wtorek, 7 maja 2019

ŻYCIE


Czymże jest życie?,… jeśli nie nędznym, marnym płomykiem tlącym się bezradnie nad świeczką więdnącego z minuty na minutę ciała, które niczym kwiat jabłoni rozchyla kruche pąki pomarszczonej, pergaminowej skóry, by w chwili śmierci opadły martwe na ziemię, stając się częścią jej czarnego, wilgocią zespolonego ziarna. Ileż warta jest nasza ludzka egzystencja tu i teraz w punkcie wyznaczonej nam przez przeznaczenie długości, krzyżującej się z szerokością geograficzną?... Ileż kosztuje nas każdy dzień wyrzeczeń, zabiegania, pracy, poświeceń, rozczarowań, walki, rywalizacji i wyniszczania konkurencji w imię… osobistych, nierzadko egoistycznie wybieranych celów?, a … ile tak naprawdę jest wart?!... Czy nie przepłacamy? Czy nie kupujemy przysłowiowego kota w worku, by poczuć smak złudnej, nietrwałej, ulotnej i w rzeczywistości niezadawalającej nas satysfakcji, która jedynie pobudza żądze i coraz to większy apetyt na posiadanie więcej i więcej?...
Dziś o godzinie piątej rano wyrwał mnie ze snu przerażający huk, a z łóżka wywabił niebieski blask migających panicznie świateł. Podeszłam do okna i zobaczyłam wozy strażackie, a po kilkunastu minutach,… może kilkudziesięciu, ujrzałam strażaków wywożących na wózku z klatki schodowej mojego sąsiada mającego zaledwie pięćdziesiąt kilka lat. Mężczyzna bardzo ciężko oddychał. Cierpiał. Widać było na jego ciele ból. Z każdym oddechem wydawał się walczyć o życie. Strażacy zaś kłębili się wokół niego w ogromnym zaangażowaniu. Perfekcyjnie i z niesamowitym poświeceniem wykonywali poszczególne, niezbędne czynności w celu ratowania życia. Po chwili… odjechali.
Wzięłam różaniec do ręki i zanurzając duszę oraz ciało schorowanego, walczącego o zdrowie lub życie sąsiada modliłam się w jego intencji Koronką do Bożego Miłosierdzia, prosząc o łaski w wypełnieniu się woli Pana…
Jesteśmy przecież tacy bezradni i krusi jak źdźbła trawy wysuszonej żarem słońca, i jednocześnie tak przerażająco nieświadomi swojej wrodzonej marności i bezradności, swojej siły i potęgi oraz szczęścia i bezpieczeństwa, które płyną tylko i wyłącznie z ludzkiej spójności z Bogiem Ojcem Wszechmogącym.
Po modlitwie raz jeszcze podeszłam do okna. Ujrzałam świat budzący się do życia w kolejnym wschodzącym dniu ofiarowanego nam czasu, którego wykorzystanie zależy od naszej woli, od naszych wyborów i działań.
Co z nim zrobimy?...
Świat wydaje się za oknem obojętny i nieświadomy tego, co właśnie się wydarzyło o godzinie piątej nad ranem. To, co dla schorowanego, walczącego o życie człowieka, staje się wymiarem tragedii, dla budzącej się ze snu rzeczywistości jest jedynie czymś niezauważalnym i nieistotnym, jak jesienne liście, których wirowanie w wietrznej przestrzeni i kolorowe opadanie na ziemię jest zjawiskiem tak oczywistym, że aż (większość) niczym nieporuszającym i niezaskakującym, a nawet niemal nieobecnym. Paradoksem owej sytuacji jest fakt, iż świat wydaje się sobie doskonale radzić bez nas, a my w chwili zagrożenia życia wpadamy w panikę, bo nie potrafimy wyobrazić sobie rozstania ze światem, który wcale nie jest poruszony naszym wygasającym zdrowiem czy zaglądającą w nasze źrenice śmiercią. Budzi się po prostu ze snu do kolejnego etapu wschodzącej doby w naturalnym, automatycznym odruchu. Nie puka do drzwi, nie zagląda w okna, by sprawdzić, czy nadal jesteśmy w mieszkaniu, by zaanonsować nam nowy, wspaniale zapowiadający się dzień. Wszystko wokół dzieje się jakby poza nami, opływając ciała i codzienność nam ofiarowaną nurtem czasu. Wszystko wokół rwie się do przodu, wyprzedzając nas obojętnie niczym rozpędzona rzeka, wygładzająca pluskiem wody znajdujące się w jej korycie kamienie.
