Czymże jest życie?,…
jeśli nie nędznym, marnym płomykiem tlącym się bezradnie nad świeczką
więdnącego z minuty na minutę ciała, które niczym kwiat jabłoni rozchyla kruche
pąki pomarszczonej, pergaminowej skóry, by w chwili śmierci opadły martwe na
ziemię, stając się częścią jej czarnego, wilgocią zespolonego ziarna. Ileż
warta jest nasza ludzka egzystencja tu i teraz w punkcie wyznaczonej nam przez
przeznaczenie długości, krzyżującej się z szerokością geograficzną?... Ileż
kosztuje nas każdy dzień wyrzeczeń, zabiegania, pracy, poświeceń, rozczarowań,
walki, rywalizacji i wyniszczania konkurencji w imię… osobistych, nierzadko
egoistycznie wybieranych celów?, a … ile tak naprawdę jest wart?!... Czy nie
przepłacamy? Czy nie kupujemy przysłowiowego kota w worku, by poczuć smak
złudnej, nietrwałej, ulotnej i w rzeczywistości niezadawalającej nas
satysfakcji, która jedynie pobudza żądze i coraz to większy apetyt na
posiadanie więcej i więcej?...
Dziś o godzinie piątej
rano wyrwał mnie ze snu przerażający huk, a z łóżka wywabił niebieski blask
migających panicznie świateł. Podeszłam do okna i zobaczyłam wozy strażackie, a
po kilkunastu minutach,… może kilkudziesięciu, ujrzałam strażaków wywożących na
wózku z klatki schodowej mojego sąsiada mającego zaledwie pięćdziesiąt kilka
lat. Mężczyzna bardzo ciężko oddychał. Cierpiał. Widać było na jego ciele ból.
Z każdym oddechem wydawał się walczyć o życie. Strażacy zaś kłębili się wokół
niego w ogromnym zaangażowaniu. Perfekcyjnie i z niesamowitym poświeceniem
wykonywali poszczególne, niezbędne czynności w celu ratowania życia. Po chwili…
odjechali.
Wzięłam różaniec do
ręki i zanurzając duszę oraz ciało schorowanego, walczącego o zdrowie lub życie
sąsiada modliłam się w jego intencji Koronką do Bożego Miłosierdzia, prosząc o
łaski w wypełnieniu się woli Pana…
Jesteśmy przecież tacy
bezradni i krusi jak źdźbła trawy wysuszonej żarem słońca, i jednocześnie tak
przerażająco nieświadomi swojej wrodzonej marności i bezradności, swojej siły i
potęgi oraz szczęścia i bezpieczeństwa, które płyną tylko i wyłącznie z
ludzkiej spójności z Bogiem Ojcem Wszechmogącym.
Po modlitwie raz
jeszcze podeszłam do okna. Ujrzałam świat budzący się do życia w kolejnym
wschodzącym dniu ofiarowanego nam czasu, którego wykorzystanie zależy od naszej
woli, od naszych wyborów i działań.
Co z nim zrobimy?...
Świat wydaje się za
oknem obojętny i nieświadomy tego, co właśnie się wydarzyło o godzinie piątej
nad ranem. To, co dla schorowanego, walczącego o życie człowieka, staje się
wymiarem tragedii, dla budzącej się ze snu rzeczywistości jest jedynie czymś
niezauważalnym i nieistotnym, jak jesienne liście, których wirowanie w
wietrznej przestrzeni i kolorowe opadanie na ziemię jest zjawiskiem tak
oczywistym, że aż (większość) niczym nieporuszającym i niezaskakującym, a nawet
niemal nieobecnym. Paradoksem owej sytuacji jest fakt, iż świat wydaje się
sobie doskonale radzić bez nas, a my w chwili zagrożenia życia wpadamy w
panikę, bo nie potrafimy wyobrazić sobie rozstania ze światem, który wcale nie
jest poruszony naszym wygasającym zdrowiem czy zaglądającą w nasze źrenice
śmiercią. Budzi się po prostu ze snu do kolejnego etapu wschodzącej doby w
naturalnym, automatycznym odruchu. Nie puka do drzwi, nie zagląda w okna, by
sprawdzić, czy nadal jesteśmy w mieszkaniu, by zaanonsować nam nowy, wspaniale
zapowiadający się dzień. Wszystko wokół dzieje się jakby poza nami, opływając
ciała i codzienność nam ofiarowaną nurtem czasu. Wszystko wokół rwie się do
przodu, wyprzedzając nas obojętnie niczym rozpędzona rzeka, wygładzająca
pluskiem wody znajdujące się w jej korycie kamienie.
Usiadłam na łóżku w
chwili zadumy, przypominając sobie słowa Jezusa, który zwraca się do nas,
zaznaczając i upominając, iż „ten, kto miłuje swoje życie, traci je, a kto
nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne” (J
12,24-26)…
Rozdwojona jestem
Panie. Rozbita jak kryształowy wazon pomiędzy tym, co tu i teraz, a tym, co
poza horyzontem grawitacji i odmierzanego wskazówkami zegara czasu. Trudo
bowiem przyznać mi się do nienawiści mego życia na tym świecie. Nie jest ono
nieskazitelnie piękne i idealne, ale mimo wszystko fascynujące i kształtujące
moją osobowość, hartujące mój charakter, i mam nadzieję, uświecające mnie w
każdej minucie upływającej codzienności. Niekiedy bywa przyjemne i słodkie, a
niekiedy gorzkie, cierpkie i potwornie bolesne. Mimo jednak zatrważającej statystyki
przeważających niepowodzeń i rozczarowań, upadków, cierpień i ułomności uważam
się za osobę szczęśliwą. Nie mam poczucia niespełnienia czy żalu. Nie
chciałabym niczego zmieniać, cofać czasu, by poprawić i udoskonalić to czy
tamto, zmieniając szlak wybranej przeze mnie mniej lub bardziej świadomie
drogi. Nie chciałabym odzyskać młodości, chociaż czasami patrzę na twarz w
lustrzanym odbiciu, która w żaden sposób nie pasuje do uskrzydlonego
niedojrzałością i dziecięcą radością ducha. Niekiedy unoszę się w przestrzeni
szczęścia niczym latawiec dryfujący na falach beztroskiego wiatru, a czasami
ubolewam nad pragnieniami, odsuwającymi się ode mnie w formie nieosiągalnych i
niemożliwych do schwytania jak mgła rozrzedzana promieniami wschodzącego
słońca. Niekiedy śmieję się w głos, przeganiając w dal spłoszone odwagą mojej
radości echo, a niekiedy zastygam w kącie intymnej, tylko mojej własnej samotności
i topię się w rosie głębokiej refleksji nad kimś lub nad czymś, ale… w tym
wszystkim Panie mój – zawsze i wszędzie! – czuję Ciebie i tęsknię za Tobą w
niewyobrażalnie silny, magnetycznie przyciągający mnie do Ciebie mój Boże sposób.
Nie umiem przyznać się
do nienawiści mego życia na tym świecie, bo pięknie je dla mnie wymyśliłeś,
chociaż nie do końca zgodnie z tym, czego pragnęłoby moje ludzkie, ułomne
serce, za czym tęsknią wrzące we mnie pasje oraz zamiłowania, czy o czym marzy
fantazją nasycony umysł. Wlałeś we mnie głód pracy i ogrodniczego zaangażowania
w pielęgnowanie każdej, najmniejszej minuty, której staram się nie zmarnować
niczym drżącej na dłoni kropli wody i którą pragnę przekształcić w owoc dobry i
słodki, bo miły Tobie mój Boże. Rozkochałeś mnie w drzewach, liściach i żywicą
pachnącym igliwiu, kwiatach i trawach i słońcem przesuszonym sianie oraz
ściółce, w śpiewie ptaków i w szumiącym rozkosznie plusku rzek, w szepcie
wiatru i szeleście chmur, sunących po niebie, w rozkapryszonej i
nieprzewidywalnej pogodzie oraz w porach roku, w bezwstydnie osłoniętym
jasnością dniu i w tajemniczej nocy, w przemijaniu, zmieniającym moje ciało,
rozkruszane w opuszkach czasu na drobne kryształki jak kostka cukru, i
odsłaniającym w lustrze moje nowe oblicza kobiety dojrzewającej, i powoli
wygasającej. Pokazałeś mi, że we wszystkim tym, co mnie otacza i co się wokół
mnie dzieje, oraz we wszystkich tych, których spotykam i o których ramię się
ocieram mogę zawsze i wszędzie zobaczyć Ciebie, dlatego… nie umiem przyznać się
do nienawiści mego życia na tym świecie, chociaż nieustannie za Tobą mój Boże
tęsknię.
Mam jeszcze tyle
pomysłów do realizacji, tyle planów do zrobienia, tyle obowiązków do wykonania,
tyle pragnień do zaspokojenia, tyle pasji do urzeczywistnienia, a na to
wszystko tak mało, za mało czasu i całkowity brak gwarancji na jakiekolwiek
powodzenie. Mam jeszcze tyle natchnienia, tyle inspiracji, tyle energii i
radości, tyle ognia i żywiołu, a tak mało, coraz mniej siły i sprawności, by
dać upust posiadanemu bogactwu. Mam jeszcze tak mnóstwo w sobie miłości, tak
mnóstwo kochania, taki ogrom pieszczotliwych gestów i słów, taki ogrom troski i
opiekuńczości, a coraz mniej okazji czy zdolności, by się dzielić słodyczą
duszy i coraz więcej bólu z powodu ciężaru konieczności bycia odrzuconą, z
powodu nieczułości i oziębłości twardniejącego w egoizmie świata…
Dobrze, że mam Ciebie
mój Boże. Dzięki Ci Panie, że mnie nie opuszczasz, że trzymasz mocnym,
wyczuwalnym zawsze i wszędzie objęciem silnych, bezpiecznych ramion Ojca i
tulisz do Serca. Dobrze, że mogę z Tobą rozmawiać, mówić do Ciebie o wszystkim
i o wszystkich, że mnie słuchasz cierpliwie i wsłuchujesz się uważnie w barwę
mego głosu, chociaż doskonale znasz to, co jest i co będzie wypowiedziane moimi
ustami, co jest opisywane i określane lub co zostanie przeze mnie nazwane.
Dzięki Ci Panie.
Piękny mi podarowałeś
prezent – to moje życie na tym świecie. Zachwyciłeś mnie i zafascynowałeś.
Rozkochałeś i rozbudziłeś. Odsłoniłeś przedsmak tego, czego po śmierci pragnę
doświadczyć – przedsmak życia wiecznego w Królestwie Niebieskim. Nie boję się
śmierci. Z każdym dniem, w każdym wdechu i wydechu powietrza ją czuję. We
wszystkim zawsze wiernie mi towarzyszy, a tym samym doskonale uczy szanować
bezcenność czasu, jaki jest nam dany tu i teraz, jaki się nigdy więcej nie
powtórzy i nie cofnie, jaki przemija niepostrzeżenie i nieokiełznanie wbrew
ludzkiej woli.
Kiedyś przejdę próg i
stanę przed Tobą i przy Tobie mój Panie. Oderwę się od tego świata niczym ptak
poderwany do lotu.
Spraw tylko, bym niczym
motyl zamknięty w dłoniach, zawsze czuła Twoje ciepłe, rozgrzane Miłością ręce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz