piątek, 28 września 2018

W DŁONIACH TATUSIA


„Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony.”
(J 3,16-17)

Przytoczone słowa Pisma Świętego są dla mnie szczerym i niezaprzeczalnym wyznaniem Miłości, jaką Bóg obdarza i otacza człowieka. Przytoczone słowa wiernie mi towarzyszą w codziennym życiu od chwili mojego nawrócenia. Pojawiają się zawsze w momentach, w których obciążony i utrudzony człowiek potrzebuje wsparcia, pocieszenia, pokrzepienia i ukojenia. Bóg znajduje bowiem sposób na wyszeptanie mi owych wyżej przytoczonych słów. Zawsze wówczas jest obok wiernie i niezłomnie. Obejmuje mnie Ojcowskimi ramionami, tuląc do serca rodzicielskim uściskiem Miłości, głaszcze mnie czule po włosach, obsypując głowę pocałunkami, i… szepcze aksamitnym, ciepłym głosem spokoju owe wyżej przytoczone słowa, zapewniając, że mnie kocha, że czuwa, że… wszystko będzie dobrze…
Wyciszam się wówczas. Odzyskuję wewnętrzną harmonię i spokój. Zapominam o goryczy przykrych czy bolesnych doświadczeń, zanurzając się duszą i ciałem w Ojcowskiej Miłości, i czując cudowny smak bezpieczeństwa, jak i szczęścia oraz wdzięczności za tę Rodzicielską Obecność Tatusia w moim codziennym, szarym życiu, któremu właśnie On nadaje sens i którego stanowi piękno. Wszystko wówczas przybiera zupełnie inny, bo wartościowy i bezcenny wymiar gromadzonych przeżyć.
W cierpieniu i bólu, w nieszczęściu i żałobie często nie zauważamy obecności Ojca Niebieskiego. Rozgoryczeni i zranieni, bezsilni i zmiażdżeni nokautem brutalnego oraz bezwzględnego życia obrzucamy Boga kamieniami oskarżeń, pretensji, winy za wszystko, co niepożądane i cierpkie, a przecież On wiernie we wszystkim nam towarzyszy, trwa przy nas i czuwa.
Musimy tylko nauczyć się patrzeć i widzieć, słyszeć i rozumieć. Musimy nauczyć się obserwować wszystkich oraz wszystko, by umieć dostrzec w zwykłych momentach codzienności żywą, namacalną Obecność Ojca Niebieskiego, który troskliwie tuli nas w ramionach, który nas pielęgnuje i który o nas dba z wielkim zaangażowaniem oraz oddaniem, ze szczerym, bezgranicznym poświęceniem Rodzicielskiej wrażliwości.
W czwartkowy poranek przed operacją, sparaliżowana niepokojem i obawami, sięgnęłam po różaniec. Usiadłam przy oknie, zmawiając Różaniec do Krwi Chrystusa i zanurzając w owej Przenajdroższej Krwi Jezusa personel medyczny, całe zaplanowane wydarzenie, własne ciało oraz duszę i czas przed, jak i po zabiegu chirurgicznym. Modląc się, odczuwałam coraz silniej i wyraźniej narastający we mnie spokój. Zawierzając się Bogu w akcie szczerego zaufania i dziecięcej prostoty, napełniałam się błogim stanem anielskiej, absolutnie niczym niezmąconej harmonii i cierpliwości. Jadąc zaś na blok operacyjny, miałam wrażenie całkowitego, tajemniczego wyciszenia i uległości, jakbym doskonale wiedziała, że nic złego mnie nie spotka i nic nieoczekiwanego się nie wydarzy, bo Tatuś czuwa nade mną a Mamusia Maryja stoi przy łóżku, otulając mnie troskliwymi ramionami Miłości.
Po operacji w bólu i cierpieniu, w swej fizjologicznej brzydocie i ohydności, w uzależnieniu od innych i niepełnosprawności… byłam otoczona szczególną opieką Ojca Niebieskiego. Dbał o mnie w osobie chirurga ortopedy, który kilkakrotnie odwiedzał mnie w pokoju, sprawdzając kondycję operowanego organizmu, który zawsze witał mnie i żegnał serdecznym uśmiechem oraz ciepłym słowem pokrzepienia, nie ukrywając troski, empatii i szczerze zaangażowanego czuwania nad przebiegiem procesu mojego powolnego powrotu do zdrowia. Nachylał się nade mną w osobie pielęgniarek, pielęgnujących mnie z iście anielską czułością i delikatnością niczym matka obejmująca w ramionach własnego, upragnionego noworodka, wyczekiwanego niecierpliwie z utęsknieniem oraz miłością. Przychodził do mnie w personelu medycznym. Nachylał się nade mną, czuwając i dbając o mnie z prawdziwie pięknym Rodzicielskim oddaniem oraz poświęceniem. Spoglądał w moje oczy źrenicami lekarza i pielęgniarek. Mówił do mnie ich ustami, pocieszając, pokrzepiając, napełniając nadzieją i zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Dotykał mnie dłońmi pielęgniarek, które nachylały się nade mną, głaszcząc mnie po włosach, myjąc i pomagając w najbardziej wstydliwych momentach fizjologicznych potrzeb ciała, nie odczuwającego zażenowania czy wstydu dzięki owej duchowej wspaniałości otaczających mnie aniołów – pracowników szpitala. Przychodził do mnie we wszystkich mnie odwiedzających i przemawiał do mnie ich ustami oraz wiadomościami, wysyłanymi na telefon komórkowy, nieustannie zapewniając w treści owych momentów toczącej się codzienności, że kocha, czuwa, dba o mnie, trwa i wzmacnia. Był przy mnie w modlitwie i trwał w czuwaniu wszystkich, którzy zwracali się do Niego błagalnie z prośbą o mój szczęśliwy powrót do zdrowia. Przychodził do mnie w osobie świeckiego człowieka i księdza, by ich dłońmi nakarmić moją duszę i ciało Chlebem, a na koniec, kiedy już wróciłam do domu, ustami kapłana – ks. Tomkiewicza, odwiedzającego mnie z Komunią Świętą, przemówił do mnie czule słowami Miłości, wspominając z Ojcowskim rozrzewnieniem Serca:
„Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony.”
Bóg zawsze przy nas jest wierny i niezłomny, kochający i troskliwy bez względu na rodzaj oraz stan kryzysu, cierpienia, porażki, choroby, żałoby czy jakiegokolwiek wydarzenia unieszczęśliwiającego i niszczącego człowieka.
Musimy tylko nauczyć się patrzeć i widzieć, słyszeć i rozumieć. Musimy nauczyć się obserwować wszystkich oraz wszystko, by umieć dostrzec w zwykłych momentach codzienności żywą, namacalną Obecność Ojca Niebieskiego. Musimy otworzyć się na Miłość i prosić o tę łaskę otwartości oraz chłonności, zaufania i wiary – o łaskę bycia… po prostu dzieckiem.



poniedziałek, 24 września 2018

KROPLA CIERPIENIA


Męka Pańska i związane z cierpieniem Jezusa Chrystusa rozważania czy modlitwy budziły we mnie ogromne emocje pełne ognia wdzięczności, szacunku, zaangażowania oraz oddania. Nie widziałam poza nimi niczego piękniejszego, niczego bardziej sakralnego, bardziej wiarygodnego w odsłonie Bożego Miłosierdzia. Żadna tajemnica różańcowa nie potrafiła wchłonąć mojego zaangażowania umysłu i serca, duszy i ciała w modlitwę oraz kontemplację jak Tajemnica Bolesna, i to nie z powodu osobistego zamiłowania do zadawania komuś bólu lub czerpania przyjemności z cudzego cierpienia, ale z przekonania i świadomości, że śmierć ukrzyżowanego Jezusa jest jedynym oraz niepowtarzalnym aktem szczerej, prawdziwej Miłości, przekraczającej ludzie zdolności wyobrażenia sobie i odczuwania owego uczucia – owego stanu zakochania i rozkochania.
Wielokrotnie przeżywałam ból maltretowanego, katowanego Chrystusa, rozważając Mękę Pańską. Wielokrotnie też zanurzałam się w kroplach Jego Przenajdroższej Krwi, doznając ogromu Bożej Miłości. Nie wiedziałam wówczas, że w jakikolwiek sposób będzie mi dane doświadczyć pokrewnego cierpienia, którego mizerna namiastka pozwoli mi świadomie poznać smak ogromu niewyobrażalnego i potwornego bólu, na jaki grzesznicy skazali Jezusa…
Absolutnie nie jestem nikim wyjątkowym. To, czego doświadczyłam i czym pragnę się podzielić, jest jedynie muśnięciem doznania, będącego jedynie uzmysłowieniem sobie cierpienia, przez jakie przeszedł Drogą Krzyżową Jezus Chrystus. To forma świadomości, którą namacalnie dotknęłam ogromu Męki Pańskiej, pojmując tragedię bólu w sposób czysto ludzki, bo fizyczny.
Chciałabym nadmienić, iż cierpienie, będące skutkiem operacji, z jakim człowiek się wybudza z narkozy, jest stanem niezwykle trudnym do opisania. Sen całkowitego znieczulenia się kończy. Otwierasz oczy i czujesz ogień potwornego bólu, zżerającego ciało i wżerającego się w ciało jadem okropnych męczarni. Wszystko jest niezwykle wyraźne i świeże w doznaniach, bo jeszcze nie zakłócone żadnymi środkami medycznymi, neutralizującymi czy łagodzącymi cierpienie. Ból jest szczerze dokuczliwy i prawdziwy w jadowitej sile, nokautującej ciało pacjenta. Najpierw przecież się budzisz, otwierasz oczy, żebrzesz o pomoc w złagodzeniu cierpienia i czekasz, aż personel medyczny dokładnie sprawdzi stan i parametry organizmu poddanemu znieczuleniu ogólnemu podczas operacji, a kiedy już anestezjolog ma pewność, że wszystko jest w należytym porządku, otrzymujesz zbawienny środek powoli a skutecznie zmniejszający męczarnię katującego cię bólu…
Trudo to opisać.
Najdziwniejszym doświadczeniem był jednak fakt nawrotu owego cierpienia, które pojawiło się w nocy z soboty na niedzielę, czyli w drugą dobę po operacji, mimo!, że byłam wręcz nasączona dużą dawką leków przeciwbólowych. Być może były ku temu jakieś, nieznane mi przyczyny medyczne? Być może było to zjawisko zupełnie normalne?
Ból jednak okazał się cierpieniem nie do zniesienia, więc wezwałam na pomoc pielęgniarkę. Okazało się, że w danym momencie nie mogę otrzymać dodatkowej dawki leków przeciwbólowych, ponieważ ilość podanych mi środków medycznych uniemożliwiała zwiększenie wspomnianej dawki.
Pamiętam delikatne zamieszanie na korytarzu, lekki popłoch, rozmowę telefoniczną, którą pielęgniarka prowadziła z lekarzem, operującym moje zniszczone doszczętnie biodro. Pamiętam ogrom potwornie narastającego bólu. Miałam niepohamowaną ochotę oderwać część cierpieniem miażdżonego ciała, by wyrzucić ją przez okno, by móc sobie ulżyć w męczarniach i by móc poczuć chociażby namiastkę upragnionej ulgi… i w tym właśnie momencie wbiłam swój wzrok w ukrzyżowanego Jezusa, zbroczonego i pokrytego krwią, pooranego ranami, wyniszczonego bestialstwem ludzkiej nienawiści i agresji, i w tym właśnie momencie wyszeptałam sama do siebie przez zaciśnięte zęby: „Mój umiłowany Boże… Mnie tylko boli operowana noga a Ciebie całe ciało… Jakiż niewyobrażalny ogrom ma Twoje cierpienie, skoro moje jest tak potworne, chociaż zwalczane lekami przeciwbólowymi…”, i w tym właśnie momencie świadomie dotknęłam tragedii Męki Pańskiej, zalewając się łzami i dziękując Ojcu Niebieskiemu za Miłość, której w żaden sposób nie byłam i nie jestem godna…
Czy potrafisz sobie wyobrazić fizyczny stan doświadczanego przez Chrystusa cierpienia? Czy możesz w chwili własnego bólu uświadomić sobie potęgę męki, którą przeszedł Jezus?...
Ileż musi być determinacji i Miłości w owym akcie poświecenia, by świadomie i dobrowolnie poświęcić się cierpieniom, przekraczającym zdolność ludzkiej odporności? Ileż musi być Ojcowskiej troski i Miłosierdzia w owej zgodzie na potworną śmierć?
A, my… pławimy się w beztrosce i obojętności, ignorując historyczny fakt Chrystusowego Wyznania Miłości. Żyjemy jak nam się podoba – niedbale, powierzchownie, wygodnie i banalnie.
Czas się przebudzić, dotknąć, zobaczyć, poznać i pojąć Tajemnicę Męki Pańskiej – Tajemnicę Miłości, by wreszcie zacząć być w pełni człowiekiem świadomym, szczęśliwym, bo wolnym od doczesnych uzależnień i osaczeń, by umieć patrzeć na wszelkie Boże stworzenie czy sprawy oraz relacje oczami Jezusa.
Tak wiele żądamy i oczekujemy. Tak bezwzględnie i niesprawiedliwie obwiniamy Boga za konsekwencje naszych grzechów, naszych błędnych decyzji czy karygodnych czynów. Tak bardzo nie potrafimy być wdzięczni i spostrzegawczy.
Przykra jest ludzka ułomność i krwiożerczość.
W poniedziałkowy poranek, kiedy już byłam w stanie poruszać się samodzielnie, asekurując się chodzikiem rehabilitacyjnym, podeszłam do okna, zwabiona radosnym szczebiotem rozmów ludzi stojących na zewnątrz pod szpitalem. Obserwowałam tę grupę beztroskich dyskutantów z lekkim rozrzewnieniem, myśląc tylko o jednym – o tym, jak wielkim Bożym błogosławieństwem jest spontaniczność i śmiech, umiejętność stania na własnych nogach o własnych siłach, zdolność stawiania kroków, niezależność i swoboda w wykonywaniu prostych czynności, brak bólu i cierpienia; jak wielkim Bożym błogosławieństwem jest zwykłe, „szare” i (dla niejednego) „przeciętne” życie codzienne, ale cieszące się zdrowiem, spokojem, miłością, przyjaźnią, dachem nad głową i chlebem czy szklanką wody…
Świadomość Męki Pańskiej, świadomość Ojcowskiej Miłości pomaga zauważać i doceniać to, co pozornie banalne a co w rzeczywistości bezcenne, pozwala być człowiekiem szczęśliwym mimo, że niedopasowanym do szablonu i stereotypu doczesnego świata.
Modlę się, byście otrzymali łaskę poznania słodyczy Bożego Serca. Modlę się za was, byście doświadczali Ojcowskiej Miłości, zaspokajając Miłosierdziem Pana głód duszy i ciała. Modlę się, byście nie zrażali się bólem i niepowodzeniami, bowiem cierpienie jest jedynie formą zbliżania się człowieka do Boga.
W końcu… „oblubienica musi być podobna do Oblubieńca swego” (św. Faustyna „Dzienniczek” 268).
Modlę się również za siebie i was proszę o modlitwę w mojej intencji, bym w mrocznej godzinie codziennego życia nie zdradziła Pana Boga, ulegając ludzkim słabościom czy poddając się trudnościom nieprzychylnych, niesprzyjających chwil kapryśnego, złośliwego losu.



niedziela, 23 września 2018

ODPOWIEDŹ


Bardzo często obsypujemy Pana Boga gradem pytań, oczekując lub żądając konkretnej, jasnej odpowiedzi czy wskazówki. Prowadzimy z Nim żywą, a niekiedy nawet burzliwą debatę. Lawinowo przedstawiamy własne zagadnienia, pretensje, problemy, wątpliwości czy dylematy, po czym zastygamy w kruchej ciszy i cierpliwości, czekając na moment, w którym powinien właśnie tu i teraz przemówić do nas Ojciec Niebieski, ożywiając własne usta dźwiękiem wypowiadanych słów, tworzących w akcie mowy treść pożądanej przez człowieka odpowiedzi, wyjaśniającej wszystko, cokolwiek nas zadręcza, wskazującej szlak prawidłowych decyzji i płynących z nich działań. Pragniemy po prostu wejść z Panem Bogiem w żywą, namacalną relację. Chcemy usiąść z Nim sam na sam w cztery oczy jak z człowiekiem, którego obecności można doświadczyć każdym zmysłem. Oczekujemy, iż w akcie gorliwej modlitwy Bóg nagle nam się objawi w Swej postaci i przemówi do nas wyraźnie słyszanymi słowami, iż zaangażuje się w naszą sytuację rozmową, pocieszeniem, pouczeniem, radą… Tak bardzo koncentrujemy się na ustach Ojca Niebieskiego, tak bardzo czekamy na szept wypowiadanego słowa, tak bardzo pragniemy ozdrowieńczej barwy Jego głosu, że kiedy milczy, czujemy ciężar rozczarowania, żalu, osamotnienia i bólu.
A, przecież Bóg przemawia do człowieka niekiedy w zupełnie innej formie niż rozmowa. Czasami wykorzystuje namacalny zbieg wydarzeń, splot „przypadków”, by wskazać nam cel, by udzielić odpowiedzi na dręczące nas zagadnienia czy wątpliwości. Niekiedy staje przed nami w postaci zwykłych scen codziennego życia, których znaczenie w rzeczywistości staje się formą Jego wypowiedzi – wypowiedzi, jakiej nie zauważamy i jakiej nie odczytujemy jako Bożej interwencji. Stoimy w martwym punkcie codziennej drogi do celu, uparcie czekając na znak od Ojca Niebieskiego. Nie zauważamy ani nie rozumiemy treści telegramu z Nieba, zapisanej w kolejności przyczyn i skutków, w konsekwencji podejmowanych decyzji czy działań, w charakterze wydarzeń. Czekamy na dźwięk słów, wypowiadanych przez Boże usta barwą głosu wszechmocy, nie uznając tym samym innej formy dialogu z Ojcem Niebieskim poza namacalną rozmową prowadzoną w iście ludzkim stylu relacji towarzyskich. Zawzięcie obstajemy przy swoim, nie obserwując, nie analizując i nie przyjmując niczego, co nas otacza i co się wokół nas rozgrywa, nie doszukując się w codziennych sprawach i zdarzeniach głębszego sensu, jakim jest nasze powołanie i jakim są nasze obowiązki, będące aktem wypełniania woli Ojca. Wówczas tak naprawdę prowadzimy z Panem Bogiem monolog, oparty jedynie na żądaniach i wymaganiach. Wówczas też zdolni jesteśmy do szantażu emocjonalnego, którym to bardzo często próbujemy wymusić od Ojca Niebieskiego spełnienie naszej woli poprzez cudotwórcze realizacje naszych planów, naszych marzeń, naszych zamierzeń i naszych zadań czy zobowiązań, ale wobec drugiego człowieka a nie wobec Boga. Koncentrujemy się na sobie i na własnych pragnieniach. Ignorujemy wolę Boga i często wegetujemy w poczuciu niespełnienia oraz nieszczęścia, bo „patrzymy oczami, a nie widzimy, słuchamy uszami, a nie rozumiemy (M 4,12).
W moim życiu wiele się wydarzyło niezgodnie z moimi oczekiwaniami, wiele się pojawiło poza snutymi i skrupulatnie opracowywanymi planami. Z perspektywy czasu mogę dziś zrozumieć sens owej złośliwości losu, która w konsekwencji okazała się Bożą interwencją i troskliwą opieką Ojca Niebieskiego.
Dziś wszystkiemu przyglądam się z dużo większą ostrożnością i czujnością, z dużo większą ufnością i zgodą. Staram się patrzeć i widzieć, słuchać i rozumieć.
Ostatnio musiałam zrobić dokładne badanie krwi przed operacją stawu biodrowego, której miałam się poddać 6 września 2018 roku. To było normalne, rutynowe zadanie. Nic trudnego i strasznego, a w rzeczywistości okazało się znaczącym „słowem” Bożym, będącym splotem wydarzeń stanowiących odpowiedź Ojca Niebieskiego na dręczące mnie pytanie, dotyczące terminu i konieczności operacji.
Najbliższe laboratorium, do którego postanowiłam się udać, by poddać się badaniu krwi, jest oddalone od mojego miejsca zamieszkania o cztery przystanki autobusowe komunikacji miejskiej. Sprawdziłam więc rozkład jazdy i wyruszyłam w drogę. Idąc na przystanek autobusowy, nieustannie zastanawiałam się nad terminem operacji, nad koniecznością jej przeprowadzenia w tym właśnie momencie mojego dojrzałego życia, nad możliwością przesunięcia owego przykrego doświadczenia w odległą przyszłość. Oczywiście czułam dyskomfort poruszania się i ból, ale wszystko to wydawało mi się obciążeniem możliwym do udźwignięcia, poza tym nauczyłam się już żyć ze zniszczonym stawem biodrowym i z konsekwencjami stanów zapalnych, więc tym bardziej wyznaczony termin wspomnianej operacji wydawał mi się zbyt bliski i nie aż tak potrzebny. Zastanawiałam się nad wprowadzeniem pewnych zmian, które konieczność pobytu w szpitalu przesunęłyby w czasie na dużo dalszy plan realizacji nieprzyjemnych doświadczeń.
Doszłam do przystanku. Okazało się jednak, że autobus powinien nadjechać  za niecałe piętnaście minut. Postanowiłam nie czekać bezczynnie i ruszyłam dalej, kierując się do następnego przystanku. Ból biodra rósł z każdym krokiem w niewyobrażalnie potwornym tempie i w niewyobrażalnie potężnej sile, jak nigdy dotąd. Całą nogą wbijał się w miednicę jakby ostrzem drutów zbrojeniowych, wchodzących w ciało coraz głębiej i głębiej. Zacisnęłam zęby, idąc dalej. Łzy zaiskrzyły mi w oczach. Zatrzymałam się na chwilę. Wzrokiem zmierzyłam odległość dzielącą mnie od najbliższego przystanku autobusowego. Ruszyłam więc dalej, zaciskając z bólu zęby i pięści. Pot spływał po mojej twarzy i ciele drobnymi strużkami kropel. Zagrzewałam się do wysiłku stawiania kolejnych kroków świadomością niewielkiego odcinka drogi, jaką musiałam pokonać, by móc zaczekać na autobus w wyznaczonym do postoju miejscu. Szłam więc dalej, a ból stawał się z sekundy na sekundę coraz gorszy, coraz mocniejszy i coraz bardziej nade mną dominujący, coraz bardziej nie do wytrzymania. Mimo cierpienia szłam jednak dalej, prosząc Pana Boga o wsparcie. Stawiałam krok za krokiem z okropnym trudem i wysiłkiem. Ból ścinał ciało okropnym cierpieniem. Nie mogłam jednak zawrócić do domu. Musiałam iść przed siebie, by dotrzeć do wyznaczonego miejsca. Szłam więc dalej, wyliczając w myślach nazwiska osób, za które się modliłam i w intencji których pragnęłam Bogu ofiarować odczuwany ból, by nokautujące mnie cierpienie nie było przeżywane daremnie i by mogło być owocnie wykorzystane na chwałę Pana oraz na szczęście wymienianych w modlitwie owieczek. Każdy, z wielkim trudem i wysiłkiem stawiany krok chrzczony był imieniem duszy powierzanej Ojcu Niebieskiemu.
Tak dotarłam na przystanek, czekając na autobus, który (nie wiedzieć z jakich powodów) w ogóle się nie pojawił, więc… Ruszyłam dalej. Doszłam do następnego przystanku i następnego, i kolejnego, zmagając się z potwornym bólem biodra, a kiedy w cierpieniu dotarłam na miejsce zmęczona, umordowana i mokra od potu, zrozumiałam, że brak autobusu, który ani razu nie przejechał mijając mnie w drodze, że ból odczuwany bardziej niż kiedykolwiek, że utrudnienie w chodzeniu i poruszaniu się… - wszystko to było odpowiedzią Pana Boga na moje pytania, dotyczące słuszności terminu i konieczności przeprowadzenia operacji. Nie miałam już żadnych wątpliwości, dotyczących wydarzenia zaplanowanego i wyznaczonego na dzień 6 września 2018 roku.
Niekiedy więc to wszystko, co się wokół nas dzieje, co nas spotyka, co wydaje nam się okropne i niesprawiedliwe, bywa odpowiedzią Pana Boga na nasze plany, wątpliwości, dylematy, problemy, zagadnienia czy cele, bywa interwencją troskliwego i szczerze kochającego Ojca, który wszelkimi możliwymi sposobami próbuje nas ustrzec przed tym, co Jemu niemiłe i dla nas niedobre. Wszelkie ludzkie niepowodzenia mogą okazać się formą wybawienia człowieka z pułapki nieszczęść, zła i potępienia. Ważne, by prosić Boga o łaskę ufności oraz czujności i ostrożności, by umieć patrzeć oczami tak, aby widzieć, i by słuchać uszami tak, aby zrozumieć.