Usiadłam na łóżku w chwili zadumy, przypominając sobie słowa Jezusa, który zwraca się do nas, zaznaczając i upominając, iż „ten, kto miłuje swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne” (J 12,24-26)…
Rozdwojona jestem Panie. Rozbita jak kryształowy wazon pomiędzy tym, co tu i teraz, a tym, co poza horyzontem grawitacji i odmierzanego wskazówkami zegara czasu. Trudo bowiem przyznać mi się do nienawiści mego życia na tym świecie. Nie jest ono nieskazitelnie piękne i idealne, ale mimo wszystko fascynujące i kształtujące moją osobowość, hartujące mój charakter, i mam nadzieję, uświecające mnie w każdej minucie upływającej codzienności. Niekiedy bywa przyjemne i słodkie, a niekiedy gorzkie, cierpkie i potwornie bolesne. Mimo jednak zatrważającej statystyki przeważających niepowodzeń i rozczarowań, upadków, cierpień i ułomności uważam się za osobę szczęśliwą. Nie mam poczucia niespełnienia czy żalu. Nie chciałabym niczego zmieniać, cofać czasu, by poprawić i udoskonalić to czy tamto, zmieniając szlak wybranej przeze mnie mniej lub bardziej świadomie drogi. Nie chciałabym odzyskać młodości, chociaż czasami patrzę na twarz w lustrzanym odbiciu, która w żaden sposób nie pasuje do uskrzydlonego niedojrzałością i dziecięcą radością ducha. Niekiedy unoszę się w przestrzeni szczęścia niczym latawiec dryfujący na falach beztroskiego wiatru, a czasami ubolewam nad pragnieniami, odsuwającymi się ode mnie w formie nieosiągalnych i niemożliwych do schwytania jak mgła rozrzedzana promieniami wschodzącego słońca. Niekiedy śmieję się w głos, przeganiając w dal spłoszone odwagą mojej radości echo, a niekiedy zastygam w kącie intymnej, tylko mojej własnej samotności i topię się w rosie głębokiej refleksji nad kimś lub nad czymś, ale… w tym wszystkim Panie mój – zawsze i wszędzie! – czuję Ciebie i tęsknię za Tobą w niewyobrażalnie silny, magnetycznie przyciągający mnie do Ciebie mój Boże sposób.
Nie umiem przyznać się do nienawiści mego życia na tym świecie, bo pięknie je dla mnie wymyśliłeś, chociaż nie do końca zgodnie z tym, czego pragnęłoby moje ludzkie, ułomne serce, za czym tęsknią wrzące we mnie pasje oraz zamiłowania, czy o czym marzy fantazją nasycony umysł. Wlałeś we mnie głód pracy i ogrodniczego zaangażowania w pielęgnowanie każdej, najmniejszej minuty, której staram się nie zmarnować niczym drżącej na dłoni kropli wody i którą pragnę przekształcić w owoc dobry i słodki, bo miły Tobie mój Boże. Rozkochałeś mnie w drzewach, liściach i żywicą pachnącym igliwiu, kwiatach i trawach i słońcem przesuszonym sianie oraz ściółce, w śpiewie ptaków i w szumiącym rozkosznie plusku rzek, w szepcie wiatru i szeleście chmur, sunących po niebie, w rozkapryszonej i nieprzewidywalnej pogodzie oraz w porach roku, w bezwstydnie osłoniętym jasnością dniu i w tajemniczej nocy, w przemijaniu, zmieniającym moje ciało, rozkruszane w opuszkach czasu na drobne kryształki jak kostka cukru, i odsłaniającym w lustrze moje nowe oblicza kobiety dojrzewającej, i powoli wygasającej. Pokazałeś mi, że we wszystkim tym, co mnie otacza i co się wokół mnie dzieje, oraz we wszystkich tych, których spotykam i o których ramię się ocieram mogę zawsze i wszędzie zobaczyć Ciebie, dlatego… nie umiem przyznać się do nienawiści mego życia na tym świecie, chociaż nieustannie za Tobą mój Boże tęsknię.
Mam jeszcze tyle pomysłów do realizacji, tyle planów do zrobienia, tyle obowiązków do wykonania, tyle pragnień do zaspokojenia, tyle pasji do urzeczywistnienia, a na to wszystko tak mało, za mało czasu i całkowity brak gwarancji na jakiekolwiek powodzenie. Mam jeszcze tyle natchnienia, tyle inspiracji, tyle energii i radości, tyle ognia i żywiołu, a tak mało, coraz mniej siły i sprawności, by dać upust posiadanemu bogactwu. Mam jeszcze tak mnóstwo w sobie miłości, tak mnóstwo kochania, taki ogrom pieszczotliwych gestów i słów, taki ogrom troski i opiekuńczości, a coraz mniej okazji czy zdolności, by się dzielić słodyczą duszy i coraz więcej bólu z powodu ciężaru konieczności bycia odrzuconą, z powodu nieczułości i oziębłości twardniejącego w egoizmie świata…
Dobrze, że mam Ciebie mój Boże. Dzięki Ci Panie, że mnie nie opuszczasz, że trzymasz mocnym, wyczuwalnym zawsze i wszędzie objęciem silnych, bezpiecznych ramion Ojca i tulisz do Serca. Dobrze, że mogę z Tobą rozmawiać, mówić do Ciebie o wszystkim i o wszystkich, że mnie słuchasz cierpliwie i wsłuchujesz się uważnie w barwę mego głosu, chociaż doskonale znasz to, co jest i co będzie wypowiedziane moimi ustami, co jest opisywane i określane lub co zostanie przeze mnie nazwane. Dzięki Ci Panie.
Piękny mi podarowałeś prezent – to moje życie na tym świecie. Zachwyciłeś mnie i zafascynowałeś. Rozkochałeś i rozbudziłeś. Odsłoniłeś przedsmak tego, czego po śmierci pragnę doświadczyć – przedsmak życia wiecznego w Królestwie Niebieskim. Nie boję się śmierci. Z każdym dniem, w każdym wdechu i wydechu powietrza ją czuję. We wszystkim zawsze wiernie mi towarzyszy, a tym samym doskonale uczy szanować bezcenność czasu, jaki jest nam dany tu i teraz, jaki się nigdy więcej nie powtórzy i nie cofnie, jaki przemija niepostrzeżenie i nieokiełznanie wbrew ludzkiej woli.
Kiedyś przejdę próg i stanę przed Tobą i przy Tobie mój Panie. Oderwę się od tego świata niczym ptak poderwany do lotu.
Spraw tylko, bym niczym motyl zamknięty w dłoniach, zawsze czuła Twoje ciepłe, rozgrzane Miłością ręce.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz