piątek, 24 maja 2019

POWOŁANI DO MIŁOSIERDZIA


Boże mój…
Patrzę w źrenice doczesnego świata i widzę w nich pychę, arogancję, samowolę, lekceważenie praw i porządków, pogardę i bezczelną śmiałość człowieka wobec Stwórcy jako Ojca Miłosiernego. Czas wydaje się sączyć rytmem przemijania a czyny pławią się w bezgranicznym strumieniu ułaskawień i bezwarunkowej pobłażliwości Rodzicielskiej, do której ludzie uzurpują sobie całkowite prawo. Świadomość, przedstawiająca Boga jako Ojca Miłosiernego i wybaczającego wszystkim wszystko bez względu na cokolwiek, rozrywa wyraźne granice moralnej przyzwoitości, usprawiedliwiając grzech, interpretowany i odczytywany jako przekroczenie godne kary w zależności od przyczyn i okoliczności popełnionego zaniedbania czy dokonanego czynu, zgodnie z czym to, co kiedyś było oczywistym sprzeniewierzeniem się Ojcu Niebieskiemu, dziś jest po prostu indywidualnym punktem widzenia, usprawiedliwieniem słabości i skłonności, określeniem winy lub niewinności w kontekście sytuacji aranżującej zdarzenie. Człowiek – w aktualnej teologicznej (?) oprawie głoszonych nauk – po prostu staje się umiłowanym dzieckiem Boga, któremu Ten nie pozwala i nigdy nie pozwoli cierpieć z tytułu Rodzicielskiej Miłości. Słabość wobec pokus i uległość wobec pragnienia zachowania stanu wygody stają się więc zjawiskiem zupełnie normalnym w myśl powiedzenia, iż „to, co ludzkie, nie jest nikomu obce”, a tym samym nie podlegającym ocenie duchowej kondycji. Wyrzuty sumienia usypiane są i eliminowane Bożym Miłosierdziem, z którego ludzie czerpią niczym z niewysychającego, wiecznie i ponadczasowo bijącego przebaczeniem źródła. Przekonanie, że cokolwiek człowiek by nie zrobił, w żaden sposób nie narazi się na gniew Stwórcy Nieba i Ziemi, wypacza prawdziwy obraz Ojca. Coraz częściej ludzie żyją egoistycznie i samolubnie, narcystycznie i zachłannie, bezczelnie i bezgranicznie korzystając z przywileju Rodzicielskiej Miłości, która – w czysto ludzkim pojęciu – nic nie widzi, niczego nie dostrzega, nie zauważa, nie wychwytuje a już na pewno nie odczytuje grzechu jako grzechu. Boże Miłosierdzie zdaje się przepustką do całkowitej, nieograniczonej wolności. Człowiek natomiast wydaje się uprzywilejowanym stworzeniem, które ma prawo korzystać z codziennego życia według własnych potrzeb i kaprysów, zachcianek czy zamiarów bez względu na konsekwencje podejmowanych decyzji czy działań, eliminowane Ojcowską wyrozumiałością, bezgraniczną Miłością, łaskawością i niezdolnością odczuwania przez Stwórcę gniewu. Wszem wobec głoszona jest prawda o Bożym Miłosierdziu, ale w kontekście podporządkowanym ludzkim wyobrażeniom oraz potrzebom. Wydaje się zatem, że można żyć według własnych upodobań i według własnej woli w nieograniczonym przekonaniu i w nieokiełznanej wierze, iż Królestwo Niebieskie po prostu nam się należy, bo jesteśmy dziećmi Stwórcy i tyle! – nie ma innego warunku, jaki powinien być spełniony, aby dostąpić wspomnianego zaszczytu życia wiecznego w szczęśliwości. Z owego uzurpowania sobie bezdyskusyjnego (?!) prawa do Bożego Miłosierdzia, jako bezgranicznej zdolności Ojca do przebaczania Swym umiłowanym dzieciom wszystkiego bez względu na kogokolwiek i cokolwiek, wyłania się równocześnie zaniedbanie sakramentu pokuty i pojednania się człowieka z Bogiem. Świadome zakorzenianie się w przekonaniu, że co bym nie zrobiła czy zrobił i tak będę rozgrzeszony lub rozgrzeszona, i tak dostąpię łaski przebaczenia i cieszenia się życiem wiecznym w Królestwie Niebieskim, w konsekwencji buduje stan pychy, egocentryzmu, narcyzmu i egoizmu. Skoro bowiem Bóg jest Miłosierny, nie muszę dbać o czystość serca, nie muszę przejmować się duchowym rozwojem i duchową kondycją, nie muszę starać się o uświęcenie własnego ciała czy duszy oraz doczesności, nie muszę pracować i inwestować w bycie wyróżnionym i zasiadającym po prawicy Ojca – w końcu w tak optymistycznie różowy sposób poznajemy Stwórcę Nieba i Ziemi podczas nauki religii czy spowiedzi, albo i nierzadko podczas Eucharystii. Owa niebezpieczna i niepohamowana wiara w bezgraniczne Miłosierdzie, którego ludzie nadużywają w coraz to bardziej bezczelny sposób, wypacza prawdziwy obraz Boga, czego potwierdzeniem są słowa Jezusa Chrystusa wypowiedziane przez Niego OSOBIŚCIE do świętej siostry Faustyny:
„Miłosierdzie moje nie chce tego, ale sprawiedliwość każe.”
(20; „Dzienniczek” siostry Faustyny),
o czym zdajemy się zapominać, co zdajemy się ignorować i odrzucać, zaniedbując nawet! w psychologii stwierdzony fakt, że szczerze kochający i szczerze zaangażowany w dobro dziecka rodzic jest nie tylko wybaczającym, przebaczającym, usprawiedliwiającym, niegniewającym się rodzicem, ale i wymagającym. Ludzie natomiast – prawdopodobnie dla własnej wygody doczesnego życia – patrzą na Ojca Niebieskiego, ale tylko i wyłącznie przez pryzmat cech odpowiadającym ich oczekiwaniom. Dziś bowiem Miłosierdzie odczytuje się jedynie w kontekście mojego, osobistego prawa do bezwarunkowego otrzymania łaski przebaczenia. Dziś bowiem nic nie mówi się o Bożej Sprawiedliwości. Dziś nawet nie wspomina się wyżej przytoczonej wypowiedzi Jezusa Chrystusa, zanotowanej w „Dzienniczku” przez siostrę Faustynę. Dziś po prostu zakorzenia się człowieka w przekonaniu, że Bóg jest tylko i wyłącznie! Miłosierny i Dobry, więc na pewno nie będzie się gniewał, na pewno nie będzie rozpamiętywał naszych grzechów, na pewno wszystko nam wspaniałomyślnie wybaczy, na pewno wszystko puści w zapomnienie, dlatego można żyć jak się chce i jak się zamierza, według własnej woli, bo przecież jakość ludzkiej codzienności nie jest czymś ważnym i istotnym dla Pana Nieba i Ziemi, który tak czy inaczej zapełni umiłowanymi grzesznikami (!) Królestwo Niebieskie, skazując piekło na całkowite pustki i brak frekwencji.
Z owym konkretnym, wyżej opisanym a dominującym współcześnie przekonaniem absolutnie nie jestem w stanie się zgodzić.
Nie mam żadnych wątpliwości, że wszyscy zostaliśmy powołani do Miłosierdzia, ale nie na zasadzie przywłaszczania sobie prawa do Bożej wyrozumiałości i bezgranicznej, bezwarunkowej miłości, której fundamentem jest wspaniałomyślna zdolność Stwórcy do rozgrzeszania i lekceważenia win, a na zasadzie obowiązku stawania się podobnym do Ojca Niebieskiego. Uważam, iż Pan Nieba i Ziemi stawia przed ludźmi konkretne, Rodzicielskie oczekiwania. Wymaga od Swych dzieci, by starały się być podobne do Ojca, by „były miłosierne jak On Sam jest miłosierny” (Łk 6,36), by troszczyły się nie tylko o własne dusze, ale przede wszystkim by wstawienniczo i błagalnie oraz dziękczynnie modliły się także! za dusze bliźnich, by zabiegały o zbawienie dla wszystkich stworzeń ludzkich, by z miłością prosiły Boga o łaskę odpuszczenia przewinień i grzechów błądzącym.
Iluż z nas w intencji nawrócenia konkretnego człowieka, wroga czy nieprzyjaciela sięga po różaniec? Iluż z nas strzeliście wzdycha do Ojca Niebieskiego z troską i miłością prosząc o łaskę wiary dla przygodnie poznanego lub spotkanego bliźniego? Iluż z nas potrafi modlić się w intencji człowieka, który nas zranił?
To jest dar Miłosierdzia. Na tym właśnie polega Miłosierdzie. Stanowi ono duchowe zaangażowanie w nawrócenie bratniej duszy. Pragnę nawet wyraźnie zaznaczyć, iż przekonana jestem, że ogniem naszej osobistej posługi jaką jest właśnie modlitwa za bliźnich kruszymy surowość Bożej Sprawiedliwości, że poprzez nasze zaangażowanie w duchową przyszłość kogoś grzesznego i zagubionego jesteśmy w stanie wyprosić łaskę przebaczenia i dostąpienia życia wiecznego w Królestwie Niebieskim konającemu, a przez tę troskliwą miłość i sobie samym. Mam bowiem w sercu wiarę, że Ojciec Niebieski odsłonił tajemnicę Swego Miłosierdzia przed siostrą Faustyną, a za jej pośrednictwem również i przed nami, by uświadomić nam jak bardzo pragnie, abyśmy się o siebie wzajemnie troszczyli, dbając o zbawienie wszystkich bez wyjątku, a my?!... My tymczasem dbamy jedynie o siebie samym, pozwalając sobie na całkowitą swobodę i wygodę w doczesnym życiu, rozgrzeszając się i uniewinniając, głosząc sztandarowe, nadużywane bezczelnie przekonanie, że Bóg nam wybaczy, bo jest dobry i miłosierny…
Iluż z nas przyjmuje Komunię Świętą wynagradzającą? Iluż z nas spotyka się z Bogiem na Eucharystii, poświęcając ofiarę Mszy Świętej w intencji nawrócenia grzeszników? Iluż z nas przyjmuje cierpienie, oddając Panu osobisty ból w formie wynagrodzenia za tych, którzy Go obrazili i rozczarowali, zawiedli i odrzucili, zranili i upokorzyli? Iluż z nas, widząc grzechy, zaniedbania, uchybienia i winy bliźniego, wzdycha do Boga, błagalnie prosząc by Pan mu wybaczył, bo nie wie biedak, co czyni?...
Nie dbamy o zbawienie bratnich dusz. Nie dbamy o duchową przyszłość bliźnich. Zapominamy o Bożej Sprawiedliwości. Karmimy twardniejące i zuchwałe serca przekonaniem o własnej bezkarności, która jest owocem Rodzicielskiej Miłości jaką Ojciec Niebieski otacza Swoje dzieci.
Chyba nie rozumiemy tajemnicy, wartości, sensu i wyjątkowego piękna Bożego Miłosierdzia.
Święta siostra Faustyna pisze:
„Przez te dwa dni przyjmowałam Komunię św. Wynagradzającą i rzekłam do Pana: Jezu, dziś wszystko ofiaruję za grzeszników, niech ciosy Twej sprawiedliwości uderzają we mnie, a morze miłosierdzia niech ogarnie biednych grzeszników. – I wysłuchał Pan prośby mojej; wiele dusz wróciło do Pana, ale ja konałam pod brzemieniem sprawiedliwości Bożej; czułam, że jestem przedmiotem gniewu Boga najwyższego. Wieczorem cierpienie moje doszło do tak wielkiego opuszczenia wewnętrznego, że jęki wyrywały mi się z piersi mimo woli. Zamknęłam się na klucz w swojej separatce i zaczęłam adorację, czyli godzinę świętą. Wewnętrzne opuszczenie i odczuta sprawiedliwość Boża – to była moja modlitwa; a jęk i ból, który mi się wyrywał z duszy, to zajęło miejsce słodkiej rozmowy z Panem.”
(927, „Dzienniczek” siostry Faustyny),
a tym samym daje swym czytelnikom świadectwo, iż Bóg nas ludzi, naszego żywego i szczerego zaangażowania, naszej pracy i modlitwy potrzebuje do pielęgnowania dzieła Swego Miłosierdzia, by stało się ono dorodnie owocującym drzewem Miłości. W świetle owego powołania zaznacza się niesamowita więź człowieka ze Stwórcą. Bóg okazuje nam Swoje Miłosierdzie tym większe i tym obfitsze, bo skutecznie zagłuszające żądania Sprawiedliwości, im większe i im staranniejsze jest nasze codzienne zaangażowanie w ratowanie bratnich dusz od potępienia wiecznego, w wyławianie bratnich dusz z otchłani piekielnych cierpień siecią modlitw o ich nawrócenie.
Tak właśnie rozumiem swoją rolę w byciu córką Ojca Niebieskiego. Tak pojmuję Boże Miłosierdzie i moje w Nim uświęcenie.



wtorek, 14 maja 2019

CHRZEŚCIJAŃSTWO i chrześcijanie


„Jeden z uczonych w Piśmie zbliżył się do Jezusa i zapytał Go: „Które jest pierwsze ze wszystkich przykazań?”. Jezus odpowiedział: „Pierwsze jest: Słuchaj, Izraelu, Pan Bóg nasz, Pan jest jedyny. Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. Drugie jest to: Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego. Nie ma innego przykazania większego od tych.”. Rzekł Mu uczony w Piśmie: Bardzo dobrze, Nauczycielu, słusznieś powiedział, bo Jeden jest i nie ma innego oprócz Niego. Miłować Go całym sercem, całym umysłem i całą mocą i miłować bliźniego jak siebie samego daleko więcej znaczy niż całopalenia i ofiary.”.”
(Mk 12, 28b-34)

Bezradnie obserwując bierną postawę chrześcijan – katolików wobec tego wszystkiego, co się wokół nich dzieje na świecie, wobec całkowitego, kompletnego braku szacunku, z którym się godzą i który przyjmują z… pokorą?!, czy raczej głupotą?, wobec profanacji symboli religijnych i miejsc świętych, wobec deptania i poniżania Boga,… zastanawiam się kim w ogóle jestem?!, kim mam lub powinnam być?... Czuję się odzierana z szat godności przez własnych współbraci. Czuję się ofiarą molestowania moralnego. Absolutnie bowiem nie mogę zgodzić się z ową wszechobecną i przerażająco dominującą bierną postawą chrześcijan wobec wszelkich obrzydliwości i okropności. Absolutnie! Absolutnie!
Świat obnaża nagość Boga, zdzierając z Niego szaty świętości, godności i przyzwoitości, narażając Go na publiczny wstyd i poniżenie. Świat niszczy Boga, szydzi z Niego i drwi, pluje Mu w twarz, szarpie Go za włosy, torturuje, depcze, pozbawia czci i honorów, czyniąc ułudą i poplątaniem zmysłów, a my jako Jego dzieci uczestniczymy w tej, każdego dnia odtwarzanej Drodze Krzyżowej, biernie się przyglądając Męce Pańskiej i uparcie trwając w przekonaniu, że właśnie taka rola nijakiego, tylko!, i być może, ale czy na pewno?!, aż!, rozmodlonego obserwatora jest miła Ojcu Niebieskiemu, którego świat podrzuca przywiązanego sznurami pogardy i odrzucenia na zniszczonym, próchniejącym krześle, stanowiącym karykaturalno prześmiewczy symbol Tronu Króla. Nikt nie wychyla się z tłumu gapiów, by odważnie i walecznie wcielić się w postać Szymona z Cyreny, by zawalczyć o Boga i to nie mieczem!, a czynem i słowem. Stoimy gromadnie jak stado baranów wzajemnie się zaszczuwając obowiązkiem błagalnych próśb w intencji tego czy tamtego, strzeliście wysyłanych do Ojca Niebieskiego, który musi sobie radzić sam, korzystając z wrodzonego przywileju bycia wszechmocnym. Kartkujemy Pismo Święte w poszukiwaniu wyrywanych z kontekstów korzystnych cytatów – strzępkowych wypowiedzi Jezusa, usprawiedliwiając swą bierność i duchową znieczulicę, swoją wewnętrzną odporność na całopalenie, którego ofiarą jest Bóg płonący w ogniu żądz współczesnego świata.
Czyż nie jesteśmy wówczas podobni do św. Piotra, który trzy razy wyrzeka się swego Pana tuż przed pieniem kura?! Czyż nie przypominamy wówczas Judasza, który dla osobistych korzyści sprzedaje Jezusa za trzydzieści srebrników?!...
Porzucamy Boga, oddając Go jak niewolnika w ręce współczesnego, obrzydliwego i krwiożerczego świata, by ten czynił z naszym Panem, co mu się rzewnie podoba. Skazujemy dzieci Ojca Niebieskiego na rzeź bierną postawą i milczeniem. Opowiadamy się najgłośniej za tymi, którzy mają przychylności politycznych uwarunkowań i przywilejów. Usprawiedliwiamy się koniecznością bycia miłosiernymi, ale – mam nieodparte przekonanie – nie mamy zielonego pojęcia czym w ogóle jest Boże Miłosierdzie, obłędnie zapominając o towarzyszącej Miłosierdziu Bożej Sprawiedliwości. Szukamy na stronicach Pisma Świętego korzystnych dla sumienia fragmentów, z których czerpiemy łaski rozgrzeszenia samych siebie przez samych siebie. Nadużywamy Bożego Miłosierdzia, o czym Sam Pan Jezus podczas objawień wspomniał chociażby Annie Katarzynie Emmerlich. Nawołujemy się wzajemnie do modlitwy za wszystkich i wszystko bez dodatkowego zaangażowania w cokolwiek.
Gdzie podziało się Przykazanie Miłości w codziennym życiu chrześcijan?!
Kiedy wczytuję się w słowa artykułu Aleksandry Jakubiak, dotyczącego „internetowej akcji polegającej na publikacji wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej z aureolą w postaci sześciobarwnej tęczy – symbolu LGBT”, pod którymi z aprobatą i przekonaniem słuszności podpisują się szerokie rzesze chrześcijan, wrze we mnie niepokój od rozgoryczenia, smutku, buntu i niezgody z powodu przekłamań oraz niesprawiedliwości.
Jak można zdefiniować chrześcijaństwo jako „relację z Osobami”?!
W moim odczuciu duchowej miłości do Boga, jaką szczerze odczuwam w swoim sercu, jest to forma niesprawiedliwej, bo wybrakowanej charakterystyki mojej wiary, religii, wyznania, postawy – mnie jako człowieka. To tak, jakbyśmy w odczytywaniu i przestrzeganiu Przykazania Miłości skupili się i skoncentrowali tylko i wyłącznie na drugiej części owego przykazania. Wyrwanie owej formy uzupełnienia wspomnianego przykazania jako sztandaru chrześcijaństwa kojarzy mi się z nurtem, kierunkiem, celem a tym samym z osobowością właśnie!, współczesnego świata. Dziś bowiem wszyscy służą i wszystko służy człowiekowi – jego mrocznej, wielowarstwowej i nieodgadnionej naturze, - człowiekowi, którego trzeba miłować, kochać, respektować, czcić, wielbić i hołubić mimo wszystko oraz wbrew wszystkiemu, nawet!, kosztem samego siebie i własnego prawa do szacunku, któremu dziś nie wolno zwrócić uwagi, którego nie wolno pouczyć lub upomnieć, któremu pozwala się na zaspokajanie wszelkich odczuwanych potrzeb i popędów bez względu na konsekwencje. Dziś Boga zrzuca się z piedestału Jego Majestatu pod stopy istoty ludzkiej. Dziś z Pana i Stworzyciela Nieba oraz Ziemi czyni się podnóżek ludzkości, uzasadniając ów haniebny, bluźnierczy czyn bezcenną wartością stosunków międzyludzkich.
Chrześcijaństwo – dla mnie! – jest przede wszystkim relacją człowieka z Bogiem, którego należy „miłować całym sercem swoim, całą duszą swoją, całym swoim umysłem i całą swoją mocą”, a dopiero przez tę! relację jest ono formą relacji jednostki z osobami, które jednostka winna miłować i szanować jak siebie samą miłuje oraz szanuje.
Zatem!
- zgodnie z przytoczonym Przykazaniem Miłości, „znaczącym więcej niż całopalenia i ofiary”, niż nasze modlitwy będące jedynie recytacją pustych słów, bo pozbawionych odzwierciedlenia swego sensu w czynach i w zaangażowaniu w życie codzienne –
chrześcijanin ma prawo i obowiązek dbać o Ojca Niebieskiego z pełnym, bezdyskusyjnym poświęceniem siebie samego, jak również dbać o brata czy siostrę z żądaniem od bliźniego odwzajemnienia miłości i szacunku do Ojca oraz do siebie samego jako dziecka Bożego.
TO jest fundament mojej osobowości. TO jest droga i kierunek codziennego życia. TO jest światło Prawdy, które powinno każdemu dziecku Bożemu wskazywać cel niszcząc w nim wątpliwości, słabości, a budząc waleczność i męstwo oraz nadzieję, wzmacniając wiarę i rozpalając w duszy oraz w sercu miłość; a to, co pani Aleksandra Jakubiak – autorka wyżej wspomnianego artykułu – wylicza, jako konieczności, które chrześcijanin winien wypełniać „w relacjach z Osobami” (czyli osiem błogosławieństw, stanowiących treść Ewangelii według świętego Mateusza – Mt 5,3-12) są dla mnie cechami, które ja jako córka Boga Ojca Wszechmogącego w akcie szczerej Miłości powinnam odczuwać w relacjach z Nim Samym – z moim Panem!, a nie z bliźnim, czego wyjaśnienie możemy znaleźć w podsumowaniu owych ośmiu błogosławieństw, w którym wyraźnie jest zaznaczone, że „błogosławieni jesteście, gdy wam urągają i prześladują was i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe o was” (Mt 5,12). Zatem „uboga w duchu, smucąca się, cicha, łaknąca i pragnąca sprawiedliwości, miłosierna, czystego serca, wprowadzająca pokój, cierpiąca prześladowanie dla sprawiedliwości” jestem dla mojego Taty w imię Jego Miłości. Wszystkie te przymioty duchowego stanu pokory zachowuję w sobie z wielką czcią Boga i oddaniem się Jego woli, gdy to mnie urągają i poniżają, wyśmiewają i opluwają, gdy to o mnie mówią kłamliwie wszystko złe z powodu mojego Pana, z powodu mojej wiary i religii, z powodu mojego wyznania, ale!, gdy obrażają mojego Ojca, moją Matkę Maryję, nie zamierzam siedzieć cicha, uboga, nijaka, i pogrążona tylko i wyłącznie w modlitwie. Oczywiście – podobnie jak pani Aleksandra Jakubiak – nie zamierzam „obcinać ucha Malchosowi”, wojować mieczem, od którego mogę jedynie zginąć, posługiwać się agresją, rodzącą jedynie agresję, lecz będę w wierności Bogu i w walce o Dobre Imię mego Pana prosić o dary Ducha Świętego, jakimi są: odwaga i męstwo, by stanąć na straży Prawdy i Miłości.
To nasz chrześcijański obowiązek!
Jezus Chrystus wyraźnie bowiem zaznacza, że: „Kiedy nas ciągnąć będą do synagog, urzędów i władz, nie powinniśmy się martwić, w jaki sposób, albo czym mamy się bronić lub co mówić, bo Duch Święty nauczy nas, w tej właśnie godzinie, co należy powiedzieć” (Łk 12,11). A, my – chrześcijanie ignorujemy ową wypowiedź naszego Pana, pogrążając się jedynie w modlitwie i w miłosierdziu (?!) wobec bliźniego, stawiając na piedestale Bożego Majestatu nie!! Stwórcę Nieba i Ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych, a człowieka. Zapominamy i zaniedbujemy dar męstwa, który otrzymać możemy od Ducha Świętego i który powinien być cechą naszego chrześcijańskiego charakteru oraz postawy.
Kiedy więc czytam, że pani Aleksandra Jakubiak „martwi się i cierpi z powodu politycznego wykorzystywania środowiska homoseksualistów do realizacji celów prowadzonych batalii ścierających się na polu walki kampanii przedwyborczych, że apeluje o konieczność ujęcia się za tym środowiskiem, by „jakiejś grupie nie przyszło do głowy uczynić z konkretnych osób kozłów ofiarnych nieodpowiedzialnych działań polityków”(https://www.tysol.pl/a32163-Aleksandra-Jakubiak-O-wizerunku-Maryi-Nie-obetne-ucha-Malchosowi-moge-tylko-plakac?fbclid=IwAR0NTrqBSuBMeDemRNsNMRqgpWd30GJ1P2EpFcbchxpBnjGdBTDb5Qy0gNo), mam ochotę płakać.
Naturalnie nie odbieram homoseksualistom prawa do szacunku, jaki przysługuje każdemu człowiekowi, ale!, nie zamierzam się za nimi jakoś szczególnie i z wielkim zaangażowaniem ujmować, bo to nie są osoby niepełnosprawne fizycznie czy psychicznie, które potrzebują pomocy osób trzecich w celu wykonania jakiejkolwiek czynności czy wszczęcia jakiegokolwiek działań. Oni – podobnie jak my wszyscy – otrzymali od Boga dar wolnej woli, a co za tym idzie i prawo do podejmowania decyzji oraz wyborów, jak również – jak my wszyscy – zostali obarczeni odpowiedzialnością za własne słowa, czyny, myśli i zaniedbania. Nie potępiam homoseksualistów. Ujmowanie się jednak za nimi w sytuacjach, w których są zdolni do analizy oraz interpretacji pewnych zjawisk społecznych, w których są świadomi tego wszystkiego, co ich otacza i z nimi jest związane, w których powinni samodzielnie podejmować trzeźwe i konstruktywne decyzje, odczytuję (w osobistym wykonaniu), jako akt przyzwolenia i akceptacji grzechu, uznawanego przez Boga za obrzydliwy.
Jak zatem skłonić grzesznika do nawrócenia i pojednania się z Ojcem Niebieskim, kiedy ignoruje się jego grzech? Czy to nie tak, jakbyśmy aborcję usprawiedliwiali okolicznościami, których trudności skłaniają kobietę do popełniania tegoż okrutnego aktu zbrodni? Czy to nie tak, jakbyśmy dzielili włos na czworo, uznając grzech za grzech w zależności od przyczyn jego popełnienia?
Powinniśmy wyjaśnić, wytłumaczyć, wskazać Drogę jaką jest Jezus Chrystus, wesprzeć grzesznika modlitwą i postawą oraz świadectwem własnego codziennego życia, by ten poczuł w sobie pragnienie pojednania się z Ojcem Niebieskim poprzez walkę z pokusami świata i słabościami swego ciała, by zechciał dokonywać wyborów i podejmować decyzje nie! zgodnie z własnymi potrzebami czy popędami, nie! według własnej woli, a według woli Boga. Poza tym, Szanowna Pani Aleksandro Jakubiak, kozłem ofiarnym ówczesnego świata jest nasz Stwórca. Wszelkie działania i obrzydliwie prowadzone wiece dążą w konsekwencji do eutanazji Boga, i tym samym!, do wynaturzenia człowieka.
Zastanawiam się, co Pani miała właściwie na myśli, nawołując do „ujmowania się za wyżej wspomnianym środowiskiem”?...
Osobiście odczuwam potrzebę pozostania wierną Bogu – Jego woli i Jego Prawom poprzez wypełnianie Przykazania Miłości w jego pełnym, niczym! nienaruszonym zapisie.




wtorek, 7 maja 2019

ŻYCIE


Czymże jest życie?,… jeśli nie nędznym, marnym płomykiem tlącym się bezradnie nad świeczką więdnącego z minuty na minutę ciała, które niczym kwiat jabłoni rozchyla kruche pąki pomarszczonej, pergaminowej skóry, by w chwili śmierci opadły martwe na ziemię, stając się częścią jej czarnego, wilgocią zespolonego ziarna. Ileż warta jest nasza ludzka egzystencja tu i teraz w punkcie wyznaczonej nam przez przeznaczenie długości, krzyżującej się z szerokością geograficzną?... Ileż kosztuje nas każdy dzień wyrzeczeń, zabiegania, pracy, poświeceń, rozczarowań, walki, rywalizacji i wyniszczania konkurencji w imię… osobistych, nierzadko egoistycznie wybieranych celów?, a … ile tak naprawdę jest wart?!... Czy nie przepłacamy? Czy nie kupujemy przysłowiowego kota w worku, by poczuć smak złudnej, nietrwałej, ulotnej i w rzeczywistości niezadawalającej nas satysfakcji, która jedynie pobudza żądze i coraz to większy apetyt na posiadanie więcej i więcej?...
Dziś o godzinie piątej rano wyrwał mnie ze snu przerażający huk, a z łóżka wywabił niebieski blask migających panicznie świateł. Podeszłam do okna i zobaczyłam wozy strażackie, a po kilkunastu minutach,… może kilkudziesięciu, ujrzałam strażaków wywożących na wózku z klatki schodowej mojego sąsiada mającego zaledwie pięćdziesiąt kilka lat. Mężczyzna bardzo ciężko oddychał. Cierpiał. Widać było na jego ciele ból. Z każdym oddechem wydawał się walczyć o życie. Strażacy zaś kłębili się wokół niego w ogromnym zaangażowaniu. Perfekcyjnie i z niesamowitym poświeceniem wykonywali poszczególne, niezbędne czynności w celu ratowania życia. Po chwili… odjechali.
Wzięłam różaniec do ręki i zanurzając duszę oraz ciało schorowanego, walczącego o zdrowie lub życie sąsiada modliłam się w jego intencji Koronką do Bożego Miłosierdzia, prosząc o łaski w wypełnieniu się woli Pana…
Jesteśmy przecież tacy bezradni i krusi jak źdźbła trawy wysuszonej żarem słońca, i jednocześnie tak przerażająco nieświadomi swojej wrodzonej marności i bezradności, swojej siły i potęgi oraz szczęścia i bezpieczeństwa, które płyną tylko i wyłącznie z ludzkiej spójności z Bogiem Ojcem Wszechmogącym.
Po modlitwie raz jeszcze podeszłam do okna. Ujrzałam świat budzący się do życia w kolejnym wschodzącym dniu ofiarowanego nam czasu, którego wykorzystanie zależy od naszej woli, od naszych wyborów i działań.
Co z nim zrobimy?...
Świat wydaje się za oknem obojętny i nieświadomy tego, co właśnie się wydarzyło o godzinie piątej nad ranem. To, co dla schorowanego, walczącego o życie człowieka, staje się wymiarem tragedii, dla budzącej się ze snu rzeczywistości jest jedynie czymś niezauważalnym i nieistotnym, jak jesienne liście, których wirowanie w wietrznej przestrzeni i kolorowe opadanie na ziemię jest zjawiskiem tak oczywistym, że aż (większość) niczym nieporuszającym i niezaskakującym, a nawet niemal nieobecnym. Paradoksem owej sytuacji jest fakt, iż świat wydaje się sobie doskonale radzić bez nas, a my w chwili zagrożenia życia wpadamy w panikę, bo nie potrafimy wyobrazić sobie rozstania ze światem, który wcale nie jest poruszony naszym wygasającym zdrowiem czy zaglądającą w nasze źrenice śmiercią. Budzi się po prostu ze snu do kolejnego etapu wschodzącej doby w naturalnym, automatycznym odruchu. Nie puka do drzwi, nie zagląda w okna, by sprawdzić, czy nadal jesteśmy w mieszkaniu, by zaanonsować nam nowy, wspaniale zapowiadający się dzień. Wszystko wokół dzieje się jakby poza nami, opływając ciała i codzienność nam ofiarowaną nurtem czasu. Wszystko wokół rwie się do przodu, wyprzedzając nas obojętnie niczym rozpędzona rzeka, wygładzająca pluskiem wody znajdujące się w jej korycie kamienie.
Usiadłam na łóżku w chwili zadumy, przypominając sobie słowa Jezusa, który zwraca się do nas, zaznaczając i upominając, iż „ten, kto miłuje swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne” (J 12,24-26)…
Rozdwojona jestem Panie. Rozbita jak kryształowy wazon pomiędzy tym, co tu i teraz, a tym, co poza horyzontem grawitacji i odmierzanego wskazówkami zegara czasu. Trudo bowiem przyznać mi się do nienawiści mego życia na tym świecie. Nie jest ono nieskazitelnie piękne i idealne, ale mimo wszystko fascynujące i kształtujące moją osobowość, hartujące mój charakter, i mam nadzieję, uświecające mnie w każdej minucie upływającej codzienności. Niekiedy bywa przyjemne i słodkie, a niekiedy gorzkie, cierpkie i potwornie bolesne. Mimo jednak zatrważającej statystyki przeważających niepowodzeń i rozczarowań, upadków, cierpień i ułomności uważam się za osobę szczęśliwą. Nie mam poczucia niespełnienia czy żalu. Nie chciałabym niczego zmieniać, cofać czasu, by poprawić i udoskonalić to czy tamto, zmieniając szlak wybranej przeze mnie mniej lub bardziej świadomie drogi. Nie chciałabym odzyskać młodości, chociaż czasami patrzę na twarz w lustrzanym odbiciu, która w żaden sposób nie pasuje do uskrzydlonego niedojrzałością i dziecięcą radością ducha. Niekiedy unoszę się w przestrzeni szczęścia niczym latawiec dryfujący na falach beztroskiego wiatru, a czasami ubolewam nad pragnieniami, odsuwającymi się ode mnie w formie nieosiągalnych i niemożliwych do schwytania jak mgła rozrzedzana promieniami wschodzącego słońca. Niekiedy śmieję się w głos, przeganiając w dal spłoszone odwagą mojej radości echo, a niekiedy zastygam w kącie intymnej, tylko mojej własnej samotności i topię się w rosie głębokiej refleksji nad kimś lub nad czymś, ale… w tym wszystkim Panie mój – zawsze i wszędzie! – czuję Ciebie i tęsknię za Tobą w niewyobrażalnie silny, magnetycznie przyciągający mnie do Ciebie mój Boże sposób.
Nie umiem przyznać się do nienawiści mego życia na tym świecie, bo pięknie je dla mnie wymyśliłeś, chociaż nie do końca zgodnie z tym, czego pragnęłoby moje ludzkie, ułomne serce, za czym tęsknią wrzące we mnie pasje oraz zamiłowania, czy o czym marzy fantazją nasycony umysł. Wlałeś we mnie głód pracy i ogrodniczego zaangażowania w pielęgnowanie każdej, najmniejszej minuty, której staram się nie zmarnować niczym drżącej na dłoni kropli wody i którą pragnę przekształcić w owoc dobry i słodki, bo miły Tobie mój Boże. Rozkochałeś mnie w drzewach, liściach i żywicą pachnącym igliwiu, kwiatach i trawach i słońcem przesuszonym sianie oraz ściółce, w śpiewie ptaków i w szumiącym rozkosznie plusku rzek, w szepcie wiatru i szeleście chmur, sunących po niebie, w rozkapryszonej i nieprzewidywalnej pogodzie oraz w porach roku, w bezwstydnie osłoniętym jasnością dniu i w tajemniczej nocy, w przemijaniu, zmieniającym moje ciało, rozkruszane w opuszkach czasu na drobne kryształki jak kostka cukru, i odsłaniającym w lustrze moje nowe oblicza kobiety dojrzewającej, i powoli wygasającej. Pokazałeś mi, że we wszystkim tym, co mnie otacza i co się wokół mnie dzieje, oraz we wszystkich tych, których spotykam i o których ramię się ocieram mogę zawsze i wszędzie zobaczyć Ciebie, dlatego… nie umiem przyznać się do nienawiści mego życia na tym świecie, chociaż nieustannie za Tobą mój Boże tęsknię.
Mam jeszcze tyle pomysłów do realizacji, tyle planów do zrobienia, tyle obowiązków do wykonania, tyle pragnień do zaspokojenia, tyle pasji do urzeczywistnienia, a na to wszystko tak mało, za mało czasu i całkowity brak gwarancji na jakiekolwiek powodzenie. Mam jeszcze tyle natchnienia, tyle inspiracji, tyle energii i radości, tyle ognia i żywiołu, a tak mało, coraz mniej siły i sprawności, by dać upust posiadanemu bogactwu. Mam jeszcze tak mnóstwo w sobie miłości, tak mnóstwo kochania, taki ogrom pieszczotliwych gestów i słów, taki ogrom troski i opiekuńczości, a coraz mniej okazji czy zdolności, by się dzielić słodyczą duszy i coraz więcej bólu z powodu ciężaru konieczności bycia odrzuconą, z powodu nieczułości i oziębłości twardniejącego w egoizmie świata…
Dobrze, że mam Ciebie mój Boże. Dzięki Ci Panie, że mnie nie opuszczasz, że trzymasz mocnym, wyczuwalnym zawsze i wszędzie objęciem silnych, bezpiecznych ramion Ojca i tulisz do Serca. Dobrze, że mogę z Tobą rozmawiać, mówić do Ciebie o wszystkim i o wszystkich, że mnie słuchasz cierpliwie i wsłuchujesz się uważnie w barwę mego głosu, chociaż doskonale znasz to, co jest i co będzie wypowiedziane moimi ustami, co jest opisywane i określane lub co zostanie przeze mnie nazwane. Dzięki Ci Panie.
Piękny mi podarowałeś prezent – to moje życie na tym świecie. Zachwyciłeś mnie i zafascynowałeś. Rozkochałeś i rozbudziłeś. Odsłoniłeś przedsmak tego, czego po śmierci pragnę doświadczyć – przedsmak życia wiecznego w Królestwie Niebieskim. Nie boję się śmierci. Z każdym dniem, w każdym wdechu i wydechu powietrza ją czuję. We wszystkim zawsze wiernie mi towarzyszy, a tym samym doskonale uczy szanować bezcenność czasu, jaki jest nam dany tu i teraz, jaki się nigdy więcej nie powtórzy i nie cofnie, jaki przemija niepostrzeżenie i nieokiełznanie wbrew ludzkiej woli.
Kiedyś przejdę próg i stanę przed Tobą i przy Tobie mój Panie. Oderwę się od tego świata niczym ptak poderwany do lotu.
Spraw tylko, bym niczym motyl zamknięty w dłoniach, zawsze czuła Twoje ciepłe, rozgrzane Miłością ręce.