. Owa świadomość pomoże nam bowiem zrozumieć, że stan codzienności, w którym obecnie się znajdujemy i który odczytujemy w kontekście nieszczęścia, w faktycznym wymiarze swego zastosowania może być jednak czymś bezcennym i niebywale wartościowym, bo uświęcającym nasze dusze oraz ciała, i tak chociażby:
- obojętność twego dziecka wobec Boga może być przyzwoleniem Ojca na duchowe dojrzewanie prawdy w sercu błądzącej pociechy, więc nie rozpaczaj w poczuciu niemocy i beznadziei, a módl się by twój syn czy twoja córka okazali się marnotrawnymi i by powrócili w ramiona Ojca Niebieskiego ze szczerym ogniem wiary i miłości,
- cierpienie w bólu i w chorobie może być formą kruszącą w tobie pychę i samouwielbienie, a więc metodą na ocalenie ciebie od grzechu ciężkiego, więc nie doszukuj się przyczyn „kary”, a dziękuj Panu za możliwość doskonalenia swego ducha przez ciało i proś o wytrwałość oraz łaskę zdrowia
- niepowodzenie zaś może być kołem ratunkowym, dzięki któremu nie utoniesz w lubieżnej otchłani potępienia kuszącej cię przynętą sukcesu, kariery, nałogów, zabaw i rozwiązłości, więc nie obwiniaj się i nie poddawaj, a zadbaj o umocnienie wiary, nadziei i miłości, zawierzając się szczerze Bogu i proś o możliwość robienia tego, co kochasz, ale z Nim i w Nim, bo wówczas mądrze będziesz umiał korzystać z przywileju pomyślności,
- niezdany egzamin szkolny nie jest odzwierciedleniem twojej głupoty, a może być jedynie wskazówką, że wybrałeś kierunek niezgodny z twoim rzeczywistym powołaniem, tj. funkcją społeczną, do której stworzył cię Bóg, więc zamiast rozpaczać, zastanów się, co tak naprawdę sprawia ci przyjemność i co daje ci satysfakcję, a dzięki temu odkryjesz, co powinieneś w doczesnym życiu robić,
- śmierć nie musi być tragedią, jeśli spojrzysz na nią jak na telefon od najbliższej osoby, która od ciebie odeszła i która właśnie informuje cię, że właśnie bezpiecznie dotarła do Domu i że wszystko jest w porządku, więc zamiast zatracać się w wyniszczającej cię żałobie, tęsknij za bliskim twemu sercu zmarłym, ale w modlitwie o jego pokój i Boże Miłosierdzie.
Musimy pamiętać, że to, co tu i teraz, jest tylko chwilową marnością nad marnościami, przeprawą przez dzikie połacie dżungli lub tajgi, że to wszystko kiedyś minie bezpowrotnie i z powodu owej kruchości nie należy się do tego wszystkiego, co wokół, przywiązywać. Musimy pamiętać, że Bóg jest Panem wieczności, a zły księciem doczesności. Nie pozwólmy więc, by głos panującego na ziemi był dla nas ważniejszym bodźcem do działania niż głos Stwórcy wszelkiego stworzenia i Życia.
Co by było, gdyby święty Piotr zdołał przekonać Jezusa do ucieczki od przeznaczenia, gdyby Chrystus nie przyjął cierpienia, odrzucenia przez starszych, arcykapłanów i uczonych w Piśmie, męczeńskiej śmierci na Krzyżu?...
Potępienie, konanie w piekielnych płomieniach potwornego bólu, którego żadne słowa nie są w stanie opisać a ludzka wyobraźnia zobaczyć i którego nic nie będzie w stanie ukoić, ani zakończyć.
Postarajmy się więc nie myśleć jak święty Piotr – po ludzku. W każdej chwili swego doczesnego bytowania zastanawiajmy się niestrudzenie: Za kogo uważamy Jezusa?... W każdej chwili swego życia wpatrujmy się w siebie, dokonując wyboru przynależności poprzez odpowiedź na pytanie: czy jestem starcem, arcykapłanem, uczonym w Piśmie, uczniem, czy może jednak apostołem, widzącym w Chrystusie Mesjasza? W każdej chwili swej codzienności wierzmy w Boga i Jego Ojcowską pełną Miłości troskę, nie tracąc nadziei, że wszystko, czego doświadczamy, służy czemuś znacznie lepszemu, bo ponadczasowemu i świętemu, a dla nas zbawiennemu.



wtorek, 18 lutego 2020

ZDRADA


„Uczniowie Jezusa zapomnieli zabrać chleby i tylko jeden chleb mieli z sobą w łodzi. Wtedy im przykazał: „Uważajcie, strzeżcie się kwasu faryzeuszów i kwasu Heroda!”. A oni zaczęli rozprawiać między sobą o tym, że nie mają chlebów. Jezus zauważył to i rzekł: „Czemu rozprawiacie o tym, że nie macie chlebów? Jeszcze nie pojmujecie i nie rozumiecie, tak otępiałe są wasze umysły? Mając oczy, nie widzicie; mając uszy, nie słyszycie? Nie pamiętacie, ile zebraliście koszów pełnych ułomków, kiedy połamałem pięć chlebów dla pięciu tysięcy?”. Odpowiedzieli Mu: „Dwanaście.”. „A, kiedy połamałem siedem chlebów dla czterech tysięcy, ile zebraliście koszów pełnych ułomków?”. Odpowiedzieli: „Siedem.”. I rzekł im: „Jeszcze nie rozumiecie?”.”
(Mk 8,14-21)

Człowiek posiada niezwykle bardzo! przewrotną naturę, skłonną do egoizmu i lekceważenia bezcennych, bo istotnych i bogatych w Prawdę wydarzeń, których cud, uświęcający ducha i wzmacniający ciało, nierzadko bywa zapominany, ignorowany, zarzucany na margines codzienności jako coś banalnego i niepotrzebnego w danym momencie, chociaż stanowiącego doskonałe narzędzie pozwalające i pomagające przetrwać wierze, nadziei oraz miłości. Często zdajemy się być niewiernymi Tomaszami. Stojąc bowiem twarzą w twarz z Bogiem każdego dnia, w każdym momencie przyziemnej wędrówki, domagamy się zmysłowych doznań, będących namacalnym i niezbitym dowodem na istnienie Boga, a tym samym żądamy, by Sam Stwórca i Ojciec wszelkiego stworzenia tłumaczył się przed ludzkim plemieniem z bycia Panem i Królem Nieba oraz Ziemi.
Jakaż butna i pełna pychy jest natura człowieka?!...
Nie boję się starości, samotności, cierpienia, choroby czy śmierci. Nie odczuwam lęku przed nieszczęściami, jakie człowiek pragnie wyeliminować z codziennego życia, by nie doświadczać przyziemnej rzeczywistości w jej odsłonie trudów oraz nieprzyjemności. Ufam bowiem, że ciężar spoczywający na moich barkach belkami krzyża jest idealnie dopasowany do posiadanych przeze mnie sił i do rozmiarów wrodzonej wytrwałości. Wiem, że wszelkiego rodzaju cierpienia, upokorzenia, przykrości i ból, których doświadczyłam ukształtowały we mnie to, co w człowieku najpiękniejsze i najlepsze, uświadamiając mi kruchość i marność ciała, niemoc i bezradność ludzkich możliwości oraz zdolności, ograniczoność w mądrości, bo nieodgadnioną głębię świata i stworzenia, będących dla człowieka tajemnicą nie do poznania i nie do odkrycia, uwrażliwiając mnie na innych, na których dziś patrzę przede wszystkim przez pryzmat własnych przeżyć – własnej przeszłości.
Jedyne czego szczerze się boję i czego pragnę uniknąć to:… zdrady – tego, iż w akcie paraliżującego mnie strachu mogłabym wyrzec się Boga w imię ratowania samej siebie, w imię oswojenia odczuwanego przerażenia; tego, że mogłabym instynktownie wcielić się w danej chwili jakiegoś niespodziewanego kryzysu w świętego Piotra, który „trzy razy się wyparł Jezusa tuż przed pianiem koguta” (Mt 26,31-35)…
Modlę się więc o wiarę i wierność, o odwagę i miłość, by nie ulec pokusie i by nie zaprzeć się swego Pana – swego Życia.
Tymczasem… dzisiejsza Ewangelia według świętego Marka uświadomiła mi, że zupełnie nieświadomie i wbrew własnej woli nierzadko dopuszczam się zdrady, jakbym powtarzała za świętym Piotrem: „Nie, nie znam Go!”, czyniąc to, co w danym momencie dyktuje mi dana chwila i podążając za myślą, mową, uczynkiem czy zaniedbaniem…
Ileż dobrego zrobił dla człowieka Chrystus?
Nikt nie byłby w stanie przyjąć z taką pokorą i oddaniem kielicha Męki Pańskiej w ofierze Miłości w imię bliźniego.
Stchórzylibyśmy – każdy z nas, bowiem owe cierpienie nie było i nie jest bólem, którego działanie człowiek byłby w stanie wytrzymać, który byłby w stanie znieść. Kto wie, czy nie sama wizja Męki Pańskiej w jej szczerej, bezwstydnie nagiej odsłonie makabrycznych szczegółów ludzkiej zdolności do bestialstwa nie doprowadziłaby naszych zmysłów do obłędu? Kto wie, czy pierwsze uderzenie bicza, nie odarłoby naszego ciała z przytomności? Kto wie, czy ciernie korony wpychanej na głowę nie znokautowałyby nas omdleniem? Kto wie, czy ból wbijanych w dłonie i nogi gwoździ nie pozbawiłby nas ostatniego tchnienia życia?...
Nie jesteśmy zdolni do takiej Miłości, do takiego poświęcenia, do takiej wytrwałości i do takiego oddania.
Otrzymaliśmy od umęczonego, cierpieniem ukrzyżowanego Chrystusa Życie, a tymczasem sami nie jesteśmy w stanie ofiarować Mu nawet ułamka naszej uwagi, naszego skupienia, naszego czasu i naszej koncentracji w modlitwie, by chociaż przez mizerną chwilę być prawdziwie z Nim i przy Nim, by Go adorować, wielbić, chwalić za wszystko, cokolwiek pojawiło się w naszym życiu owocami różnorodnych doświadczeń.
Tyle dobrego Bóg czyni w naszym codziennym życiu, a mimo to nie dostrzegamy we własnych powodzeniach czy sukcesach, doznaniach szczęścia i bezpieczeństwa Jego ingerencji, Jego zaangażowania, Jego działania i Obecności. Wszelkiego rodzaju osiągnięcia, radujące i zadowalające ludzkie ego, przypisujemy sobie jako formę naszej wrodzonej wyjątkowości, zdolności, umiejętności, wszechmocy i niezależności. Rodząca się w chwilach sukcesów satysfakcja buduje w nas poczucie wspaniałości, a w konsekwencji stan pychy, jako gwarancji nieuniknionego potępienia, które wybieramy poddaństwem egoizmu na własne życzenie w głupi, ślepy sposób. Tak bardzo koncentrujmy się na przyziemności i codzienności, że nie dostrzegamy tego, co poza granicami czasoprzestrzeni, co ponad rzeczywistością zmysłowych doznań. Wielu rzeczy czy zjawisk nie rozumiemy, nie potrafimy w żaden sposób wyjaśnić, a mimo to bezczelnie i bałwochwalczo odrzucamy możliwość, iż właśnie te wszystkie tajemnicze, nieokiełznane i obce ludzkiemu rozumowi rzeczy oraz zjawiska są cieniem Bożej Obecności. Dryfujemy łodziami egocentryzmu i egoizmu po morzach i oceanach codziennych spraw, obowiązków, relacji i celów, nieustannie i uparcie koncentrując się na przyziemnym uwarunkowaniu fizjologicznej zależności człowieka od biologicznych wymagań natury. Bóg wiernie nam we wszystkim towarzyszy. Bóg bowiem jest z nami na łodzi. Siedzi na niej obok nas, przemierzając tym samym środkiem transportu długości i szerokości geograficzne morskiej przestrzeni naszego codziennego życia pełnego łagodności i spokoju lub wzburzonych fal i sztormów. Mówi do nas i przemawia, ostrzega i naucza, próbując nawiązać z nami żywy kontakt, próbując nawiązać z nami prawdziwą relację Ojca z dziećmi, by nas ukoić i pokrzepić, ocalić i zbawić, by dać nam Życie, a my tymczasem ignorujemy Go jakby w ogóle nie istniał; a my tymczasem tak bardzo wpatrujemy się we własny głód osobistych potrzeb i tak bardzo analizujemy sposoby, którymi owe potrzeby moglibyśmy zaspokoić, że aż nie widzimy w naszej codzienności Boga mimo zdolności naszych oczu, że aż nie słyszymy Jego Słów mimo zdolności naszych uszu.
Ileż razy Ciebie Panie zdradziłam?... Ileż razy wstawałam rankiem i w obawie skąpo posiadanego czasu na wypełnienie wszystkich, zaplanowanych na dzień dzisiejszy obowiązków, koncentrowałam się bardziej na realizacji poszczególnych zadań niż na Tobie, mimo Twojego pragnienia bycia ze mną i współuczestniczenia we wszystkim, co robię? Ileż razy zrezygnowałam z modlitwy czy z lektury Pisma Świętego na rzecz przyziemnych spraw i obowiązków?...
Trzymałam wówczas bochenek chleba w zaciśniętych zachłannie dłoniach i w strachu, że to, co posiadam, to wciąż za mało, więc z paniką w rozkołatanym lękiem sercu pośpiechem wykonywałam poszczególne, zaplanowane na dziś zadania, by zdążyć przed upływającym i nieubłaganie przemijającym czasem, by wypełnić wszystko zanim noc nastanie.
Ileż razy Ciebie Panie zdradziłam? Ileż razy odstąpiłam od rozmowy z Tobą, by zrobić to, co wydawało mi się słuszne i konieczne w danym momencie? Ileż razy zapominałam o Twoich zdolnościach rozmnażania chleba?...
Powinnam się zatrzymać na dźwięk Twojego głosu, a nie zamartwiać, że mam za mało czasu na wszystko, więc tym bardziej na słuchanie Ciebie i rozmowę z Tobą. Przecież to tylko dzięki Tobie mój Panie i Boże mogę mieć dwanaście koszów pełnych ułomków chleba lub siedem koszów pełnych ułomków chleba, bo to dzięki Tobie i w Tobie mogę wszystko, a ja tymczasem…
Zdradzam Ciebie Jezu ułomną naturą, niewiernym sercem, odwracając się od Ciebie Chryste i angażując w przyziemność mizerną, marną, bo kruchą, w doczesność, która nie ma żadnej wartości, jeśli jest pozbawiona Twojej Obecności, Twoich oczu, Twoich rąk, Twojego głosu i Twojego działania, Twojej woli. Zdradzam Ciebie Panie mój i Boże moim zaślepieniem i głuchotą, moim zaangażowaniem w sprawy nieistotne. Zdradzam Ciebie Chryste moim lękiem i zaniedbaniem, moją myślą, mową i uczynkiem. Mówisz do mnie, a ja się od Ciebie Jezu odwracam, ignorując Twój głos, jakbym powtarzała za świętym Piotrem przed pianiem koguta: „Nie znam Cię”, a kiedy wymawiasz moje imię, mówię jak święty Piotr: „To nie ja”…
Stoję więc przed Tobą Panie mój i Boże, prosząc: przyjmij mą ułomną naturę i niewierne serce, i czyń ze mną, co zechcesz, bym mogła być jak Ty.



piątek, 14 lutego 2020

SMUTNA


„Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni.”
(Mt 5,4)

Wiele osób, czytających pisane przeze mnie wiersze, odkrywa moją wrażliwość w kontekście smutku, pochylając się nade mną w akcie współczucia, pocieszając i tłumacząc różnobarwność codziennego życia wyliczaniem walorów ludzkiego bycia tu i teraz w przedziale krótkotrwałej doczesności. Każdy z moich czytelników przez pryzmat tworzonej przeze mnie poezji postrzega mnie jako bezradną i bezsilną ofiarę niszczycielskiego przygnębienia, miotającą się w sieci destrukcyjnej depresji, wynurzającej się z goryczy takich czy innych problemów oraz kryzysów emocjonalnych cierpień czy fizycznych ułomności, z którymi najprawdopodobniej w ogóle sobie nie radzę, ulegając ich toksycznym wpływom. Tymczasem… ja osobiście nie czuję się w żadnym stopniu! osobą nieszczęśliwą, znokautowaną i ubezwłasnowolnioną jakimś wewnętrznym stanem duchowej rozpaczy oraz niemocy i niezdolności do cieszenia się życiem i do czerpania z przemijających bezpowrotnie godzin przyjemności oraz radości. Tymczasem… ja po prostu widzę wszystko inaczej i śmiem twierdzić, iż owa specyficzna umiejętność postrzegania wszystkiego w zupełnie odmienny sposób – niezrozumiały dla większości – czyni mnie w oczach ludzi kimś słabszym, bo smutnym, a przez to i pochłoniętym destrukcyjnym przygnębieniem. Tymczasem… ja – w przeciwieństwie do ogółu społeczeństwa – posiadam (dzięki nawróceniu i odczuwanej ciałem oraz duszą obecności Boga) potrzeby, które w sensie współczesnego modelu człowieka szczęśliwego, nie cieszą się absolutnie żadną popularnością czy powodzeniem i pożądaniem – są czymś niezrozumiałym, powierzchownym, nieistotnym, a przez to i niezauważalnym, czymś kompletnie banalnym i dziwacznym, a nawet toksycznym. Tymczasem… ja nade wszystko cenię sobie spokój i ciszę, w której tak wiele słyszę, z której tak wiele bezcennych skarbów czerpię dla duszy regenerującej ciało cudownym stanem harmonijnego, niczym niezakłóconego samopoczucia. Tymczasem… ja mijam kolorowe błyskotki doczesnego świata obojętnie, bez ekscytacji i podziwu, bez pragnienia zdobycia ich za wszelką cenę, jakbym w ogóle nie zauważała wyjątkowości owej przyziemnej politury bogactwa, będącego jedynie marnością nad marnościami. Tymczasem… ja niezmiernie bardzo lubię się zatrzymać w ułamku sekundy, by dać się pochłonąć przez otaczającą mnie naturę i by pochłonąć obejmującą mnie ze wszech stron rzeczywistość… wówczas: poję zmysły trelem ptactwa, rozpływając się w słodkiej rozkoszy nut wydobywających się z owych przeuroczych, pierzastych instrumentów, koję emocje delikatnym, niemal niewyczuwalnym szumem wiatru szeleszczących liści czy trzeszczących gałęzi, krzepię siły zachwycającą mnie i zaskakującą pięknem nieokiełznanych zjawisk przyrodą, słyszę plusk rwącego nurtu niepohamowanego przemijania – niepowtarzalności i unikatowości obumierających w mojej obecności minut, godzin, lat… i czuję w sercu niezmierzoną, nieograniczoną radość oraz wdzięczność Bogu za wszelkie stworzenie, współistniejące ze mną i wiernie mi towarzyszące w procesie doczesnego, powolnego usychania…
Nie potrzebuję wiele. Nie pragnę wiele. To, co posiadam, w zupełności mi wystarczy. Chociaż nie należę do ludzi majętnych, bogatych, cieszących się sukcesem i społecznym autorytetem, któremu ludzie oddają chwałę i posłuch, podziw i cześć, to mimo wszystko czuję się wyjątkowo szczęśliwa i wyróżniona, wyjątkowa, bo zaskakująca wobec samej siebie i nieodgadniona niczym sakralna tajemnica dziecka Bożego – tajemnica ŻYCIA, odkrywanego i poznawanego w niewyczerpywany sposób niemożliwej do zaspokojenia ciekawości.
Bardzo często słyszę, że „zdziczałam” – w ten sposób nierzadko moi znajomi określają mój obecny stan duchowego pokoju, uwalniającego mnie od potrzeby towarzyskich, gwarnych spotkań, zabaw, hucznych dźwięków skocznej muzyki, tańców, szaleństw i zawirowań.
Dziś jedyne czego naprawdę pragnę jak wody to… cisza!, dzięki której słyszę więcej, widzę więcej, czuję więcej, wiem więcej. Nie potrzebuję absolutnie niczego ponad stan duchowego skupienia i modlitwy, spokoju i milczenia. Kocham zanurzenie w odgłosach otaczającej mnie natury – dzieła Bożego. Dotykam wówczas zjawisk stworzenia, którego mizernym konturem staje się świat doczesny. Doświadczam wówczas stanu szczęścia, jakiego słodyczy i błogości nie jestem nawet w stanie opisać, choćbym się starała wykorzystać najcudowniejsze zdobienia ornamentowe mistrzowskiego języka poezji.
Dziś największą radość sprawia mi świadomość, że poza obręczą czasu, przemijającego bezpowrotnie i kruszącego nas w palcach starzenia się oraz stopniowego umierania poprzez wyniszczenie i zepsucie, jest wymiar ŻYCIA, które rozpocznę po śmierci, będącej jedynie furtką, prowadzącą mnie w ogrody znacznie piękniejszej natury, znacznie cudowniejszego stanu doświadczania i doznawania, znacznie lżejszego poczucia wolności, bo Miłości przewyższającej szlachetnością i głębią wszelkie emocje, stanowiące jedynie mizerną zdolność człowieka do kochania.
Dziś jedyne czego pragnę to zbawienia poprzez uwolnienie od złego, uzdrowienie wszelkich poranień, nawrócenie i uświęcenie duszy oraz ciała, każdego aktu myśli, mowy oraz uczynku. Dziś modlę się za wszystkich, których w jakikolwiek sposób spotkałam na drodze własnej codzienności. Dziś pragnę być owocem Bożej woli, światłe Prawdy i Miłości oraz Mądrości. Dziś modlę się za bliskich memu sercu, prosząc by i oni stali się świętym, bo nieskazitelnym urzeczywistnieniem woli Ojca Wszechmogącego. Dziś pragnę spotkać w Królestwie Bożym każdego mijanego w doczesnej drodze człowieka. Dziś… zbawienie i ŻYCIE jest dla mnie wszystkim i wszystkimi – Bóg.
Choć niekiedy wydaję się lub jestem oschła, nieprzyjemna, szorstka i gorzka, uparta i zawzięta w relacjach, to mimo wszystko zanurzona w modlitwie za wszystkich bez wyjątku – to jest moją radością, to, że nie odczuwam gniewu, a miłość do człowieka, troskę i potrzebę wstawiania się za każdego oraz każdą, to jest moją radością.
Czy jestem wyjątkowa?
Nie. Żadna w tym moja zasługa, a łaska Boża i Jego Obecność w moim sercu – Obecność, którą staram się wyprosić dla każdego człowieka, by zapewnić mu prawdziwą wolność i prawdziwe szczęście. Wszyscy bowiem jesteśmy powołani do ŻYCIA w Królestwie Niebieskim. Wszyscy więc powinniśmy być wolni i niezależni od doczesnego świata i bogactwa przyziemnej rzeczywistości. Wszyscy winniśmy doszukiwać się szczęścia w sytuacjach, rzeczach, relacjach, czynnościach, myślach i słowach, uświęcających nasze dusze.
Czy jestem smutna?
Nie, nie jestem smutna, tylko nieustannie pogrążona w głębokiej zadumie, w niekończącej się refleksji będącej celebracją drobinek czasu, istnienia, rzeczywistości, natury, doczesnego świata rozpostartego na przestrzeni przyziemnej sieci południków i równoleżników, będącej degustacją życia i nauką człowieczeństwa.
Czy jestem szczęśliwa?
Tak. Jestem bardzo szczęśliwą osobą, chociaż niekiedy zmęczoną niepowodzeniami, porażkami, upadkami czy jakimikolwiek kryzysami wpisanymi w ludzką codzienność. Czuję się tak niesamowicie bardzo szczęśliwą osobą, że aż! bogatszą (nierzadko!) od najbogatszych, a to wszystko zasługa Boga.
Chwała Tobie Panie.